Dzisiaj: | 160 |
W tym miesiącu: | 1343 |
W tym roku: | 1343 |
Ogólnie: | 475747 |
Od dnia 21-09-2006
Cz. XII (ostatnia)
Po wojnie – w szpitalu w Bydgoszczy
Wiosną 1945 r. nasz szpital ewakuacyjny1, liczący wtedy już około 1000 łóżek, został przeniesiony do Bydgoszczy, do budynku gimnazjum humanistycznego, rolniczego i jakaś inna jeszcze szkoła tam była, obok niewielki budynek administracji. Wojna kończyła się, a rannych przybywało, między innymi dlatego, że poprawiała się szybkość pomocy i możliwości przewożenia rannych do punktów pomocy sanitarnej i potem lekarskiej. Przywożono wielką liczbę rannych zwłaszcza z Wału Pomorskiego, a potem z walk o Kołobrzeg. Mieliśmy w szczycie 1000 łóżek, zajmowanych przez rannych głównie z uszkodzeniami kończyn.
W szpitalu mieliśmy trzech narkomanów, którzy przy ciężkich bólach dostali morfinę, a potem wrzeszcząc na cały szpital domagali się dodatkowych porcji morfiny2. Jedna z moich współpracownic popełniła w Bydgoszczy samobójstwo – była po ciężkim śledztwie w NKWD. Cały czas była smutna, bardzo dużo pracowała, rano przed śniadaniem pilnowała ważenia chleba na porcje, zawsze była gotowa do niesienia pomocy przy pisaniu listu. Jej śmierć wiosną 1945 r. wstrząsnęła wszystkimi; kapelan się zastanawiał, czy może ją odprowadzić na cmentarz. Opowiedziałam mu jej losy, on sam też był po obozie, więc już nie miał wątpliwości.
Ozdrowieńcy coraz częściej „porozumiewali się” z pielęgniarkami i urządzaliśmy śluby. Jeden z ozdrowieńców, dyplomowany rolnik, pojął pielęgniarkę za żonę i objął gospodarstwo rolne, więc mieliśmy dodatkowe prowianty na takie uroczystości. Żołnierze wychodzący ze szpitala dostawali gospodarstwa, dziewczęta zatrudnione w szpitalu zwalniano do cywila, a żołnierz po ranach nie od razu był zdolny do życia bez pomocy. Z rozczuleniem wspominam swojego ordynansa3 kobietę, która będąc na przyznanym im gospodarstwie wpadała do mnie, aby mi coś przynieść do zjedzenia. Na nic zdawały się moje wywody, że ja mam tutaj przecież wszystko, a ona na to, „Aby pani porucznik o mnie pamiętała...”. Nie paliłam, ale przysługujące mi na kartki papierosy chowałam na wymianę na cywilne ciuchy, więc oddawałam je dla jej męża. Ona powiadała, że on nie powinien palić, ,,Więc zostaw sobie na coś innego” – mówiłam.
Wioski żołnierek
Cała jedna wioska była pełna ozdrowieńców i jak się potem dowiedziałam, gdy ich wzorem radzieckim chciano skolektywizować, stanęli murem w obronie swej własności.
Drugą taką wioską było Platerowo, gdzie nadawano ziemię dziewczynom z Batalionu Kobiecego im. Emilii Plater. Biedne były te dziewczyny z gospodarstwem, lecz bez gospodarza, czyli chłopa – nie dawały rady. Potem powychodziły za mąż, jakże często przypadkowo. Był później nawet zjazd żołnierek z Bab-Batu, ponad 25 lat temu. Odwiedziłam wtedy m.in. cmentarz przy zabytkowym kościółku spoczywało na nim wiele bardzo młodych kobiet, z datami śmierci już powojennymi. One po prostu umierały z przepracowania, bowiem w poczuciu obowiązku, jako chłopki, ciągnęły gospodarkę pracą ponad siły... Władza ludowa wynagrodziła je, jak najlepiej umiała – i wedle swoich wyobrażeń; pewnie przypuszczano przy tym, ze samotne kobiety będą podatne na kolektywizację, co miałoby dodatkowy walor propagandowy.
