Dzisiaj: | 168 |
W tym miesiącu: | 1889 |
W tym roku: | 40801 |
Ogólnie: | 467852 |
Od dnia 21-09-2006
Wydaje się, że już wszystkie wspomnienia dotyczące walk powstańczych w 1944 roku zostały tak czy inaczej upowszechnione. Tymczasem udało nam się dotrzeć do ciekawych i jeszcze nie publikowanych wspomnień Adama Bogdanowicza
Rok 1944 w Warszawie
Nadszedł wreszcie rok 1944 i wojna wkroczyła ponownie na nasze ziemie. Z początkiem stycznia wojska radzieckie w pościgu za Niemcami przekroczyły przedwrześniową granicę i posuwały się dalej na zachód. W tym czasie nasza Firma pracowała pełną parą i oprócz normalnej działalności, w której wyspecjalizowaliśmy się, pracowaliśmy też nad przygotowaniem produkcji, którą zamierzaliśmy rozpocząć po zakończeniu wojny. Skutki zbliżającego się frontu zaczęliśmy odczuwać coraz boleśniej w samej Warszawie w postaci nalotów bombowców radzieckich, które dawały się we znaki nie tyle Niemcom, ile polskiej ludności cywilnej, burząc kilkadziesiąt domów i zabijając wielu ludzi. (...)
Na wiosnę 1944 roku zostałem skierowany na wojskowy kurs kierowców samochodowych do Szkoły Prylińskiego. Oczywiście Niemcy nie wiedzieli, że AK szkoli tam swoich kierowców. Kurs wyglądał zupełnie cywilnie, z tym jednak, że zapoznano nas dokładnie z konstrukcję i właściwościami wojskowych pojazdów niemieckich oraz ich uruchamianiem w wypadku nie posiadania kluczyków do stacyjek. Przydało nam się to później w czasie powstania. Potem zajmowałem się przeszkalaniem w konstrukcji silników spalinowych żołnierzy AK, przede wszystkim przydzielanych do służb samochodowych oraz jednostek zmotoryzowanych jako ich kadra. W poprzednim roku ukończyłem konspiracyjny kurs podchorążych, uzyskując stopień kaprala podchorążego. Na moim kursie szkoliło się ok. 10 podchorążych, w tym kolega z naszej firmy Władek Stefanowicz.
Pewnego czerwcowego dnia rozeszła się wiadomość o lądowaniu wojsk alianckich na plażach Normandii. Z dawna oczekiwany drugi front na Zachodzie stał się faktem. Szaleliśmy z radości i oblewaliśmy to zdarzenie, wypijając olbrzymie ilości różnego rodzaju alkoholu.
Odczuwaliśmy, a w końcu lipca, już nawet słyszeliśmy wyraźnie odgłosy zwiastujące zbliżanie się frontu wschodniego, Czasy stały się nerwowe. Wszyscy chodzili rozgorączkowani, wieści dochodzące do nas za pośrednictwem Biuletynu Informacyjnego oraz innych pism konspiracyjnych i nasłuchów radiowych były głównym tematem naszych rozmów i rozmyślań. (...)
