Dzisiaj: | 152 |
W tym miesiącu: | 469 |
W tym roku: | 44133 |
Ogólnie: | 471185 |
Od dnia 21-09-2006
Pisarstwo rozrachunkowe nadaje ton rodzimej publicystyce. Powinniśmy oczywiście być wdzięczni autorom, którzy przekopują archiwa i biblioteki, aby odsłonić przed nami nieznane fakty z dziejów najnowszych i wstydliwe wątki biografii sław naszej kultury, nauki i polityki. Publikacje te, co zrozumiałe, wywołują liczne kontrowersje. Często jednak są tak czytelne w swej wymowie, że wydają się być przeznaczone dla wybranego grona czytelników, a precyzyjnie mówiąc dla obozu politycznego, do którego należy sam autor. Swoich nie trzeba zbytnio przekonywać, liczy się więc zapał i inwencja w dokuczeniu przeciwnikowi. W numerze 1/2009 „Buntu…” pisałem o szalenie jednostronnym artykule oskarżającym wybitną pisarkę katolicką Zofię Kossak-Szczucką o antysemityzm, zamieszczonym w „Gazecie Wyborczej” (Sławomir Buryła, „Katoliczka, patriotka, antysemitka”, świąteczny dodatek do GW, 24-28 grudnia 2008) Dla równowagi warto przyjrzeć się, jak tę samą metodę walki stosują publicyści prawicowi.
Uderz w Słonimskiego – zaboli Michnika
Antoni Słonimski zmarł trzydzieści cztery lata temu. Jego pogrzeb był wielką manifestacją patriotyczną. Nic dziwnego, chowano przecież nie tylko nestora literatury polskiej, ale także czołowego opozycjonistę i autorytet moralny dla wielu.
I tu znajduje potwierdzenie średniowieczna sentencja Quam cito transit gloria mundi (Jak szybko przemija chwała świata). Z upływem lat ulotnił się bowiem kontekst nawet najlepszych felietonów, satyr i bon mot'ów autora „Murzyna warszawskiego”, zmalało też grono wielbicieli jego górnolotnej poezji.
Skąd więc wzmożone zainteresowanie Słonimskim wśród publicystów „Rzeczpospolitej” i „Gazety Polskiej”? Wyjaśnia Piotr Lisiewicz:
Słonimski miał wiele twarzy. Przed wojną – skamandryta, genialny felietonista i krytyk teatralny. W latach stalinowskich – autor peanu o Bierucie i paszkwili na emigrację. Potem wyklinany przez Gomułkę opozycjonista. A w końcu ktoś, kto wpłynął znacząco, w kilkanaście lat po śmierci, na klimat III RP. Przez swego ucznia Adama Michnika. (Piotr Lisiewicz „Falset proroka”, 2 czerwca 2006 r.
„Niezależna Gazeta Polska”).
Chciałoby się, podążając tokiem myśli Piotra Lisiewicza, wyrazić obawę, czy autor „Dwóch ojczyzn”, zza grobu, nie uzyska wpływu także na IV RP, a to za sprawą Jana Olszewskiego jednego z architektów tej idei politycznej, a wcześniej bywalca Klubu „Krzywego Koła” i stolika w „Czytelniku” i kawiarni „Ujazdowska”. Taka wizja jest bardzo skamandrycka i mogłaby przypaść do gustu Słonimskiemu-poecie. Ale zainteresowanie jego osobą ma bardziej banalne wytłumaczenie. Prawicowi publicyści chcą zwyczajnie dokuczyć Michnikowi, przypominając wstydliwe epizody z życia jego mentora.
*
W dodatku do „Rzeczpospolitej” „Polska Piłsudskiego. Epoka, czyny i dziedzictwo Marszałka” (nr 22, 2 lipca 2009) Krzysztof Masłoń przypomina scenę sympatycznego spotkania Antoniego Słonimskiego z Marszałkiem z okazji wystawiania w Belwederze szopki politycznej. Żartobliwy dialog dotyczył ojca poety, Stanisława, wspaniałej zresztą postaci, lekarza i społecznika, który był towarzyszem konspiracyjnym Piłsudskiego jeszcze z czasów PPS-u. A tę anegdotę – konkluduje Masłoń – Antoni Słonimski przywoływał często i chętnie, świadczyć miała bowiem o jego piłsudczykowskich sympatiach. Wiarygodność poety pozostawiała jednak, delikatnie mówiąc, wiele do życzenia.
Zdaniem publicysty, wiarygodność odbiera poecie wiersz napisany w 1951 roku z taką oto apostrofą na cześć Polski Ludowej: „W dziejach naszych raz pierwszy/ Wolna i sprawiedliwa.”
„Raz pierwszy”, zatem „za Sanacji” była niewola, rządy krwiopijców i kryptofaszyzm – zżyma się dziennikarz „Rzeczpospolitej”. Ale to oburzenie jest nieco udawane, użyte dla potrzeb naiwnego, apoteozującego międzywojenną Polskę gazetowego dodatku.