Wyrzucanie jedzenia jako protest
Po odwołaniu gen. Berlinga za próbę pomocy powstańcom warszawskim4, nasi ranni na znak protestu wyrzucili na ulicę jedzenie. Była to dla mnie straszna rzecz z dwóch powodów. Po pierwsze, jako zastępca komendanta szpitala ds. polowych byłam odpowiedzialna za ich „morale i dyscyplinę”, a po drugie, – nadal nie mieściło mi się w głowie – po latach głodu w Kazachstanie i po więzieniach – beztroskie wyrzucanie jedzenia! Po trzecie, byli to przecież ludzie po obozach i innych syberyjskich przejściach, do wojska trafiali prosto z łagrów, co w moim mniemaniu było tym dramatyczniejsze – więcej już nic nie mogli zrobić, nie było bardziej radykalnej formy protestu. Szybko uprzątnięto ulicę i to wydarzenie rozeszło się jednak po kościach. Gen. Berling był naprawdę w wojsku lubiany i ceniony.
Chcę do cywila i matury
Na początku 1945 r. otrzymałam stopień pełnego już porucznika. Ale we wrześniu tegoż roku dwukrotnie składałam raport z prośbą o zwolnienie z wojska, co motywowałam chęcią podjęcia wyższych studiów. W istocie jednak nie chciałam pozostawać dalej w wojsku. Jedna z sowieckich „czujnych” lekarek zaczęła mnie atakować, że nie prowadzę żadnej „pracy polityczno-wychowawczej”. Była to prawda – ja chciałam pomagać rannym nie przez komunały i frazesy i popisy „czujności proletariackiej”, lecz bardziej bezpośrednio, przez dodawanie otuchy życiowej. W dodatku nasz szpital przemianowano na „garnizonowy”, co zmieniło całkowicie sposób jego działania i warunki pracy w nim zastępcy komendanta, którą to funkcję nadal tam pełniłam.
Dwukrotnie stawałam do raportu i ostatecznie zwolniono mnie z wojska. Byłam szczęśliwa. Jakieś cywilne odzienie miałam, papierosy i alkohol (były na kartki). W kantynie oficerskiej można też było kupić tuszonkę, bardzo wtedy poszukiwaną na bazarach. Do tzw. dużej matury przygotowywałam się już w wojsku. Dyrektor pewnego liceum w Bydgoszczy skontaktował mnie z młodą kadrą nauczycielską z tej szkoły. Dali mi książki, zadawali materiał, odpytywali, przekazywali innym. Było cudownie – młodzi, życzliwi profesorowie gimnazjalni, pomoc, zrozumienie. Rewanżowałam się, jak mogłam tymi przydziałami. Ale z matematyką było najgorzej, uczyła mnie pewna nauczycielka z Poznania – nie chciała zapłaty, choć u niej było bardzo skromnie. Dostała mieszkanie i pracę w Nowej Soli, została dyrektorką gimnazjum. Ileż razy ciepło o niej myślałam z ogromną wdzięcznością i jak jej w sercu dziękowałam.
Losy powojenne w Poznaniu
Z Bydgoszczy wyjechałam do Poznania, w celu podjęcia studiów, i tu zaczęły się schody. Brak mieszkania (już nie pokoju – niechby komórki!), dwie noce na dworcu, w końcu jakiś wspólny pokój, zimno, głodno, najgorszy jednak był brak życzliwości. Chodziłam w mundurze przefarbowanym na brązowo, widocznie wyglądałam na wojskowego – krok, postawa – co wywoływało brak zaufania.
W końcu 1945 r. zapisałam się w Poznaniu na wydział prawno-ekonomiczny, sekcja ekonomiczna Uniwersytetu Poznańskiego (od 1955 r. Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza), początkowo jako wolny słuchacz; musiałam bowiem uzupełnić maturę (zdałam ją w lutym 1946 r.). Ukończyłam trzy lata studiów, lecz w kwietniu 1947 r. wyszłam za mąż za kolegę ze studiów, inwalidę wojennego po AK. W 1948 r. urodziłam syna, w 1950 r. córkę, w 1956 r. – drugiego syna.
