Dzisiaj: | 169 |
W tym miesiącu: | 1352 |
W tym roku: | 1352 |
Ogólnie: | 475756 |
Od dnia 21-09-2006
Byłem kiedyś polonistą, teraz staję się biblistą. Pomagają mi w tym moje prace ekumeniczne
Zaczynam pisać ten felieton w przededniu 60. rocznicy ważnego wydarzenia w moim życiu. Minęło już tyle lat od początku moich studiów na wrocławskiej polonistyce. Tak, na filologii polskiej: zaczynałem nie od teologii, którą od dawna się param, ale od poznawania języka i literatury ojczystej. Ale od początku świtała mi inna przyszłość.
Zaczynałem od zera
Jeśli dzieło literackie podzielić można — choć to mocno wątpliwe — na treść i formę, to zawsze interesowała mnie ta pierwsza. Skłaniała mnie zresztą do tego linia ideologiczna ówczesnych polskich studiów humanistycznych: ateizm marksistowski. W wydaniu niektórych wykładowców niezbyt subtelnym: dość powiedzieć, że skłonności do ateizmu doszukiwano się już u Kochanowskiego... Ta ideologizacja ułatwiła mi jednak przekwalifikowanie się. Szybko stałem się redaktorem działu religijnego w miesięczniku „Więź” i studentem na Akademii Teologii Katolickiej w Warszawie.
Co nie znaczy, że od razu zainteresowałem się Biblią. A mogłem już to zrobić na owych studiach wrocławskich: wszak Jan z Czarnolasu przetłumaczył „Psałterz Dawidów”. O mało co, abym nawet poświęcił mu jakiś referat seminaryjny u profesora Tadeusza Mikulskiego: obwąchałem to arcydzieło, miałem jednak nos zatkany wieloraką głupotą i nic z tego wtedy nie wyszło.
Wszelako Duch tchnie, kędy chce i z czasem trafił nawet do mego rozumu. A zaczynałem poznawać Pismo Święte niemal od zera. Pamiętam, jak wróciłem kiedyś z comiesięcznych zajęć na ATK i ogłosiłem mojej matce, że ksiądz profesor Jan Łach nie zna Biblii. Powiedział bowiem, że pokłon Mędrców opisał Mateusz, a przecież to opowieść z ewangelii Łukasza. Ale matka miała nade mną, zarozumialcem idiotycznym, tę wyższość, że Pismo Święte przeczytała: ja nie znałem nawet czterech ewangelii! Rację miał oczywiście mój wykładowca.
Nie wiedziałem w on czas, że tak Mateusz, jak i Łukasz poprzedzili swoje dzieła opisami Jezusowego dzieciństwa, które różnią się między sobą co nieco. Przez jakiś czas myślałem po tamtej „autorewelacji”, że mają tylko inny materiał. Na wszystko przyjdzie kolej, zatem dowiedziałem się z czasem także, że ich opowieści różnią się również co do pewnych faktów. U Mateusza rzecz wygląda tak, jakby Maria i Józef byli mieszkańcami Betlejem, a zamieszkali potem w Galilei, bo w Judei rządził syn Heroda Wielkiego Archelaos, równie jak ojciec antypatyczny. U Łukasza natomiast historia święta zaczyna się w galilejskim Nazarecie, od przesławnej sceny Zwiastowania.
Czy Pismo Święte mówi prawdę?
Wszedłem w ten sposób w fundamentalny problem prawdziwości Biblii. Przekonanie, że zawiera ona opisy literalnie zgodne z faktami historycznymi, jest oczywiście nie do utrzymania. Mamy tu przede wszystkim kłopot z biblijną paleontologią: z opowieścią Księgi Rodzaju, jakoby wszechświat powstał w sześć dni. Z uznaniem albo odrzuceniem teorii ewolucji. W świecie nauk przyrodniczych uznana została właściwie za dowiedzioną, niemniej szczególnie w USA, w licznych tamtejszych środowiskach „ewangelikalnych” (baptystów, zielonoświątkowców) i niektórych katolickich (także europejskich) traktowana jest jako słaba hipoteza, warta naukowo tyle, ile wizja biblijna intepretowana literalnie. Głosi się zatem „kreacjonizm”, czyli „literalizm” biblijny, także w postaci teorii „inteligentnego projektu”, w którym rola Boga jako stwórcy wszechświata przedstawiana jest w sposób naiwny; pojmuje się tam Boga trochę tak, jakby był człowiekiem, jakimś zegarmistrzem produkującym działające idealnie mechanizmy, które w istocie funkcjonują w sposób zgoła niedoskonały. Bóg w tej teorii jest w istocie brakorobem! Trzeba twierdzić raczej — napisał arcybiskup Józef Życiński — że we wszechświecie realizuje się jakiś Boży plan, zamysł czy Logos. Realizuje się w sposób o wiele bardziej złożony w procesie samodzielnej ewolucji przyrody, która doprowadziła sama nawet do powstania człowieka.
