Facebook
Bunt Młodych Duchem
Książki polecane:
Licznik odwiedzin:
Dzisiaj: 66
W tym miesiącu: 383
W tym roku: 44047
Ogólnie: 471099

Od dnia 21-09-2006

Bunt Młodych Duchem

Józef Hen - Osoby, które wywarły wpływ na moje życie

Autor: admin
20-09-2013

Nie mogę powiedzieć, że ktoś mnie ukształtował. Ukształtowała mnie wojna, ale ukształtowała mnie takiego, jakim byłem w swoich podstawach.
Naturalnie, ogromny wpływ miały moje wczesne lektury romantyczne: Słowacki, Mickiewicz, przy czym Słowacki wcześniej niż Mickiewicz. Kiedy miałem 10 lat napisałem wypracowanie o wiośnie, temat niby banalny, tymczasem pani nauczycielka wezwała mamę i powiedziała jej: pani syn jest altruistą. Mama wróciła do domu zdenerwowana, bo nikt nie wiedział, co to słowo znaczy. (Dziś powiedziałbym, że może rzeczywiście był powód do obaw!). Moja starsza siostra, która uczyła się w gimnazjum, sprawdziła znaczenie tego słowa i trochę się wszyscy uspokoili. Dla moich nauczycieli już od pierwszych klas gimnazjalnych było oczywiste, że jestem humanistą, choć gimnazjum Kryńskiego, mimo obowiązującego profilu ogólnokształcącego, było właściwie matematyczne, tak więc moi koledzy, sami matematycy, ze mną nie współzawodniczyli, żadnych zazdrości, przeciwnie, byli zadowoleni, że ktoś taki jest w klasie, wybierano mnie do samorządu uczniowskiego, na przewodniczącego sądu koleżeńskiego i klubu sportowego. Mogę natomiast powiedzieć o ludziach napotkanych na mojej burzliwej drodze życiowej, których podziwiałem, polubiłem i zależało mi na zdobyciu ich sympatii. Był taki młody inżynier, który przyjechał z Moskwy na budowę drogi Lwów-Kijów, ja miałem wtedy niecałe 17 lat, i on się mną zajął. Nazywał się Siemion Laks, inteligentny, wygadany, z poczuciem humoru, przystojny, uczynny. Bardzo mi imponował. Zachowałem go we wdzięcznej pamięci. Drugą taką postacią był lejtnant Kulikow w Armii Czerwonej, w zapasowym pułku w stanicy kozackiej. Podziwialiśmy jego sposób prowadzenia zajęć, inteligencję i fachowość, z jaką objaśniał żołnierzom pewne rzeczy, aż dziw brał, że on z zawodu, w cywilu, był podobno prostym murarzem. Zaczął mnie wyróżniać, bo okazało się, że ja jeden znałem wszystkie tajniki karabinu maszynowego – widocznie byłem bystrzejszy od moich kolegów Kozaków. Kazał mi nawet prowadzić zajęcia pod swoją nieobecność, a miałem wtedy dopiero 18 lat ( jego, i Laksa wspominam w „Najpiękniejszych latach”). Nie mogę jednak powiedzieć, że któryś z tych napotkanych ludzi mnie „ukształtował” – ukształtowałem się sam, na skutek moich dramatycznych doświadczeń. Miałem za sobą spore oczytanie i może dzięki niemu zawsze za doświadczeniem szła refleksja. Te dramatyczne doświadczenia odnoszą się głównie do czasów wojny, choć i potem, w PRL-u, nie brakło sytuacji konfliktowych, trudnych chwil. Miałem 14 lat, kiedy kupiłem na straganie stary tom recenzji teatralnych Boya „Flirt z Melpomeną. Wieczór siódmy”. Zacząłem od razu czytać, na ulicy – i tak czytam po dzień dzisiejszy! Ale czy Boy mnie zmienił? Nie, chyba to nie