Tu wydaje mi się potrzebne pewne wspomnienie. Na pierwszym roku mojego wydziału prawno-ekonomicznego, starostą roku został Janusz Z. Miał on bardzo dobre maniery, dobry, szary garnitur, a w klapie ostentacyjnie nosił krzyżyk sodalicji mariańskiej... Wzbudziło to we mnie nieufność i podejrzenia, a przebieg jego późniejszej kariery potwierdził te podejrzenia. Pod koniec studiów wyjechał do Oxfordu, został redaktorem, zaliczył lukratywne placówki zagraniczne, a u Lecha Wałęsy był za szefa kancelarii... Być może po moich przejściach byłam zbyt podejrzliwa, lecz wydaje mi się, że po prostu pewne sprawy widziałam wyraźniej i jaśniej, zaznajomiwszy się na swojej skórze z metodami działania nowego ustroju.
Czy zły adres?
W kwietniu 1946 r. w ramach repatriacji z Kazachstanu powróciła moja Matka, bez butów i odzieży, chora, zawszona. Sama byłam głodna, ale dzieliłam się przecież jedzeniem z Matką. Udało mi się załatwić dla niej lokum – pokój w pewnym domu w podpoznańskiej Mosinie. Jakie to były ciężkie czasy! Do mojej Matki odnoszono się jak do jakiejś „pół-ruskiej”. Po co tam, do tego Kazachstanu pojechała – nie mogli się nadziwić Wielkopolanie. Choć sami mieli doświadczenia z wysiedlaniem przez Niemców (jak rodzina mojego męża, deportowana z Wągrowca do Zamościa). A po co mieszkaliśmy aż na Polesiu!? I takie zdziwienie wyrażała na przykład moja teściowa, skądinąd z zawodu nauczyciel języków obcych, żona lekarza powiatowego, co dawało wysoką pozycję towarzyską i bardzo godziwe dochody. Ja odpowiadałam grzecznie, że ,,Tam przecież była Polska”, a na to teściowa niegrzecznie wzruszała ramionami5... Nie jestem pewna, czy ona w ogóle znała geografię Polski.
Ponadto w tamtym okresie musiałam mieć jeszcze staranie o mojego młodszego brata Henryka.
Załatwiłam mu przyjęcie do wojskowej szkoły oficerów samochodowych i do końca pracy zawodowej pracował już w transporcie samochodowym. Pomógł mi w takim ustawieniu brata pewien pułkownik (nie pamiętam nazwiska), jeszcze przedwojenny oficer sądząc po manierach.
Różne miejsca pracy
Po odchowaniu dzieci podejmowałam pracę w różnych miejscach, w „Domu Książki” w Poznaniu, po przeprowadzeniu się do Warszawy – w Ministerstwie Kultury, potem w piśmie branżowym „Weteran Walki i Pracy” (pismo spółdzielczości inwalidzkiej), w centrali zarządu „Społem”, a po wyjeździe z mężem na placówkę do Budapesztu w 1978 r., pracowałam w ambasadzie polskiej.
W 1979 r. uzyskałam – na podstawie obrażeń odniesionych we wspomnianym wypadku drogowym i ich skutków prawa inwalidy wojennego. Od 1982 r. jestem na emeryturze.
Potem mnie jeszcze przed dwoma laty awansowano do stopnia majora rezerwy – jako gest uhonorowania.
KONIEC
1 Tj. szpital przeznaczony dla poważniejszych przypadków, wymagających operacji i skomplikowanego leczenia, położony zwykle na dalszym zapleczu frontu.
2 Inna rzecz, że najcenniejszym dla Armii Czerwonej łupem były niemieckie... sanitarki... Morfina szła do wyższych oficerów, niższe szarże zadowalały się na przykład piciem eteru...
3 To określenie funkcji żołnierza nie było wtedy używane, jako zbyt „pańskie”.
4 Inna rzecz, że nie udzielono mu wsparcia artyleryjskiego i innej pomocy ze strony armii sowieckiej. Łączne straty kościuszkowców w ciągu paru dni tej „pomocy” były większe, niż armii gen. Andersa pod Monte Cassino – w bitwie, która trwała wiele dni!
5 Smutne zjawisko: częste traktowanie w PRL i obecnie Polaków wracających z Rosji, bądź przyjeżdżających do na na studia jako „Ruskich”, chociaż cierpieli tam z powodu swej polskości. Ignorancja, kulawy patriotyzm czy brak zmysłu państwowego? (Red.)
------------------