Facebook
Bunt Młodych Duchem
Książki polecane:
Licznik odwiedzin:
Dzisiaj: 160
W tym miesiącu: 477
W tym roku: 44141
Ogólnie: 471193

Od dnia 21-09-2006

Bunt Młodych Duchem

Fotograf z Dywizjonu 309, cz. 4 Na zapleczu frontu

Autor: admin
24-10-2013

Wspomnienia zamieszczone poniżej nie były dotychczas nigdzie publikowane.
Autor wspomnień – Marian Cieśliński (ur. 1907) był w czasie wojny fotografem
w 309 Myśliwskim Dywizjonie Rozpoznawczym. Zmarł w Nottingham w Anglii w 1988 r.

Armia już wyszkolona i manewry i ćwiczenia z nimi ustały. W tym czasie już chodziły słuchy o inwazji na kontynent. Wyglądało na to, że Dywizjon 309 już spełnił swoje zadanie.
Uniwersytet w Cambridge ogłosił po wszystkich jednostkach na marzec i kwiecień 1944 dwumiesięczny kurs języka angielskiego. Kurs miał prowadzić angielski oficer oświatowy i na końcu miały być egzaminy. Zgłosiło się nas około 20-tu, ale ciężko to szło, bo zajęć po sekcjach było jeszcze sporo i trzeba było walczyć o zwolnienie na te cztery godziny dziennie. Po zakończeniu kursu przyjechało dwoje profesorów z Cambridge, w tym bardzo miła starsza pani, i przez dwa dni nas egzaminowali. Na większość tematów były trzy drukowane arkusze, a na drugi dzień dyktando i konwersacja, ale już w cztery oczy w osobnym pokoju. Mnie przypadła ta pani i gaworzyliśmy sobie około 15 minut. Na końcu tak mile mnie pożegnała, że myślałem sobie, pewno zdałem, bo chyba by się nie wygłupiała.
Za kilka dni przyszedł oświatowy do Sekcji, pogratulował i wręczył mi „Dyplom”. Oświatowy był trochę rozczarowany, bo ja jeden tylko zdałem, więc nie miał się czym bardzo chwalić. Właściwie nie była to wina chłopaków. Lecz raczej przełożonych w Sekcji, bo czasem było nas na lekcjach tylko 12-tu.
Ten kurs, który zdałem nazywał się „Lower English Certificate” a miał być później jeszcze kurs wyższy, ale nawet nie wiem, czy się odbył, bo krótko po tym znowu ruszyliśmy w podróż.
We wrześniu 1944 nadszedł mój awans do stopnia sierżanta. W kieszeni żadnej to różnicy nie zrobiło, bo żołd wypłacają według stopni angielskich. Tyle, że trochę satysfakcji.