Naturalnie jest także kwestia zgodności Biblii z naukami historycznymi. Widać to na podanym już tu przykładzie obu „ewangelii dzieciństwa”, gdzie mamy dwie sprzeczne relacje. Nie jest to bynajmniej problem wyjątkowy. Przecież w ogóle starożytne dzieła dziejopisarskie, również te sławne greckie, nie były współczesnymi pracami historycznymi, w których mamy drobiazgową troskliwość o zgodność z faktami. Była w nich zawsze, choć mniej lub bardziej, jakaś tendencja moralizatorska czy stronnicza politycznie. Dlatego też starotestamentalne Księgi Kronik różnią się trochę w opisie działań politycznych od Ksiąg Królewskich: idealizują królów Dawida i Salomona. W Księdze Jozuego mamy natomiast rzecz bardzo gorszącą: Bóg Izraela jest tam przedstawiany jako potworny okrutnik, który bezwzględnie każe swemu ludowi zdobywać Ziemię Obiecaną ogniem i mieczem: mordując nie tylko tubylczych wojowników, także ich kobiety i dzieci. Mamy tam Boży nakaz ludobójstwa! Literalne rozumienie Pisma Świętego czyni zeń dzieło nie tylko nie święte, także kwestionujące faktycznie obraz Boga jako po trzykroć świętego. Po prostu było tak, że Jego biblijny wizerunek powoli ewoluował, powoli wyzwalał się z prymitywnych wyobrażeń pogańskich.
Już dawno została wymyślona przez uczonych ewangelickich, a potem zaaprobowana przez mój Kościół teoria biblijnych rodzajów (gatunków) literackich. Są one rozmaite, niektóre różne od tych, które mamy w dzisiejszym piśmiennictwie. Niektóre te same, co i dzisiaj: psalmy to przecież po prostu poezja, liryka religijna. Wynika z tego jednak, że tamtejszy „podmiot liryczny” albo raczej owych podmiotów wiele (przecież nie tylko król Dawid pisał psalmy) to nie Urząd Nauczycielski Kościoła, tylko całkiem zwyczajny człowiek swego czasu i miejsca, grzeszący nieraz sporą nienawiścią. Stąd w „Psałterzu Dawidów” tak zwane psalmy złorzeczące. Stąd tam w ogóle różne myśli, które w kongenialnej parafrazie Kochanowskiego oddane są tak:
„Pan Bóg bił ich w gęby,
a oni w krwawym piasku zbierali zęby”...
Omylna nieomylność?
Gdzie jednak w tym wszystkim jest Duch Święty, który przecież czuwał bez przerwy nad powstaniem Księgi nad Księgami? Który obdarzył ją walorem nieomylności? Dzisiejsze nauczanie mojego Kościoła jest takie, że Biblia jest dziełem tak Bożym, jak i ludzkim, a gdy mówimy o jego prawdziwości, to mamy na myśli tylko to, że podaje ono w sposób bezbłędny wszystko, co jest nam niezbędne do zbawienia. Nie jest żadną miarą podręcznikiem biologii ani historii, nie jest nawet katechizmem. Jest antologią dzieł literackich, w której rozwija się nieustanny dialog człowieka z Bogiem.
Wróćmy do Nowego Testamentu, zastosujmy do jego interpretacji ową teorię rodzajów literackich. Otóż mamy tu rodzaj literacki całkiem szczególny: są to ewangelie. Cztery podstawowe dzieła chrześcijaństwa nie są żadną miarą biografiami Jezusa. Owszem, przedstawiają jakoś Jego życie i nauczanie, ale ich celem pisarskim jest przede wszystkim co innego: mają przekazać przesłanie, że jest On naszym zbawicielem. Dokonał naszego zbawienia swoim życiem, nauczaniem, śmiercią i zmartwychwstaniem: to jest wspólny przekaz wszystkich czterech ewangelistów. Ale są i różnice, szczególnie między trzema pierwszymi ewangeliami a czwartą, przypisywaną apostołowi Janowi (tylko mu przypisywaną: autorstwo to zupełnie inna sprawa niż kanoniczność, bo w starożytności powszechny był także zwyczaj podpierania się autorytetem większym niż ten, który miał faktyczny autor). Na przykład z trzech pierwszych wynikałoby, że działalność publiczna Jezusa trwała tylko rok, a z Janowej, że aż trzy lata. Tego, że prawdziwość Biblii to nie jej historyczna dokładność, nie ukrywa wcale Benedykt XVI. W drugim tomie swego „Jezusa z Nazaretu” papież pisze, że ewangelista Mateusz nie podaje z pewnością faktu historycznego, gdy twierdzi, że „cały lud” żydowski domagał się śmierci Jezusa: jak wszyscy ówcześni Żydzi mogli się zmieścić na dziedzińcu przed pałacem Piłata? A jest to sprawa ważna, bo dotyczy kwestii istotnej w dialogu chrześcijańsko-żydowskim: kto odpowiadał faktycznie za tę śmierć? W każdym razie nie cały ów lud. Ewangelie Mateusza oraz Jana świadczą o narastającym konflikcie między pierwotnym Kościołem a władzami żydowskimi: konflikt ów ciąży na psychice autorów i redaktorów tych ewangelii, skłaniając ich do zaostrzania relacji. Choć trudno chyba tu mówić o antysemityzmie: sami obaj ewangeliści byli przecież Żydami.
