Dzisiaj: | 51 |
W tym miesiącu: | 3280 |
W tym roku: | 14630 |
Ogólnie: | 441679 |
Od dnia 21-09-2006
Jednym z walorów książki „Mój Lwów” Adama Wodzińskiego-Rottenberga (ur. 1931 zm. 2014) jest spojrzenie na Lwów oczami dziecka. Pierwsze świadome przeżycia autora przypadły na okres bezpośrednio przed wybuchem wojny, gdy miał osiem lat. Oczywiście z tego czasu najbardziej zapadły mu w pamięć wakacje 1939 r., które autor spędził u rodziny nad Dniestrem:
„Z tych wakacji pozostał mi we wspomnieniach cudowny smak wiejskiego chleba z masłem, brzęczenie pszczół w sadzie, jazda na koniach, po całodziennej pracy prowadzenie ich do pobliskiej rzeki, by je wykąpać. Tak czystej rzeki później już nigdy nie widziałem. Woda chłodna wartka, brzeg pokryty żwirem wspaniale przez wodę oszlifowanym. Kopyta końskie uderzające o ten żwir. Jeszcze słyszę ten dźwięk.”
Autor wspomina dzieciństwo we Lwowie: „Lwowska ulica, lwowskie podwórko, kto dziś w Polsce pojmie ich urok. Mieszanka narodowościowa, mieszanka języków: bawiły się tu dzieci polskie, ukraińskie, żydowskie. Trafiali się Czesi i Niemcy. Byli Cyganie i Ormianie. W końcu pojawili się Rosjanie. Jakim cudem ta banda batiarów rozumiała się wzajemnie? A jednak tak, rozumieli się doskonale.”
Później przyszły pierwsze mocne przeżycia z okresu okupacji: ukrywanie się na Cmentarzu Janowskim podczas bombardowania miasta, zniszczenie mieszkania przez pocisk artyleryjski, przeprowadzka do sutereny na ul. Tarnowskiego.
Adam Rottenberg przywołuje wrażenia z dzieciństwa, często drobne, nic nie znaczące, jakie każde dziecko ma w swojej pamięci. W miarę jednak dorastania w czasie okupacji nawarstwiają się silne, traumatyczne przeżycia: ucieczka Rosjan w 1941 r. i wiadomości, które szybko obiegły całe miasto o brutalnym mordzie w więzieniu na ul. Łąckiego. Później aresztowanie przez Niemców ukrywającej się rodziny żydowskiej, w której był chłopak — rówieśnik, „jeden z naszej bandy”. „Tę scenę mam przed oczami do dziś. Kolega i jego ojciec bladzi jak ściana szli w milczeniu. Mama w szoku śmiała się histerycznie”...
I inne traumatyczne przeżycie: ukraiński żołnierz, zatrzymuje małego Adasia na ulicy, prowadzi przerażone dziecko na posterunek, by tam odciąć mu daszek czapki z orzełkiem.
Jak wiele rodzin z Kresów o mieszanym narodowościowym rodowodzie mieli wiele problemów ze względu na nazwisko: „A nasze nazwisko przysparzało nam przez całą wojnę i okupację niemało kłopotów. Rosjanie byli skłonni uznać nas za Żydów, stąd chyba propozycja, by ojciec zasiadł w komisji przy referendum. Niemcy zaś, gdy się przekonali, że ojciec nie jest Żydem, chcieli z niego zrobić Niemca. Rosjanie po powrocie podejrzewali go, że jest volksdeutschem, bo jakże inaczej mógłby przeżyć okupację niemiecką. Tymczasem ojciec był Polakiem, czuł się Polakiem, kochał Polskę” mimo że rodzina miała niemieckie korzenie. Wg przekazów Rottenbergowie pochodzili z Wiednia, jeden z przodków budował kolej warszawsko-wiedeńską w okolicy Zbaraża i Tarnopola; w połowie XIX w. ożenił się z dziewczyną ze Zbaraża. Ojciec autora nie chciał jednak za okupacji poprawić sobie życia przez podpisanie Volkslisty. Kierował się prostą zasadą, być sobą i nie ulegać pokusom. I może dzięki takiej niekoniunkturalnej postawie całej rodzinie udało się szczęśliwie przeżyć wszystkie okupacje.
