Dzisiaj: | 125 |
W tym miesiącu: | 4382 |
W tym roku: | 23378 |
Ogólnie: | 497781 |
Od dnia 21-09-2006
Słów kilka o sobie
Jestem Zahajko Piotr, syn Grzegorza i Anastazji, ur. 12 listopada 1922 roku w Dzibółkach, pow. Żółkiew, woj. lwowskie. W 1926 roku rodzice sprzedali posiadane gospodarstwo rolne w Dzibółkach i zakupili 20 hektarową działkę w Zborowie w powiecie Tarnopolskim. Na tym polu w wybudowanym domu, wraz z zapleczem gospodarczym: stodołą, stajnią, oborą i szopą, zamieszkaliśmy z całą rodziną·
...W 1930 roku Ojciec mój wraz z panem Jabłońskim wspólnie założyli dużą pasiekę na około 140 uli. Przy naszym domu, wzdłuż drogi zwanej podczas wojny „szosą zaleszczycką”, rozciągał się na kilku hektarach ziemi olbrzymi sad. Pamiętam go dobrze z lat wczesnej młodości. Pod drzewami jabłoni, gruszek, wiśni i moreli spędzałem długie godziny na zabawach z kolegami. Często pyszne soczyste jabłka wystarczały nam zamiast obiadu. W czasie wojny nasz sad spełniał zupełnie inną rolę. Pod swoimi rozłożystymi krzakami chronił przed samolotami hitlerowskimi uciekających ludzi i żołnierzy z Polski centralnej.
18 lub 19 września rozeszła się po okolicach wiadomość, że granicę wschodnią Polski, przekroczyła Armia Czerwona. Faktycznie pod wieczór pojawiły się od wschodu oddziały zmotoryzowane i rosyjska kawaleria.
Nastąpiła nowa era polityczna w naszym kraju. – „Weś mir do osnowania my razruszym” – tak brzmiały propagandowe hasła czerwonoarmiejców. Pojawił się strach wśród mieszkańców Zborowa. Zaczęły się aresztowania ludności polskiej i ukraińskiej. Ojciec przez cztery doby przechowywał w urządzonej przez siebie kryjówce panów Góreckiego i Skrzyczyńskiego z bratem, którzy później uciekali na Węgry, bojąc się aresztowania przez NKWD.
Sobota, 10 luty 1940 r.
Oprócz mnie, w domu był Ojciec, Matka, siostra Anna, ur. w 1925 i brat Andrzej ur. 1928 r
Wczesnym rankiem zawitali do nas „czubate” enkawudziści, komunikując Ojcu, że nasza rodzina podlega przesiedleniu w „drugoj obłast”. W przeciągu dwóch godzin mamy być gotowi do wyjazdu, a na podwórku czeka na nas „podwoda” – sanie, na które musimy złożyć swoje rzeczy.
Wieczorem tego samego dnia, w Młynowcach koło Zborowa, załadowali nas do obskurnych towarowych wagonów z zapachami bydlęcego kału. W naszym wagonie były 54 osoby. Można powiedzieć śmiało, że pół na pół, połowa Polaków i połowa Ukraińców. Ten wieczór zapamiętałem w swojej świadomości głęboko i dzisiaj – jakby to było wczoraj, widzę i słyszę płacz dzieci, kobiet i półmrok w wagonie. W rogu wagonu, mała naftowa lampa słabym światłem co chwila gasła to znów zapalała się. Tłok i ścisk olbrzymi. Wiele osób nie miało gdzie usiąść. Na zewnątrz wagonu temperatura powietrza dochodziła do – 300 C. Nie było żadnego sanitariatu. Tylko duża dziura w podłodze. Wszyscy byliśmy wobec siebie wyrozumiali i jeden drugiemu w razie potrzeby pomagał.
Jechaliśmy długo. Mijaliśmy Tarnopol, Kijów, Charków, Ufę, Kazań.
Przejeżdżaliśmy tunele w poprzek Uralu. I dalej na Świerdłowsk drogą na północ aż do „wymarzonego” – Krasnouralska. Tutaj przywitał nas mróz – 540 C.