„Zaprawdę” znaczy „amen”
Mam obecnie parę możliwości zagłębienia się w Biblię. Jak tu już na pewno pisałem, przede wszystkim jestem sekretarzem zespołu trzech biblistów trzech wyznań (arcybiskupa prawosławnego Jeremiasza, księdza Michała Czajkowskiego i pastora zielonoświątkowego Mieczysława Kwietnia), którzy przekładają wspólnie Nowy Testament. Nasza praca, gdyśmy ją prawie 30 lat temu rozpoczynali, była pionierska przez swój ekumeniczny charakter. Dziś jest już wspólne dzieło 11 Kościołów polskich (cały Nowy Testament i kilka ksiąg Starego), ale my nie przerwaliśmy naszej przyjacielskiej roboty i skończymy ją może już niedługo. Uczę się przy tym sekretarzowaniu bardzo wiele, dowiaduję się rzeczy, które były dla mnie rewelacją.
Przykładów legion, także takowe. Wyrażenie „zaprawdę”, które z Biblii Wujka przeszło do co bardziej patetycznej polszczyzny, jest w ewangeliach Mateusza, Marka i Jana odpowiednikiem tamtejszego hebrajskiego wyrażenia, które też zakorzeniło się w polszczyźnie, mianowicie słowa „amen”. Tylko Łukasz, dbały o czystość swojej greki, nie pozwalał sobie na takie wtręty hebrajskie, ma odpowiednik w swoim języku. Co prawda, w naszym potocznym użyciu „amen” ma nieco inny sens: oznacza definitywne zamknięcie jakiejś sprawy, w Biblii zaś jest to właśnie słowne wzmocnienie jakiegoś twierdzenia. Nie wiedziałem również kiedyś, że pierwszy męczennik chrześcijański po Chrystusie nazywał się dokładnie tak samo, jak król węgierski: Stefan. U Wujka występuje jako Szczepan, bo taka była wówczas polska wersja tego imienia, ale w dzisiejszych tłumaczeniach nie musi się tak nazywać. Po trzecie, apostoł Paweł przed nawróceniem nazywa się u Wujka Szawłem, ale trzeba wiedzieć, że nosił dokładnie to samo imię, co pierwszy król żydowski: Saul!
Mam jeszcze inną pracę biblistyczną. Od kilku lat prowadzę przy „Gazecie Wyborczej” blog, w którym komentuję codziennie któryś z tekstów biblijnych przeznaczonych w moim Kościele na dany dzień. I tu jeszcze więcej się uczę Pisma Świętego. Staram się nie tyle moralizować, ile informować, dokształcać czytelników, a najpierw siebie samego. Zapoznaję się przy tej okazji dokładniej z samym tekstem, porównuję odpowiednie wersje ewangelistów, porównuję przekłady... Wyjaśniam, że Biblia nie jest podręcznikiem żadnej nauki, etyki również. Oczywiście jest też w moim blogu refleksja o dzisiejszym sensie biblijnych słów. Bardzo to ciekawa praca (ukaże się zapewne pod koniec roku jeden tom tych moich „pisanek”). Też jakoś ekumeniczna, bo czytają mnie ludzie opcji najróżniejszych (niektórzy okropnie antykatoliccy).
Na koniec wyjaśnienie tytułu tego felietonu. Zamiast „księgą nad księgami” nazwałem Biblię zwojem nad zwojami, bo w antycznych czasach książek jeszcze nie było — były właśnie takie „czytadła”. Do dzisiaj Biblia w synagogach jest przechowywana właśnie w tej starożytnej formie. Habent suas formas libelli...