Lipiec 1944 roku
W lipcu doszła nas wiadomość o Manifeście PKWN, który przyjęliśmy raczej nieprzychylnie, jako zapowiedź poważnych zmian ustrojowych w kierunku lewicowym. Uważaliśmy wtedy, że zmiany te podyktowane zostały przez Stalina, a do wszystkiego co trąciło Związkiem Radzieckim, odnosiliśmy się nieufnie. Byliśmy, mówię o moim środowisku, wierni wtedy całkowicie rządowi londyńskiemu i wierzyliśmy święcie we wszystko, co ten rząd głosił. Wyrocznią dla nas były wszelkie dyrektywy i rozkazy wychodzące z Komendy Głównej AK oraz od Pełnomocnika Rządu na Kraj. Na początku lata miało jeszcze miejsce wydarzenie, które mogło mieć tragiczne skutki, jeśli chodzi o los siostry ojca Zosi, ciotki Baum, zamieszkałej na Solcu. Na posesji cioci Baumowej znajdowała się hala warsztatowa, którą bezskutecznie staraliśmy się wynająć na warsztaty dla naszej firmy. Korzystniejszą od naszej ofertę złożyli cioci jacyś dwaj solidnie wyglądający panowie, którzy zamierzali uruchomić w owej hali produkcję słomianek. Produkcja została rozpoczęta i interes prosperował bardzo dobrze. Przywozili różnego rodzaju surowce słomiane, wywozili gotowe słomianki i maty; wszystko działało sprawnie ku obopólnemu zadowoleniu, tzn. cioci Jadzi Baum oraz owych producentów wyrobów słomianych. Jednak mniej zadowolone okazało się Gestapo, które w pewnej chwili przy pomocy żandarmerii otoczyło posesję ciotki wraz z przyległymi do niej innymi domami, ponieważ doszło do nich, że zamiast słomianek owi panowie w podziemiach swojej wytwórni produkują... dynamit. Okazało się, że słomianki były swoistym kamuflażem dla właściwej działalności konspiracyjnej, tj. produkcji materiałów wybuchowych dla potrzeb AK. Akcja Gestapo skończyła się tragicznie: po walce i wyczerpaniu amunicji pozostała przy życiu załoga fabryki popełniła samobójstwo. (...)
Konspiracyjne zlecenia
W firmie mieliśmy też mnóstwo roboty, gdyż poza usługami dla przemysłu i rzemiosła warszawskiego okupacyjna władza niemiecka też wrzucała nam coraz to nowe zamówienia. Obsługiwaliśmy też AK, której dowództwo zleciło nam naprawę uszkodzonych radiostacji polowych, pochodzących z dostaw angielskich zrzucanych nam z samolotów. Trzeba było je suszyć, czasem przezwajać prądnice oraz wymieniać uszkodzone koła zębate przekładni. W tym celu zamówiliśmy kanałami wojskowymi AK komplet frezów „diametral petch”, które po niedługim czasie zrzucono nam w zasobniku dostawczym z samolotu. W lipcu na ok. dwa tygodnie przed wybuchem powstania oglądaliśmy tereny w Pyrach pod budowę fabryki elektrycznych urządzeń dla gospodarstwa domowego oraz elektrycznych narzędzi dla rzemiosła. Już prawie dobiliśmy targu, gdy zaczął się popłoch w związku ze zbliżaniem się frontu do Warszawy i wieści krążące między ludem o mających nastąpić jakichś strasznych wydarzeniach. W każdym razie niepewna sytuacja polityczna i wojenna wstrzymała naszego kontrahenta od ostatecznego podpisania umowy sprzedaży.
Zbliżający się front
Kiedy jednak Komenda Główna AK zarządziła stan pogotowia w oddziałach, gdy słychać już było zarówno w dzień jak i w nocy grzmoty artyleryjskich wystrzałów, uznaliśmy z Zosią [żoną Autora – dop. Red.], że trzeba przenieść ich oboje z Piotrem [synem - dop. Red.] w bardziej bezpieczne miejsce, gdyż Pyry jak i inne podwarszawskie miejscowości widziały się nam jako tereny przyszłych walk o Warszawę. W pewnej chwili nawet zamierzałem zatrzymać ich (o Boże jak to dobrze, że do tego nie doszło!) przy sobie w Warszawie, mając w tym czasie zaufanie do naszych sztabowców jak i do siły naszej Armii Krajowej. Z jakimiś większymi walkami w samej Warszawie nie liczyliśmy się zupełnie. Powstanie jeśli miało wybuchnąć, to raczej jako demonstracja zbrojna, dla uchwycenia władzy w Warszawie po rozbrojeniu opuszczających ją straży tylnych wojsk niemieckich. Zaatakowanie tych sił niemieckich miało nastąpić w ostatniej chwili, tuż przed wkroczeniem ścigającej Niemców armii radzieckiej i wojsk polskich gen. Berlinga. Przewidywaliśmy wtedy w naszych strategicznych rozważaniach, że to całe powstanie przy miażdżącej przewadze AK będzie trwało nie dłużej jak dwa, no góra trzy dni i będzie po wszystkim. Problem raczej widzieliśmy w tym, że trzeba będzie witać wkraczającą do Warszawy armię radziecką, a my, jako armia rządu londyńskiego, nie byliśmy w sojuszniczych stosunkach z dowództwem radzieckim i rządem ZSRR.
