Dzisiaj: | 49 |
W tym miesiącu: | 366 |
W tym roku: | 44030 |
Ogólnie: | 471082 |
Od dnia 21-09-2006
Poniżej prezentowana relacja została spisana krótko po wojnie, jeszcze w warunkach konspiracji. Nie znamy autorki tekstu; nie udało się nam rozszyfrować pseudonimów redaktorów i drukarzy. A może ktoś z naszych Czytelników nam dopomoże? Czekamy na listy – Redakcja
Na przełomie roku 1941/1942 pracowałam jako organizatorka konspiracyjnej drukarni. Personel składał się wyłącznie z zagorzałych socjalistów. Zdziwił mnie święty obrazek na ścianie. Zdziwiłam się jeszcze bardziej, gdy drukarze wystąpili z prośbą, aby poświęcić drukarnię. O ile pamiętam, prośbę tę wyraził stary drukarz „Bartłomiej”, socjalista. Tylko nas dwoje było po pięćdziesiątce. O „Bartłomieju” wiadomo było, że ma piękny głos i śpiewa w chórze kościelnym. Oczywiście nie mogłam władzom zgłosić tak dziwnego życzenia, byłam pewna odmowy. Drukarnia musiała przecież być jak najściślej zakonspirowana. Wiedziałam, że z punktu widzenia ludzi podziemia popełniłabym przestępstwo. Wahałam się. Zdecydowałam się jednak na ten krok. Wszak w Lourdes od lat zanurzają chorych w wodzie pełnej miazmatów, wielu wychodzi uzdrowionych, a nikt się nie zaraził. Uznałam, że szczery akt wiary dobrze wpłynie na psychikę zespołu.
Poszłam do księdza J. Z. [Jana Ziei – Red.]. Był jedynym, któremu bezwzględnie ufałam, wiedziałam, że on również mi ufa, no i na pewno nie stchórzy. Tu spotkała mnie niespodzianka. Ksiądz wiedział, w jakiej organizacji pracuję. Nietrudno było domyślić się, bo podrzucałam mu naszą prasę – aspekt polityczny nie podobał mu się. W obronie mojej prośby powiedziałam jedynie: – Ależ to polska drukarnia. Ksiądz siedział naprzeciwko mnie, oparty łokciami o stół, ręce obejmowały głowę. Bardzo długie krępujące milczenie. Wreszcie usłyszałam z ulgą: – Pani ma rację. Umówiliśmy miejsce spotkania na najbliższą niedzielę. Stosując się do naszych konspiracyjnych prawideł, nie podałam adresu drukarni. W niedzielę nie będzie tam nikogo, wszystko odbędzie się w ciszy i pustce.
Zgłosiłam się punktualnie. Ksiądz zgodnie z umową był w cywilu. Wyszliśmy z klasztoru w stronę tramwaju. Właśnie nadjeżdżał. – Biegniemy? – Już biegnąc potakiwałam. Wskoczyliśmy. Spostrzegłam, że spod kołnierza ciepłej kurtki wysunęła się biała księżowska koloratka. Kompromitujące. Sygnalizuję oczyma. Nie pomogło. Dotykam mojej szyi. Zrozumiał, poprawił szalik. Po czym, aby się porozumieć, częstuje mnie cukierkiem i pyta z uśmiechem: – dobrze?
Wprowadziłam księdza do mego podziemnego państewka paradnym wejściem od ogromnego podwórza. Wkoło piętrzyły się zwały ruin i tylko sutereny wielopiętrowych gmachów przemysłowych były użytkowane, reszta leżała w gruzach. Schodami, a później korytarzem wchodziło się do sutereny, tak zwanej „maski”, w których stały klatki z królikami, parę z nich podarowano mi w Laskach [chodzi o Zakład dla Niewidomych prowadzony przez siostry franciszkanki – Red.], nie pytając, jakie ma być ich konspiracyjne przeznaczenie. Dalej stał warsztat stolarski, jedna „koza” ogrzewała to wielkie pomieszczenie. Uprzedziłam księdza, że trzeba będzie trochę zaczekać. Chcąc zapalić światło elektryczne w drukarni, musiałam otworzyć klapę ukrytą pod klatką królików, zejść do podkopu i wczołgać się do piwnicy, gdzie mieściła się drukarnia. Powróciwszy ustroiłam księdza w płaszcz, który kolejno służył w dni powszednie trzem pracownikom drukarni, aby się nie powalali. Ludzie pracujący w „masce” w pyle stolarni i fetorze królików nie wzbudzali podejrzeń, gdy byli zabrudzeni, więc nie stosowali tych ostrożności. Oni przynosili z powrotem płaszcz ochronny, wynosili kibel i śmieci. Ksiądz J. Z. powędrował do drukarni. Przebywał tam tak długo, że zaczęłam się niepokoić. Chyba modlił się tam za ludzi, którzy pracowali w tym dusznym i ponurym podziemiu. Umówiliśmy się poprzednio, że w razie dzwonka od wejścia ksiądz będzie alarmowany sygnałem elektrycznym. Miałam zamknąć go na dole, a sama zająć się na niby królikami.