tak: raczej pomógł mi odkryć siebie. Bo co dały mi te recenzje: pewne widzenie świata, które najwidoczniej było we mnie założone. Podziwiałem jego wspaniały dowcip, jasny i giętki język, sceptycyzm, ale taki sceptycyzm optymistyczny, przynajmniej do połowy lat 30-tych, kiedy czasy stawały się ponure, zatrważające. Ale nie mogę powiedzieć, że szukałem w nim jakiegoś „guru”, po prostu znalazłem w mędrcu kogoś bliskiego, kogoś, z kim chciało się obcować. Przy czym zawsze miałem świadomość, że ja jednak jestem prozaikiem, że widzę świat jako prozaik, choć w Lublinie w 1944 zdarzyło mi się napisać parę wierszy – pod wpływem sytuacji osobistej i politycznej – i nawet surowy Julian Przyboś zachęcał mnie do pisania wierszy. „Pan ma szwunk” – powiedział. Ale ja wiedziałem swoje. Była książeczka, która zrobiła na mnie ogromne wrażenie w dzieciństwie, a później miała nawet wpływ na pewną decyzję podjętą w czasie wojny: „Taszkient – miasto chleba” Aleksandra Niewierowa. Książka o dzieciach – i dla dzieci. Świetna powieść napisana w 1921 roku. Tuż po rewolucji pojawiło się w Rosji dużo dobrej literatury, nie było cenzury, można było opisywać prawdę, nawet nędzę i dramaty ludzi żyjących w państwie komunistycznym (do czasu, jak wiadomo). Opisuje się w tej powieści podróż dwóch chłopców znad Wołgi do Taszkientu, po ziarno dla głodującej rodziny. Po drodze jeden z chłopców umiera na tyfus, drugi przywozi w końcu dwa worki ziarna, wchodzi do chaty, a chata pusta, nie ma nikogo, wszyscy pomarli. Jak już wspomniałem, z batalionu pracy w Stalingradzie (któremu jeszcze nie groziło oblężenie), uciekliśmy z kompanem w marcu 1942 by dotrzeć do armii Andersa, jej sztab znajdował się już w Uzbekistanie, w okolicach Taszkientu. Po drodze wszystko z siebie wyprzedaliśmy, wciąż jednak z nadzieją, że „Taszkient miasto chleba” – i o mało nie umarliśmy tam z głodu! Wszystko było na kartki. Oczywiście, na bazarze można było się u Uzbeków w coś zaopatrzyć, ale trzeba było mieć pieniądze. Ci Polacy, którzy byli zwalniani z więzień i gułagów, mieli prawo do kartek, ale nie my, uciekinierzy. Aby ratować się przed głodem zgłosiliśmy się sami do batalionów pracy. Przyjęli nas (nie bez kłopotów) i rzeczywiście dano kartkę na chleb, ale trzeba go było wykupić. A my głodni i bez grosza. Pamiętam, przechodzi przez dziedziniec jakiś lejtnant, zdobyłem się na odwagę i zwracam się do niego: „Towariszcz lejtienant, proszę popatrzyć, jest kartka na chleb, ale nie mamy pięciu rubli, żeby go wykupić.” I on bez słowa, milcząc, dał nam ten banknocik, widział, że nie jesteśmy żebrakami, mówimy prawdę. I muszę powiedzieć, że jeśli chodzi o Rosjan, to można było liczyć na ich dobre odruchy. W Taszkiencie nie przyjęli nas do Armii Andersa. Zasadniczo nie przyjmowano Żydów, chyba, że ktoś przybywał z obozu, wtedy przechodził normalną procedurę i bywał przyjmowany. Natomiast jeśli ktoś, tak jak ja, był gdzieś w kołchozie, a do tego w Armii Czerwonej, to był doskonały pretekst, żeby odmówić przyjęcia – pretekst, bo