Trzy tygodnie jechaliśmy do tego dla nas strasznego miejsca. Krasnouralsk – tajga, dzikie lasy i góry, ośnieżone góry.
Na początku było źle, było bardzo źle. Czekała na nas katorżnicza praca przy wyrębie drzew w tajdze. Po dwóch miesiącach przeniesiono wszystkich do kopalni rudy miedzi na głębokości 780 m w głąb. Praca w kopalni „Krasnogwardyjska” – „szestoj uczastok” okazała się jeszcze gorsza niż przy wyrębie lasu. Po 11 godzin dziennie trwała nasza praca pod ziemią bez posiłków i gorącego picia. Mrozy tutaj przez cały czas utrzymywały się na równym poziomie. Średnia temperatura w tym okresie roku wynosiła – 500C. Zmęczeni, głodni, wracaliśmy do baraków na „Andrejewskim posiołku”, gdzie czekali na nas rodzice i siostry. Mieszkaliśmy w zapluskwionych i zawszonych pomieszczeniach. Wiatr i mróz wciskał się przez otwory w ścianach do pomieszczeń. W tak krótkim czasie zapomnieliśmy już, jak można żyć inaczej.
Sytuacja wyżywieniowa była coraz gorsza, wręcz tragiczna. Kartki żywnościowe były fikcją. Każdy pracujący, zgodnie z przydziałem powinien był otrzymać: rybę, mięso, kaszę, olej. W rzeczywistości dostawaliśmy tylko chleb. Robotnicy na kopalni lub pracujący przy wyrębie lasów, otrzymywali – 0,8 kg, niepracujący – zaledwie 0,4 kg. Dziecko natomiast tylko – 0,2 kg chleba. Czasami dostawaliśmy suszonego dorsza „treska”.
W kopalni panował dziki nieludzki wymóg – plan. Jeśli robotnik nie wykonał wyznaczonej dla siebie normy, wówczas strażnicy zatrzymywali go na dole i wraz z drugą zmianą zaczynał następne 11 godzin pracy bez wypoczynku i jedzenia.
Chodziłem stale głodny. Przed rozpoczęciem pracy w kopalni o godz. 6.00 rano w stołówce zakładowej dostawaliśmy talon na talerz rzadkiej zupy i kawałek czegoś w rodzaju chleba, ale to nie był prawdziwy chleb i do tego szklankę kompotu z żurawiny.
Przykładów złego traktowania polskich i ukraińskich robotników przez żołnierzy NKWD można napisać tomy. Kto przeżył choć jeden dzień na nieludzkiej ziemi w tych latach w ZSRR, ten do końca swojego życia nie zapomni jak wygląda komunizm i na czym on polega.
22 czerwca 1941 r.
Wojna sowiecko – niemiecka, to radość wśród mieszkańców i nadzieja, że Sowieci rozwalą się jak domek z kart.
W sierpniu tego roku dotarła do nas wiadomość o amnestii dla Polaków deportowanych do ZSRR. Trudno mi dzisiaj opisać, jaka panowała wśród nas radość. Pamiętam jedynie okrzyki i tych małych i tych starych: – „Jesteśmy już wolnymi ludźmi!” Na zorganizowanym z tej okazji mityngu oficer NKWD z wysoką rangą powiedział – „My tiepier sajużniki, u nas tolko adin wrag, eto germancy”.
Rozpoczyna się mobilizacja do tworzących się oddziałów gen. Andersa w Buzułuku.
W marcu 1942 roku po wielkich perypetiach i przeszkodach z biurokratycznymi urzędnikami sowieckimi sporej grupie rodzin z naszego osiedla udało się wreszcie pokonać trudności i wyjechaliśmy wszyscy do Świerdłowska, gdzie urzędował od kilku tygodni przedstawiciel konsulatu polskiego. Tu na miejscu otrzymaliśmy w pierwszej kolejności pomoc medyczną i zaopatrzenie w żywność. Na tymczasową siedzibę dla naszej grupy udostępniono boczne pomieszczenia dworca kolejowego w Świerdłowsku.