Wreszcie w ciszy usłyszałam, że mój gość przepycha się na czworakach przez wykop. Pożegnał mnie serdecznie. Po prostu podziękował, mówiąc, że nie wyobrażał sobie, w jakich warunkach psychicznych i fizycznych pracują drukarze.
Drukarze przeżyli nalot Gestapo na Plac Kercelego 12 maja [1942 r. – w oryginale rok nieczytelny – Red.]. Nasi ludzie tkwili dobrych kilka godzin w piwnicy drukarni pod sygnałem ostrzegającym o alarmie. „Zygmunta”, stolarza Niemcy zabrali z „maski”. Na szczęście zaprowadzili go tylko na ul. Skaryszewską, a więc na roboty. W czasie tej łapanki byłam nieobecna, na wieść o katastrofalnym zagrożeniu pognałam na miejsce. Musiałam czekać, aż budy pełne uwięzionych odjadą z Placu Kercelego i bandy w czarnych lub zielonych mundurach odmaszerują. Zaaresztowano wówczas, jak podał Biuletyn Informacyjny, około 3000 osób, jedną zabito, dwie raniono. Naszego stolarza zabrali, trzeba go było ratować. Nie znaliśmy z reguły nazwisk i adresów swoich, żyliśmy jednak jak w rodzinie i wiedziałam w którym kościele brał ślub aresztowany stolarz. Na drugi dzień pojechałam do kościoła i tu znów zetknęłam się z życzliwą opieką duchownego. Młody wikary początkowo wzbraniał się pokazać księgi z metrykami ślubnymi. Chciał iść do proboszcza. Dopiero wzmianka o pracy podziemnej przemogła opory. Razem głowiliśmy się, którzy z jakichś dziesięciu nowożeńców mógł być poszukiwanym przeze mnie „Zygmuntem” – stolarzem, gdyż imię mogło być pseudonimem. Rozstrzygnął zawód, był tylko jeden stolarz. Organizacja wykupiła go i pracował aż do Powstania w drukarni. Miał oczywiście przerwę w pracy, bo musiał wyleczyć się po tęgim pobiciu, miał pęknięty bębenek w uchu.
Opisany nalot nie był jedyną wizytą Niemców w drukarni. Któregoś dnia zadzwonił gestapowiec, zaczął rewidować wszystkie zakamarki bardzo starannie. Przerażony stolarz zachował się niewłaściwie, odszedł od warsztatu, wpakował głowę do klatki z królikami i cały drżał. Niepokoiłam się, czy to nie zwróci uwagi. Jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności, a może zrządzeniem Opatrzności, gestapowiec zainteresował się krzyżem na ścianie. Spytał: – ein Kreutz? – Odpowiedziałam: – Ja, ein Kreuz, aber kein Hackenkreutz. Odszedł bez słowa.
Drukarnia poniosła ciężką stratę. W 1942 roku zaaresztowano redaktora „Bohdana”, zginął wkrótce w obozie. Był jej duszą: wybitny, szlachetny, utalentowany. Wkrótce potem aresztowano i wywieziono do Ravensbrück łączniczkę „Joannę”. Drukarnia działała dalej, gdyz wiedzieliśmy, że nie sypną. Pracowano w napięciu, drukarze daremnie prosili o broń i truciznę. Nie dostali jej i szczęśliwie przeżyli. W 1943 r. drukarnię z personelem przeniesiono do innego lokalu. 7 sierpnia 1944 r. bomba niemiecka doszczętnie zniszczyła warsztat drukarni. Nikt nie zginął. Pracownicy byli zaskoczeni Powstaniem, tylko jeden znalazł się w miejscu pracy.
Bilans strat poświęconej drukarni przedstawiał się następująco: redaktor zginął, ale dwie osoby z personelu technicznego a także łączniczka i łącznik przeżyli. Poszukujemy jeszcze stolarza i zecera, którzy, jak mi wiadomo, na pewno przeżyli wojnę. Mieli szczęście, dane im było pracować aż dwa lata wytrwale, owocnie, bez przerwy.
(z Archiwum ks. Jana Ziei)