Nasza krowa

Już nie pamiętam, na jakim to było lotnisku w Anglii – jeden z rusznikarzy kupił sobie krowę. Pewnie mieli w domu krówkę, więc zatęsknił za nią. Lotnisko było duże, trawy pięknej, nawet daleko od bieżni pod dostatkiem, uwiązał ją na długim sznurze i krówka się pasła. Czyścił ją, doił regularnie, a ludzie schodzili się z całej stacji i kupowali mleko, krówkę głaskali, znosili jej różne krowie smakołyki – wszyscy byli zadowoleni. Aż po niecałych dwóch miesiącach idylla się skończyła. Jakiś zazdrośnik złożył meldunek do dowództwa, że na lotnisku trzymają krowę. Wszyscy o niej wiedzieli, bo przecież krowa – nie królik, żeby ja można było schować do koszyka. Zawołali go do dowództwa i grzecznie, ale stanowczo kazali pozbyć się krowy. Meldunek był służbowy, więc nie można było dłużej udawać, że się nie widzi. Jakieś przepisy nie pozwalają trzymać krów na lotnisku.
Sprzedał ją temu samemu farmerowi, od którego kupił. Sierść miała lśniącą i była tak wymuskana, że farmer nie mógł uwierzyć, że to ta sama krowa.
Niektórzy chcieli potem wykryć, kto zameldował, ale nie udało się. Pewnie by go zbili na kwaśne jabłko – oficer czy nie oficer.
14 listopada 1944. Znowu ciągniemy kolumną… Tym razem skierowali nas do Peterhead, powyżej Aberdeen. Jeszcze tak daleko na północy nie stacjonowaliśmy. Byliśmy zajęci rozpakowywaniem, kiedy ktoś zawołał, żeby przyjść zobaczyć, jak słońce zachodzi. Olbrzymia, czerwona kula już blisko horyzontu. Gdy zaszła zupełnie – było dokładnie dwanaście do dwunastej.
8 grudnia 1944 Dywizjon powrócił do Anglii na Stację Faldingworth w hrabstwie Lincoln. Tu nastąpiła kompletna reorganizacja. Samoloty z częścią obsługi zostały włączone do Grupy myśliwskiej, a nasza Sekcja – Foto przeniosła się do stałego budynku, który zajmowała poprzednio jakaś jednostka angielska…
Stał tu 300 Polski Dywizjon Bombowy i kilka Halifaxów. 300. miał Lancastery. Mieliśmy teraz pracować dla bombowców. Pracy było znowu dużo, bo Lancastery zabierały po kilka kamer. Dołączyliśmy się teraz do tych, którzy „zapuszczają korzenie”.
Na krótko przed zakończeniem wojny, alianci, podczas bombardowania Holandii, przerwali dużą tamę i ludność była odcięta od dostaw żywności. Anglicy w porozumieniu z Niemcami zrobili zawieszenie działań na ileś tam godzin i Lancastery miały lecieć z żywnością. Rano przyszedł do Sekcji jeden z latających i powiada, że właśnie ładują pojemniki do komór bombowych i że będą miejsca wolne, bo kompletne załogi nie lecą. Poszliśmy na lotnisko z jednym radiotą. Jednym z pilotów był major, który przychodził często do Sekcji, więc podeszliśmy i pytamy się, czy może nas zabrać. Pyta:
– Co, guza szukacie?
– Pan major szuka guza całą wojnę, to niech i my trochę poszukamy – odpowiadam.
– No, to właźcie!
Kiedy przylecieliśmy nad Holandią, już z daleka było widać teren zalany wodą, prawie jak okiem sięgnąć i tylko gdzie niegdzie małe wysepki i masa łódek. Na jednej wysepce, trochę większej, duży biały krzyż. Samoloty podchodziły nisko i zrzucały pojemniki na ten krzyż. Niemcy dotrzymali rozejmu.
Później, po zakończeniu działań, Lancastery latały nad Niemcy, żeby utrzymać załogi w treningu. Raz poleciałem i ja i to z tym samym kolegą z radia, z którym byliśmy nad Holandią. Tym razem ulokowali nas na samym czubie samolotu, w miejscu bombardiera. Cały czub oszklony, więc widok mieliśmy dobry. Miękkie maty na podłodze i może się było wygodnie rozciągnąć.

Lot nad Niemcami

Polecieliśmy nad Kolonię. Teraz dopiero widzieliśmy, jaką lekcję Niemcy dostali. Przez cały czas lotu nie widzieliśmy ani jednego całego budynku, tylko ruiny i ruiny. Tylko katedra w Kolonii wydawała się nienaruszona. Jeden z załogi miał lornetę i też nie zauważył żadnych uszkodzeń. Widocznie załogi, które bombardowały, miały instrukcje oszczędzania katedry. Ale wkoło katedry – wszystko wymiecione. W końcu widocznie nie mieli już co bombardować, bo nawet budynki gospodarskie były w ruinie. Wylecieliśmy o 10-tej rano i wróciliśmy o 6-tej wieczorem. Osiem godzin w powietrzu, to trochę za dużo!

Maj 1945 r.

W maju 1945 wysłali mnie na kurs odświeżający (Refresher Course) do Centrum Wyszkolenia Lotniczego w Farnborough. Każda sekcja fotograficzna miała wysłać jednego. Upierali się, bo byli inni, starsi stopniem i zawodowi, ale w dowództwie powiedzieli mi, że muszą wysłać kogoś, kto im wstydu nie zrobi przed Anglikami. Zawsze zamykali mi gębę czymś takim. Nie było rady, pojechałem. Zebrało się nas 22. Sami Brytyjczycy i ja jeden Polak. Ciężko było, bo trzeba było zapoznawać się z różnymi angielskimi terminami. Dobrze, że z techniczną terminologią zapoznałem się przy zamawianiu i odsyłaniu sprzętu w 309. Dywizjonie. Kurs trwał dwa tygodnie.
Na końcu egzamin i ogłoszenie lokat. Oficer, który odczytywał lokaty zaczął od końca… kiedy doszedł do dziesiątej lokaty, myślę sobie, psia kość, zapomnieli o mnie. Wreszcie czwarta lokata – Cieśliński.
Rozmawiałem później z jednym z tych egzaminatorów i pytałem się, czym się kierowali przy ustalaniu lokat, bo ja nie spodziewałem się tak wysokiej; przecież inni musieli być lepsi. Powiedział, że wszyscy mają lata pracy w sekcjach, a oni brali pod uwagę głównie, kto jak sumiennie (dilligently) pracował podczas kursu.

Koniec

Od Redakcji: Marian Cieśliński pracował po wojnie w różnych sekcjach fotograficznych w lotnictwie angielskim. Został zdemobilizowany 30 listopada 1948 r. jako jeden z ostatnich. Redakcja dziękuję Pani Teresie Cwalinie za udostępnienie pamiętników.

Marian Cieśliński