przecież nikt nie mógł pomyśleć, że jestem „wtyczką” bolszewicką, bo wtyczka to by miała odpowiednie dokumenty i pieniądze by miała, a my nie mieliśmy nic. Gdy zgłosiliśmy się na komisję do Komendy Placu w Jangi Julu, porucznik Worotyński, zagroził: „Proszę odejść, bo każę pana kolbą wyrzucić”. Opisałem to zdarzenie w książce wspomnieniowej „Kijów, Taszkient, Berlin”. Jest o tym też mowa w powieści „Nikt nie woła”. Ale nie dałem za wygraną. W batalionie pracy miałem kumpla, starszego ode mnie o 3-4 lata, który pysznił się dowodem osobistym, ja żadnego dokumentu nie miałem, bo w Polsce dostawało się dowody dopiero od 18 roku życia. Postanowiłem, że pojedziemy do Komendy jeszcze raz; ułożyłem cały plan psychologiczny – mówię mu: podchodzisz do okienka, pokazujesz dowód, oni cię zapisują na komisję, i wtedy dopiero, kiedy cie wpisują, mówisz: „Panie plutonowy, tu ze mną jest koleżka z Warszawy, nie ma żadnych dokumentów, to co, ma przepadać?”. I on ci na to powie: „Dawaj go tu!” I było dokładnie tak, jak mu powiedziałem. Było: „Dawaj go tu!” I wtedy ja podchodzę i zaczynam taki „warsiawski” monolog: „Pan wie, panie plutonowy, Senatorska róg Miodowej, tam była moja szkoła, po drodze mijaliśmy idące do szkoły dziewczęta, Boże mój, jakie dziewczęta były w Warszawie!” I rzeczywiście on mnie wpisał, pojechaliśmy na komisję do Szachrysiabziu, kilkaset kilometrów, i gdy staliśmy nago przed lekarzami, przewodniczący komisji, major, spojrzał na mnie i od razu zdecydował: kategoria D. Kiedy wyszedłem, to za mną z komisji wyszedł lekarz, pamiętam jego nazwisko – kapitan Hoffman – i mówi do mnie: „Niech się pan nie martwi, Pan prędzej będzie w Polsce niż my”. I może to się sprawdziło, bo kiedy po latach zwiedzałem cmentarz na Monte Cassino, to w żydowskiej kwaterze, z gwiazdami na pomniczkach poległych, wydaje mi się, że widziałem jego grób. Tak że może ta odmowa uratowała mi życie. I tego wielokrotnie doświadczałem podczas wojny, że jakieś nieprzyjemne wydarzenie, jakaś krzywda, właśnie ona ratowała mi życie. Tak więc w jakimś stopniu jestem szczęściarzem. Po wojnie nie zapisałem się do partii. Zaraz po wojnie zresztą, mniej więcej do roku 1947, zanosiło się na socjaldemokrację w Polsce. Było wtedy dość dużo swobody; kupowałem w kiosku nawet gazety brytyjskie, w wychodzącym w Krakowie tygodniku ilustrowanym „Żołnierz Polski” prowadziłem dział kulturalny. Mieliśmy wtedy duże ambicje i chcieliśmy wydawać ciekawe pismo; przetłumaczyłem na przykład wywiad z jednym z największych reżyserów w historii kina Orsonem Wellesem, który zrobił „Obywatela Kane”. Jego żoną była wtedy Rita Hayworth. Byliśmy bardzo dumni, że mogliśmy zamieścić jej zdjęcie na okładce naszego pisma z dedykacją dla czytelników: „For Readers of Żołnierz Polski”. Podpisaliśmy to „Miss Atom”. Zrobiła się straszna awantura, główny Zarząd Polityczny był w Warszawie, a my w Krakowie. Zarządzono przeniesienie nas do zrujnowanej Warszawy, żebyśmy byli pod ich bezpośrednim nadzorem. Pisałem początkowo głównie reportaże. Mój