Na szczęście odeszliśmy jakoś od pomysłu przeniesienia Zosi z Piotrem do Warszawy, natomiast wybraliśmy jako miejsce tymczasowego osiedlenia Mroków.
Przy końcu lipca wziąłem kilkudniowy urlop i odpoczywałem beztrosko wśród pyrskich pól i lasów, starając się choć na chwilę zapomnieć o toczącej się wojnie. Utrzymywałem jednak stały kontakt z moimi wspólnikami w Warszawie, którzy mieli mnie poinformować, gdyby przyszły jakieś rozkazy z dowództwa AK.
Pewnego dnia zostałem powiadomiony przez chłopaka z firmy o tym, że muszę się stawić w firmie w wyznaczonym czasie. Postanowiliśmy z Zofią, że natychmiast udamy się do Mrokowa, majątku Langów, a ja, po ich odwiezieniu, pojadę do Warszawy, gdzie spodziewałem się, że zastanę jakieś nowe rozkazy naszego dowództwa. Wyjechaliśmy z Pyr kolejką do Piaseczna, a stamtąd bryczką przysłaną przez wuja do Mrokowa wprost na imieniny Hani - 26 lipca po południu.
Jak w „Przeminęło z wiatrem”
Imieniny Hanii Lanżanki były obchodzone w Mrokowie hucznie i wesoło, jakby wojny nie było i tych różnych okropności okupacyjnych. Gościnny dwór Langów zgromadził na tę okazję krewnych i znajomych z Warszawy i okolic; dużo było wśród gości młodzieży w wieku „poborowym”, którzy tu znaleźli azyl przed łapankami i aresztowaniami. Można było przysiąc, sądząc li tylko choćby po wyglądzie i niektórych powiedzeniach, że wielu z nich tkwiło po uszy w konspiracji różnego rodzaju.
Przyjęcie imieninowe odbywaliśmy przy suto zastawionym stole a po rozkoszach podniebiennych nastąpiły tańce i zabawy w parku na wyspie, wśród drzew przystrojonych lampionami. Całkiem jak ten bal opisany w „Przeminęło z wiatrem”, strojny i gwarny, odbywany w przededniu strasznej wojny między Południem a Stanami Północnymi Ameryki. Nastrój naszej zabawy utkwił mi na długo w pamięci, a kontrast z tym, co za niespełna tydzień było mi dane przeżywać w murach Starego Miasta w Warszawie, odczułem boleśnie.
Bawiliśmy się w Mrokowie do późnego wieczoru i gdyby nie to, że następnego dnia o świcie miałem wyruszyć na zbiórkę mojego oddziału w Warszawie, noc cała prawdopodobnie zeszłaby nam na zabawie, choć gdzieś tam daleko za horyzontem na wschodzie coś grzmiało czasem i mruczało, a niebo coraz rozjaśniało się nagłym blaskiem i ciemniało równie szybko; znaki nadchodzącej nawałnicy niczym złowrogie memento.
