Dzisiaj: | 140 |
W tym miesiącu: | 457 |
W tym roku: | 44121 |
Ogólnie: | 471173 |
Od dnia 21-09-2006
Wspomnienia zamieszczone poniżej nie były dotychczas nigdzie publikowane. Autor wspomnień – Marian Cieśliński (ur. 1907) był w czasie wojny fotografem w 309 Myśliwskim Dywizjonie Rozpoznawczym. Zmarł w Nottingham w Anglii w 1988 r.
21 marca 1941 r.
Jako kompletną jednostkę – 309 (Polish) Army Cooperation Squadron – wysłali nas do Renfrew, Szkocja, niedaleko Glasgow. W Glasgow były olbrzymie doki, które Niemcy akurat w tym czasie zaczęli bombardować. Brytyjczycy, żeby uchronić doki, użyli fortelu; przez dodanie linii świateł zrobili złudzenie, że doki są tam, gdzie miasto Renfrew. Podczas nalotów doki były doskonale zaciemnione i wszystkie bomby waliły się na biedne Renfrew. Niemcy myśleli, że bombardują doki, a tymczasem przez cały czas nalotów ani jedna bomba nie spadła na doki!
Myśmy mieli kwaterę w takim przykościelnym hallu i dojścia do hallu były z kościoła. Po drugiej stronie ulicy był mały lasek i w tym lasku były dwa duże betonowe schrony, z których jeden był szpitalem z lekarzami i pielęgniarkami.
Normalnie wchodziłem do schronu, ale właśnie w ten dzień a raczej wieczór, bo było już po jedenastej, był spokój, więc poszliśmy spać.
To, co teraz piszę, wiem od innych, bo ja sam nic nie pamiętam. Podobno krzyknąłem „alarm”, zerwałem się i wpadłem do kościoła. Obudziłem się na kupie gruzów, ciemno, kurz – chwilę leżę i kombinuję, gdzie jestem. Dopiero za chwilę usłyszałem głosy i wykaraskałem się w kierunku hallu.
Na moim łóżku kupa gruzów, bo spałem tuż przy ścianie kościoła – i ta ściana zawaliła się. Był to lekki budynek, raczej barak i choć się zawalił, sufit choć zapadnięty, trzymał się na żelaznych prętach.
Niemcy użyli wówczas po raz pierwszy min. Eksperci obliczali, że ta mina miała wagę jednej tony. Opada taka mina na spadochronie i po zetknięciu z ziemią, nie robi leju, a cała siła wybuchu idzie na boki.
Trafiła akurat w ten schron-szpital. Zginęło tam wówczas dwóch lekarzy, cztery pielęgniarki i około czterdziestu innych ludzi, którzy się tam schronili. Schron. choć solidny, był obliczony na zwykłe bomby.
Nasz baraczek zawalił się od siły podmuchu. Zawołali nas później wszystkich do lekarza i okazało się, że poza paru guzami i zadrapaniami wszyscy wyszliśmy cało.
Chcieli mi potem wmówić, że musiałem coś przedtem usłyszeć. Zerwali się z łóżek, kiedy wylatywałem, ale dopiero za kilka sekund usłyszeli wybuch.
Sekcja Fotograficzna
Sekcja nasza mieściła się w małym parterowym budynku. Nie wiem, do czego ten budynek służył, ale do naszych celów nadawał się, bo miał tylko jedną dużą izbę. Kiedy rano przyszliśmy do sekcji, cały teren był ogrodzony sznurami i eksperci z armii rozbrajali bombę, która padła tej nocy niecały metr od naszego budynku. Był to niewypał. Teraz komuś się przypomniało, że rano jeden z naszej sekcji pokazywał zdjęcia, które kopiował w nocy. Pytają się, kiedy to robił – a on powiada, że w nocy, w sekcji, okna pozasłaniał i spokojnie sobie kopiował prywatne odbitki. Co za nerwy! Tu wszystko się trzęsie – a on sobie spokojnie kopiuje. Wydało się i poszedł do raportu karnego, ale tylko dobrze zmyli mu głowę. Gdyby ta bomba wybuchła, a była półtonowa, nie zostałoby z niego ani śladu. Nawet nie wiedzielibyśmy, co się z nim stało.