debiut, „Kijów Taszkient, Berlin” (przedmowa Ksawerego Pruszyńskiego) w 1947, to właściwie był literacki reportaż. W 1956 r. powstała książka reportaży z Rosji i Uzbekistanu „Skromny chłopiec w haremie”. Odwiedziłem wtedy znajomych i przyjaciół z czasów wojny, Rosjan, Uzbeków, Tadżyków i uchodźców żydowskich. Książka wyszła w 1957 r., kiedy Gomułka zaczął już przykręcać śrubę. Stała się bestsellerem, trochę może ze względu na tytuł, ale także dlatego, że opisywałem w niej prawdę, oczywiście, ostrożnie wyrażoną, nie ze względu na cenzurę polską, ale na wrażliwość rosyjską. Musiałem bohaterom reportażu nadawać pseudonimy, żeby nie mieli kłopotów u siebie. Minęło pół roku i zaatakowano mnie w „Litieraturnoj Gaziete”: na ostatniej stronie ukazała się ogromna recenzja – chyba najdłuższa recenzja w moim życiu! – zatytułowana: „Na czju mielnicu?” – Na czyj młyn? Autor, nazywał się Oskocki, stwierdził, że jestem burżuazyjnym nacjonalistą. W ten sposób Józef Gien, bo tak mnie tam pisano, znalazł się na indeksie. Później zresztą niektórzy redaktorzy omijali ten zakaz publikując książki Józefa Chena, który na indeksie nie był. Po wielu latach miałem spotkanie na Uniwersytecie Łomonosowa w Moskwie z okazji wydania po rosyjsku zbioru moich opowiadań „Mgiełka”. Na początku spotkania powiedziałem zgromadzonym studentom, że jestem w trudnej sytuacji, bo mam mówić o sobie, a wy nic o mnie nie wiecie; ale nie zawsze tak było, bo kiedyś dzięki atakowi na mnie w „Litieraturnoj Gaziete” stałem się w ZSRR w pewnych kręgach bardzo popularny. Po moim odczycie wstał siedzący w prezydium siedemdziesięciolatek i powiedział: „Kiedy byłem młody, 50 lat temu, napisałem artykuł, którego bardzo się wstydzę” – i wyznał: – „To ja zaatakowałem pana Chena w »Litieraturnoj Gaziete« i teraz chciałbym publicznie pokajatsa”... – to po rosyjsku znaczy wyrazić skruchę, ale to mocniejsze, bo to słowo ma zabarwienie religijne. Mógł prywatnie przeprosić, w cztery oczy, ale uznał, że trzeba to zrobić publicznie. Podaliśmy sobie ręce (niektórzy myśleli nawet, że to było zaaranżowane!), a ja do słuchaczy powiedziałem: – „Byliście świadkami czegoś, co ma niemal historyczne znaczenie – i dodałem – Stoiło dołgo żyt” – warto było długo żyć!


(wypowiedź została nagrana podczas spotkania członków naszego pisma z Autorem w styczniu 2012 r.)


Józef Hen ur. w 1923 r., pisarz, publicysta, dramaturg, scenarzysta i reportażysta. Urodzony w Warszawie na Nowolipiu. W Warszawie ukończył gimnazjum im. M. Kryńskiego (mała matura). Jako dziecko współpracował z założonym przez Janusza Korczaka „Małym Przeglądem”. Stolicę opuścił w listopadzie 1939 roku. Wojnę spędził w Związku Radzieckim. Pracował przy budowie szosy Lwów-Kijów, w kołchozach i sowchozach nad Donem, krótko w Armii Czerwonej na froncie, potem w batalionie pracy. Stamtąd ucieka do armii Andersa pod Taszkientem w Uzbekistanie, nieprzyjęty, trafia do Samarkandy. Tu uczęszcza do szkoły pedagogicznej i pracuje w fabryce. W 1944 wstąpił do Wojska Polskiego.