Nasze rozmowy z przedstawicielem konsulatu polskiego prowadzone były w ciepłej i miłej atmosferze. Prosiliśmy go, aby umożliwił nam wyjazd w cieplejsze strony ZSRR. Po kilku dniach intensywnych rozmów, władze radzieckie zgodziły się na przewiezienie nas na południe kraju. Podstawiono na peron kolejowy kilka towarowych wagonów, zaopatrzono mojego Ojca w odpowiednie dokumenty jako pilota tego transportu i ruszyliśmy nocą w kierunku morza Kaspijskiego, do Uralska.
Mój Ojciec z całego transportu znał język rosyjski najlepiej. Dlatego podjął się bardzo ważnej misji: dowieźć bezpiecznie wszystkich ludzi z transportu do celu naszej podróży.
Po miesięcznej morderczej jeździe rozwalającymi się wagonami, dojechaliśmy do Orenburga. Tutaj cały transport nasz odstawiono na boczne tory, zarządzając przymusową kwarantannę z powodu epidemii tyfusu.
Nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, jaka nas czeka jeszcze tragedia. Przystosowanie się do nowych warunków klimatycznych i bytowych, pomimo opieki przedstawiciela konsula polskiego, było nie do pokonania. Zmiana temperatury z -540C zimna w Krasnouralsku do + 300C na południu ZSRR była dla naszego wycieńczonego i nie dokarmionego organizmu zabójcza. Z ośmiu wagonów transportu do Orenburga dojechało ponad 300 osób. W drodze kilku ludzi z wycieńczenia i chorób zmarło.
Tutaj tyfus zbierał największe żniwo. Zmarło w bardzo krótkim czasie ponad 200 osób.
Mnie udało się przeżyć, pomimo tego, że zaatakował mój słaby organizm tyfus plamisty i dur brzuszny. Mama, siostra i brat chyba cudem nie zachorowali, ale mojemu Ojcu, niestety nie udało się. Tyfus, zapalenie płuc i wysoka gorączka pokonały go bezlitośnie.
Został na wieki w tej przeklętej ziemi, której nienawidził, bał się i pragnął wrócić do siebie – do swojego domu.
Pochówek mojego Ojca był również wielkim problemem. Przy pomocy przyjaciół Ojca, panów Józefa, Bronisława i Stanisława Sowów, mojej Mamie udało się wykupić ciało Ojca z mogiły zbiorowej i pochować na cmentarzu chrześcijańsko-mahometańskim z krzyżem na grobie jak przystało na chrześcijanina.
Po tych cierpieniach i przeżyciach, z bólem opuszczaliśmy to miasto. Szczególnie Mama przeżywała boleśnie wyjazd. Zdawała sobie z tego sprawę, że nigdy już nie zobaczy grobu swojego męża. My również byliśmy przygnębieni, że Ojca, którego kochaliśmy bardzo, zostawiamy w tej ziemi i że go więcej nie ujrzymy. Jedynie co nam pozostało po nim, to płacz i rozpacz. Każde wspomnienie o Ojcu kończyło się płaczem. Modliliśmy się do Pana Boga za Jego duszę każdego dnia. Czuliśmy jego obecność, że jest z nami. Opiekuje się i prosi Boga o opiekę i siłę, żebyśmy szczęśliwie przeżyli ten okrutny los i doczekali powrotu do ojczyzny.
W tym czasie sytuacja polityczna w ZSRR i w całej Europie zmieniała się z godziny na godzinę. Musieliśmy jeszcze przeczekać okres organizacyjny dla Polaków, którzy w niedługim czasie zasilą armię polską organizowaną na terenie Związku Radzieckiego.
Przedstawiciel konsulatu polskiego, który opiekował się nami przez cały czas, zaproponował nam, pozostałym przy życiu, wyjazd za rzekę Ural, na stepy kazachskie, do stanic byłych orenburskich kozaków, do pracy w kołchozach. W ten sposób uratujemy nasze rodziny przed głodem i chorobami. Po kilku tygodniach jazdy pociągiem, znaleźliśmy się w miejscowości Niżnaja Pawłowska, w kołchozie „MOPR”
CDN
Piotr Zahajko