Jasne promyki światła w wojennym życiorysie małego Adasia związane były z ministranturą i tajnym harcerstwem prowadzonym przez dominikanina o. Pawła Kielara. Stał się on dla dwunastoletniego chłopca życiową busolą, kimś, kto ukształtował go na całe życie, nie tylko pod względem moralnym, ale także patriotycznym, w poczuciu obowiązku służenia Ojczyźnie. Autor opisuje, jak wielką rolę odegrali lwowscy dominikanie w kształtowaniu postaw młodzieży, ale także w ratowaniu Żydów:
„Ojciec Sylwester to osobny rozdział naszych wspomnień. Opowiadali o nim jego współbracia w Zakonie, że podczas okupacji niemieckiej wydawał mnóstwo fikcyjnych metryk chrztu dla ratowania Żydów. W swej prostocie ojciec Sylwester podpisywał je nawet własnym imieniem i nazwiskiem. Jedna z takich metryk wpadła w ręce gestapo. Przyszli aresztować ojca Sylwestra. Było to w lipcu, czy sierpniu 1942, a więc w okresie, kiedy bywałem niemal codziennie u ojców Dominikanów. Ani nam się nie śniło, dwunasto-, czy piętnastoletnim chłopakom, czym zajmowali się starsi ojcowie. Wtedy przeor, chcąc ratować ojca Sylwestra, zaczął tłumaczyć Niemcom, że na pewno ktoś podszył się pod jego nazwisko, gdyż nie byłby przecież tak naiwny, by własnym nazwiskiem podpisywać fałszywy dokument. Gestapowcy uznali widać ten argument i odeszli.”
Wspomnienia ze Lwowa autor uzupełnia opisem nieraz bardzo tragicznych losów dalszej i bliższej rodziny i współczesnymi refleksjami, które zamieszcza w listach do młodszej siostry, obecnie franciszkanki służebnicy krzyża — Marii Krystyny.
Na zakończenie chciałabym przytoczyć pełen rodzinnego ciepła opis wyrobu wielkanocnych baranków z cukru, które ratowały skromny, okupacyjny budżet rodziny:
„Dzień, w którym z jakiegoś schowka wyjmował Ojciec gipsowe formy na baranki był dla mnie wielkim świętem. Nie odstępowałem go ani na krok. «Pomagałem» mu. Z powagą wkładałem formy do wody, frapowały mnie worki cukru sprowadzane do domu przez Ojca — oczywiście na kredyt. W napięciu śledziłem proces gotowania na kuchni syropu. Gdy był już gotowy, na sygnał Ojca, wyjmowałem formy z wody i ustawiałem na stole. Ojciec wlewał syrop do formy. Potem następował moment otwierania formy i wyjmowania baranków. W tym też pomagałem Ojcu. To nic, że często złamałem baranka, szedł z powrotem do rondla i na kuchnię. A potem całe mieszkanie zapełniały dziesiątki i setki baranków. Trzeba było je oskrobać, zakleić papierem otwór od spodu (baranki były wewnątrz puste), przybrać mnóstwem ozdób: mchem, suszonymi kwiatami, chorągiewkami wielkanocnymi, które wycinało się z czerwonego papieru i naklejało się na nich złote krzyżyki, a całość umocowywało na drewnianych patyczkach. Dopiero teraz można było umocować tę chorągiewkę do baranka. Pozostawało jeszcze wymalowanie czerwoną i niebieską kredką oczu, uszu i pyszczka. Robiliśmy to we trójkę: Ojciec, Mama i ja. Te wieczory przy pracy wydają mi się dziś najszczęśliwszymi chwilami w życiu.
Baranki były różnej wielkości. Ojciec miał formy, które sobie ponumerował wedle wielkości. Najmniejsze były «nulki» — po 1/2 grosza, później szły jedynki, dwójki, trójki itd. Różniły się nie tylko wielkościami, ale i kształtem. Im większe, tym kształty bardziej wyrafinowane. Nulki mało przypominały baranka, mogły uchodzić za psa. Ale piątka, czy szóstka, to już był baran w całej okazałości. Jego rogi złociło się specjalną farbą — nie wystarczyła kredka. Znałem na pamięć wszystkie numery. Wystarczyło, że Ojciec przyszedł i powiedział: mam zamówienie na 500 trójek, już wiedziałem, które formy trzeba wyjąć i przygotować. (...)
A później dziesiątki, setki baranów pakowało się do kartonów i tak wędrowały do sklepów. Niestety, nie był to wielki biznes. Hurtownicy płacili mało, gdy po świętach Ojciec się z nimi rozliczał, zapłacił za cukier, mchy, trawy i inne dodatki — niewiele mu zostawało, ale był to mimo wszystko dochód pozwalający żyć. Dla mnie było to wspaniałe przeżycie — w stronę finansową jeszcze wtedy nie wnikałem. Formy szły do schowka i czekały na następny rok”.
Książka pełna uroku i nostalgii za utaconym miastem dzieciństwa.
Dorota Giebułtowicz
Adam Wodziński-Rottenberg,
„Mój Lwów. Wspomnienia z lat 1939-1944”,
Oficyna Wydawniczo-Poligraficzna ADAM,
Warszawa 20