W przededniu wybuchu powstania
W Warszawie spotykałem wiele oznak świadczących o niedawnym pogromie, jakiego doznały wojska niemieckie. Przez wszystkie mosty na Wiśle podążały, kierując się na zachód, pojedyncze oddziały Wehrmachtu – na ciężarówkach, na furmankach, a nawet pieszo. Czasem przechodziły przez Warszawę również oddziały armii węgierskiej z oznakami wyraźnego rozkładu i demonstracyjnie okazywaną niechęcią do działań wojennych. Jeden z takich oddziałów zatrzymał się naprzeciwko naszego lokalu firmowego na ul. Widok i bez krępacji zaoferował nam sprzedaż armatki pepanc, ciągnionej za samochodem i paru sztuk karabinów. Transakcja doszłaby niewątpliwie do skutku, gdyby nie to, że kamienicę w której mieścił się nasz lokal, zamieszkiwały rodziny kolejarzy niemieckich i taki zakup nie uszedłby ich uwadze.
Podzielam pogląd, że wojna jest zbyt poważnym przedsięwzięciem, żeby jej losy powierzać wyłącznie wojskowym. Gdyby tak powstanie wybuchło właśnie wtedy, a nie w parę dni później, moglibyśmy zdobyć znaczną ilość broni łącznie z artylerią, rozbrajając zaskoczone oddziały niemieckie i węgierskie, nieprzygotowane do stawiania skutecznego oporu, przeważnie zresztą zdemoralizowane doznanymi klęskami i odwrotem. Niedługo po tym, kryzys minął i Niemcy opanowali sytuację na froncie na wschód od Warszawy, a my tymczasem trwaliśmy w „punktach wyczekiwania”: Tadzik w lokalu na ul. Widok 8, a my obaj z Witkiem na Poznańskiej, powątpiewając w miarę upływu czasu w możliwość wybuchu powstania. (...)
Zaczęły mnie też nawiedzać skrupuły, czy dobrze zrobiłem zostawiając Zosię z Piotrem w Mrokowie. Rozumowałem tak: jeśli powstanie wybuchnie, wtedy Warszawa będzie okupowana przez nasze siły zbrojne i skutecznie broniona (innej alternatywy nie przewidywałem) aż do czasu nadejścia naszych i radzieckich wojsk, natomiast zemsta wroga może się wyładować na bezbronnych mieszkańcach podwarszawskich osiedli. Przyszłość miała wkrótce pokazać, jak bardzo się myliłem.
Niemieckim autem po okupowanej Warszawie
Któregoś dnia Niemcy przywieźli do naprawy piękny agregat prądotwórczy, napędzany silnikiem spalinowym marki Phenomen, wyposażony w prądnicę prądu zmiennego oraz osobną prądnicę do spawania prądem stałym – istne cudo. Wyobraziliśmy sobie, jak to po wojnie, dysponując takim urządzeniem, będziemy mogli wykonywać różne roboty w terenie, nie będąc uzależnionymi od dostawy prądu z sieci energetycznej. Agregat miał niewielkie uszkodzenie, które usunęliśmy prawie na poczekaniu, ale z wydaniem maszyny Szkopom zwlekaliśmy, tłumacząc im, że naprawa musi potrwać jeszcze kilka dni. W ten sposób zdobyliśmy bez walki jeszcze przed wybuchem powstania cenne urządzenie, które zostało przekazane AK i zainstalowane w Wytwórni Granatów; oddało naszym wojskom nieocenione usługi, kiedy to przestał płynąć prąd z Elektrowni Warszawskiej po jej zbombardowaniu.
Ja sam ponadto w tym czasie zajmowałem się przygotowaniem mobilizacji pojazdów samochodowych na potrzeby naszego Dyonu Motorowego, który jak sama nazwa wskazuje, w pojazdy takie musiał był wyposażony. Przydzielono mi też samochód osobowy marki Polski Fiat, który pozostawał w dyspozycji jakiegoś dygnitarza niemieckiego aż do chwili, gdy tenże został zastrzelony z wyroku podziemnych władz polskich, właśnie w tymże pojeździe. Należało bezzwłocznie coś z tym samochodem zrobić, ukryć go tymczasowo i użyć potem w powstaniu. Zacząłem jeździć nim z duszą na ramieniu, bo w razie rozpoznania samochodu przez Niemców, los mój zostałby tym samym przypieczętowany jako prawdopodobnego zabójcy dawnego właściciela. (...)