Lekarz nam mówił, że tacy ludzie, to w pewnym sensie kaleki. U kogoś, kto nie odczuwa lęku, nie działa instynkt samozachowawczy i taki człowiek jest bezbronny.
I jeszcze co mi się przypomniało. Po przyjeździe do Renfrew oszczędzałem każdy grosz, żeby kupić sobie zegarek w miejsce tego, który sprzedałem w Rumunii. Pojechaliśmy z kolegą do Glasgow. Ja kupiłem sobie złotą „cymę” a kolega też „cymę” ale Roll-Gold, bo złotych więcej nie było. Na drugi dzień po tej minie mój kolega powiada: „szkoda zegarka” – przed pójściem spać zdjął zegarek i położył na parapecie okna przy swoim łóżku.
Poszliśmy tam. Na froncie napis „Danger – nie wchodzić”, ale przecież szkoda zegarka. Dyskretnie wsunęliśmy się do bramy i na kolanach, żeby nic nie ruszyć doczołgaliśmy się do tego okna. Grupka po grupce gruzów zaczęliśmy odrzucać i nagle widzimy: kawałek cegły z jednej strony, kawałek z drugiej strony, na wierzchu jeszcze jedna cegła, a zegarek w środku, jak w budce. Nawet nie stanął, tykał sobie jakby nigdy nic. Mój kolega pewnie ma go dotychczas, jeśli żyje.
Kapitan Domaradzki
8 maja 1941. Wyjazd z Dywizjonem do Dunino, pięć mil od St Andrews. Tu dostarczyli nam samoloty „Lysander”, trochę podobne do niemieckich „Stuka”.
Zjawił się tu kapitan Domaradzki i objął dowództwo Sekcji Foto. Robota zaczęła się na całego. Gorzej, że nie było baraków, mieli dopiero budować. Dostarczyli nam namioty, rozbili na farmerskiej łące i zaczęło się życie na mokro.
Szkocja jest piękna, jak nie pada. A ten rok lało z małymi przerwami całe lato. Kiedy się szło spać do namiotów, nie wiadomo było, co robić z butami. Kładliśmy je pod koce, żeby trochę przesuszyć, bo na drugi dzień trzeba było je ubrać. Dopiero w październiku, kiedy spadł pierwszy śnieg, można było się przenieść gdzie indziej.
Łaska Boska, ze mnie tam reumatyzm zupełnie nie pokręcił. Cały ekwipunek, wszystko, co było ze skóry albo parciane zzieleniało. Zrzucili to wszystko na kupę, spalili i wszystko dostaliśmy nowe.
Dostarczyli nam w tym czasie przyczepy. Były to dwa duże, jakby domki na kołach i dynamo elektryczne na kołach. Mieliśmy teraz własną elektryczność. Były dwa przenośne grzejniki elektryczne, więc w przyczepkach było ciepło. Jedna przyczepka to była kancelaria, stół na każdym końcu, skórzane pasy przy ścianach, gdzie się umocowywało skrzynki z kamerami i inny ekwipunek w czasie podróży. Druga przyczepka to laboratorium i ciemnia.
No i zaczęła się podróż po Szkocji, po różnych lotniskach. Dywizjon składał się z sekcji; poza naszą sekcją foto były sekcje – radio, rusznikarzy, meteorologiczna (łapi-chmurki), transportowa, sanitarna (łapi-duchy), no i oczywiście personel latający. Kupa ludzi.
Praca dokumentacyjna w Szkocji
Kiedy Dywizjon wyruszał po raz pierwszy, wierzyć się nie chciało, ile sprzętu się nam uzbierało. Cały Dywizjon na kołach. Kolumna ciągnęła się chyba z pół mili.
Pierwszy raz dali nam dosyć dużo czasu na. spakowanie, ale później trzymali termin odjazdu w tajemnicy. Przychodził rozkaz, że za cztery godziny wyruszamy, i wszystko musiało być gotowe. Później doszliśmy do takiej wprawy, że byliśmy gotowi na długo przed wyjazdem.