O sytuacji na froncie, działaniach naszej armii na zachodzie oraz tej idącej ze wschodu, poczynaniach naszego rządu w Londynie i o sytuacji w okupowanym kraju byliśmy informowani na bieżąco przez naszą prasę podziemną, wiadomości pochodzącymi z Biuletynów Informacyjnych, organu Armii Krajowej, dostarczanych przez konspiracyjny kolportaż. Nauczyliśmy się też odczytywać bezbłędnie, oczywiście czytając, jak to się mówi, „między wierszami”, sytuację militarną z komunikatów zamieszczanych w prasie niemieckiej, a w szczególności z polskojęzycznej „gadzinówki”, której łgarstwa umieliśmy dezawuować i której „jady” przestały nam szkodzić już dawno.
W tym czasie doszły nas wiadomości o oswobodzeniu Chełma i Lublina. Radość odczuwana przez nas z powodu pogromu wojsk niemieckich, oswabadzania naszych ziem, była przytłumiona dochodzącymi do nas niepokojącymi wiadomościami, dotyczącymi kierunku dokonujących się zmian politycznych, które wtedy przyjmowaliśmy jako zapowiedź nowej klęski narodowej. Jak cała prawie inteligencja polska, nie wyobrażałem sobie możliwości życia w Polsce w innym systemie politycznym, jak ten, który reprezentowany był przez nasz rząd w Londynie, a możliwość skomunizowania Polski i wpędzenia nas, gdyż tak to wtedy odczuwaliśmy, do wspólnoty narodów kierowanych przez Kreml, przejmowała nas grozą.
Czy można to było nazwać potem krótkowzrocznością polityczną, jak to głosiła propaganda komunistyczna? Była to, moim zdaniem, naturalna reakcja społeczeństwa polskiego na rozliczne krzywdy, jakich doznaliśmy w ciagu wieków najpierw od caratu rosyjskiego, a później od komunistycznego rządu radzieckiego w roku 1939, prześladowania i wywózka ludności do Kazachstanu i na Syberię, tragiczne losy naszych jeńców wojennych, straszliwe wiadomości o masakrze katyńskiej, wszystko to, włączając dodatkowo jeszcze propagandę walki klasowej, nie mogło wywołać u przeciętnego Polaka innego uczucia niż wrogość do komunizmu i ZSRR.
Optymiści, do których i ja się zaliczałem, byli skłonni patrzeć w przyszłość bardziej pogodnie, wierząc że rządy naszych zachodnich aliantów nie dopuszczą do tego, aby znowu stała nam się krzywda.
Adam Bogdanowicz
CDN
Adam Bogdanowicz (1913-1995), porucznik AK, ps. Konrad, brał udział w Powstaniu Warszawskim, po którym trafił do oflagu Altengrabow. Studia rozpoczął w latach trzydziestych na Wydziale Mechanicznym Politechniki Warszawskiej, dyplom inżyniera obronił
w 1946 r. na Politechnice Łódzkiej. Jeszcze przed wojna założył z kolegami „od żeglarstwa i od nart”: Tadeuszem Schuchem, Andrzejem Gutry i Kazimierzem Biedrzyckim prywatną firmę elektromechaniczną, która w czasie okupacji nie tylko zapewniała utrzymanie właścicielom i personelowi, ale była też przykrywką dla różnych działań konspiracyjnych i miejscem udzielania pomocy ukrywającym się Żydom. Po wojnie musiał zlikwidować prywatną firmę. Przeniósł się do Gdańska, gdzie do przejścia na emeryturę w roku 1978 pracował jako główny inżynier i projektant w zakładach PROZAMET i TECHMAPROJEKT. Był zapalonym narciarzem i żeglarzem. Mając 82 lata budował wraz
z przyjacielem Leonem Godlewskim jacht, planując wspólną wyprawę na Adriatyk. Wspomnienia wojenne spisał w latach 80-tych.