Podróżował tak Dywizjon po Szkocji do 1943 roku. Gdzie większe jednostki Armii odbywały manewry, tam i my byliśmy.
Cała aktywność Dywizjonu ogniskowała się w Sekcji-Foto. Ledwo zdążyliśmy się rozlokować na jakimś lotnisku, a już schodzili się starsi oficerowie z Armii, czasem Polacy, ale większość Brytyjczyków na konferencję z kapitanem Domaradzkim.
Samoloty wylatywały, przywoziły zdjęcia, nieraz kopiowało się na mokro, żeby jak najszybciej skończyć, bo motocykliści już czekali, żeby dostarczyć do dowództwa Armii. Nie było czasu, by pójść na obiad. Po zakończeniu, kilka dni spokoju i znowu Dywizjon wyrusza, i tak w kółko.
W tym czasie coraz mniej pracowałem przy kamerach i w ciemni. Nasz szef, Chorąży Majek, choć bardzo dobry fachowiec, nie mógł ani rusz nauczyć się po angielsku.
A angielszczyzna była potrzebna, bo chociaż Dywizjon był polski, to wszystkie instrukcje i raporty, jakie przychodziły i jakie się wysyłało, były po angielsku. Najpierw zacząłem mu pomagać, z czasem przejmowałem zupełnie, aż wreszcie roboty miałem po uszy. Trzeba było zamawiać sprzęt, uszkodzony odsyłać, pilnować, żeby jakiegoś materiału nie zabrakło. Poza tym do mnie należało opisywanie zdjęć, trzeba było z mapy wyszukać geograficzne dane, wypisać specjalnym tuszem na skrawku celuloidu, który się przylepiało do kopiarki, tak że każda odbitka miała własną legendę, a mój chorąży tylko w ciemni albo na lotnisku. Kapitan widział, że mam trochę za dużo pracy i chciał mi dać kogoś do pomocy, ale nikogo nie było, który by się właśnie do tego nadawał.
Ale choć pracy miałem dużo, miała swoje dobre strony. Nieraz na dworze plucha., zimno, wietrzno – a tu musi ktoś jechać na lotnisko z kamerami. Wchodzi taki do przyczepy, ręce zaciera i narzeka: „tobie tu dobrze, ciepło, a ja muszę jechać z kamerami na lotnisko”. Więc wstaję i mówię: z przyjemnością za ciebie pojadę. Usiądź tu sobie w cieple choćby na tydzień, wygrzej się, tylko zrób trochę tego, co ja robię. I mój koleżka znikał jak kamfora.
Loty na „Mustangach”
W listopadzie 1943 przerzucili nas do Anglii. Znowu tylko po kilka miesięcy na jednym lotnisku i kiedy znaleźliśmy się w Snailwell, w hrabstwie Suffolk (już po raz drugi) zamienili nam „Lysandry” na amerykańskie myśliwce „Mustangi”. Kilku pilotów powróciło już z przeszkolenia i prawie zaraz zaczęli latać na kontynent robić Niemcom psoty w Holandii. Mieliśmy wreszcie ciekawe zdjęcia do opracowania.
Raz przyszła wiadomość, że Niemcy wykończają montowanie dział przeciwlotniczych na wybrzeżu. Poleciały dwa mustangi i przywiozły rekordowe zdjęcia. Podlecieli nad samą wodą i wpadli na nich tak znienacka, że Niemcy nie mieli czasu wskoczyć do schronów. Na zdjęciach z drugiego nawrotu widać było doskonale poprzewracane działa i trupy Niemców.
Na początku 1944 pożegnaliśmy kapitana Domaradzkiego. Prosił o przeniesienie do 301 Dywizjonu Bombowego. Ten Dywizjon miał latać za kilka miesięcy nad Warszawę ze zrzutami dla powstańców. Nasz bohaterski dowódca nie wrócił niestety z pierwszego lotu. Straciliśmy w tych operacjach nad Warszawą czternaście bombowców!
Pracy mieliśmy teraz mniej, bo mustangi mają tylko małe 35 mm kamery zsynchronizowane z karabinami maszynowymi i działkami i robią zdjęcia przez śmigło. CDN