Krzysztof Masłoń dobrze wie, że między rokiem 1922, kiedy miał miejsce pokaz teatrzyku Pikador w Belwederze, a początkiem lat pięćdziesiątych bardzo się wiele w życiu Słonimskiego wydarzyło. Autor „Czarnej wiosny” do końca życia darzył wielką sympatią Marszałka, ale zwolennikiem Sanacji przestał być dość szybko. Swoje krytyczne opinie o obozie piłsudczykowskim ogłaszał nie tylko w tekstach publicystycznych i satyrycznych. Był również inicjatorem i sygnatariuszem wielu protestów m.in. przeciw aresztowaniu działacza KPP, poety Witolda Wandurskiego (1928 r.); przeciwko sprawie brzeskiej (1930 r.); czy w obronie chłopów białoruskich oskarżonych w procesie kobrzyńskim (1933 r.).
Widać z tego, że zamiłowanie poety do komunikowania się z władzą za pomocą „listów otwartych” ma swoje początki znacznie wcześniej, niż w latach sześćdziesiątych. Tym bardziej wymowne jest jego ulubione powiedzonko: „Bardzo proszę pamiętać, że ja byłem przeciw!” W latach trzydziestych Słonimski odważnie manifestował swój liberalizm i pacyfizm i z niesłychaną zajadłością kpił ze wszelkiej maści radykałów: faszystów i komunistów, polskich narodowców i żydowskich ortodoksów. A że oponenci poczuciem humoru nie grzeszyli, wiec rewanżowali się w swoim stylu: prasa endecka wyzywała go od zdrajców i dywersantów, a jeden z jej przedstawicieli, o temperamencie raczej bojówkarza niż dziennikarza, Zygmunt Ipohorski-Lenkiewicz, publicznie go spoliczkował. W lutym 1939 roku cierpliwość straciła także władza. Słonimski stał się, na wniosek ministra spraw wojskowych Tadeusza Kasprzyckiego, kandydatem do osadzenia w Berezie Kartuskiej. Wybuchła wojna – do uwięzienia poety nie doszło.
Krzysztof Masłoń ma więc rację tylko w połowie. Antoni Słonimski tracił wiarygodność, nie wtedy, gdy krytykował Sanację, bo miał do tego pełne prawo, ale gdy poparł powojenny reżim komunistyczny, ponieważ robił to nieszczerze i z wyrachowania.
*
Można się zastanawiać dlaczego wrócił po wojnie do Polski?
Po pierwsze, lewicujący Żyd miał bardzo kiepską pozycje w londyńskim środowisku emigracyjnym. Od 1941 r. Słonimski publikował swoje teksty nie w oficjalnych „Wiadomościach Polskich”, ale w PPS-owskim „Robotniku Polskim”; manifestacją jego poglądów był wiersz o prowokacyjnym tytule „O Polsce słabej”:
Ja pragnę Polski słabej (...)
Gdzie dłoń nie utrudzona okrutnym żelazem
I gdzie granica wita tylko drogowskazem.
Po drugie, los polskiego poety za granicą był bardzo smutny, o czym przekonuje choćby lektura dzienników Jana Lechonia. Po trzecie i może najważniejsze, Słonimski przed wojną był wielką gwiazdą literatury, światowcem (działaczem PEN-clubu), człowiekiem bardzo zamożnym i wygodnie żyjącym. Uznał więc, że lepiej przenieść się do eleganckiego mieszkania w Alei Róż, w mieście, które autentycznie kochał, mając w biurku paszport polskiego delegata UNESCO, niż klepać biedę w niezbyt życzliwym sobie Londynie.
Oczywiście za ten komfort musiał płacić lizusowskimi wierszami i artykułami. I choć wysilał całą swoją inteligencję, żeby tekstów takich było jak najmniej, wstyd oczywiście pozostał. Najbardziej niesławnym „czynem publicystycznym” Słonimskiego – był występ w Trybunie Ludu (!), w chórze potępiających Czesława Miłosza za jego ucieczkę z PRL-u.
Jest charakterystyczne, że sławni pisarze decydujący się w różnych okresach na powrót do Polski Ludowej działali według podobnej strategii: najpierw krótki okres symbiozy z władzą zapewniający byt pisarzowi i jego rodzinie, później, etap drugi, nazwijmy go pracą na „własną biografię”, czyli bardziej lub mniej ostentacyjna wobec tej władzy opozycja. Potwierdzają tę zasadę przykłady innych „powracających”: Stanisława Cata-Mackiewicza, czy Melchiora Wańkowicza. Rok 1951 był oczywiście najgorszą z możliwych dat powrotu.
Lisiewicz i Masłoń z lubością cytują złośliwą i mocno obelżywą fraszkę, którą o swoim przedwojennym przyjacielu napisał w Londynie Marian Hemar:
Przechrzta, co tydzień na wyścigi,
Co z wszystkich sobie wziął religii
Jedną religię: Oportunizm –
Dziś się obrzezał na komunizm”.
Ale dobór cytatów zależy zawsze od dobrej woli piszącego. Można znaleźć bardziej litościwe oceny postawy Słonimskiego. Lechoń notował w swoim „Dzienniku”:
„Kultura” dając mu [Miłoszowi – JG] honorowe miejsce, pasuje go na polskiego Koestlera (…) Prawie – że wolę Słonimskiego. Nie tylko dlatego, że był moim przyjacielem. (…) Ale i dlatego, że tam wrócił. (Warszawa 1992, tom II, str. 266); Wiersz Słonimskiego przedrukowany przez „Wiadomości” z „Nowej Kultury”, może być czytany za sto lat i nikomu na myśl nie przyjdzie, że to ma być pochwała Bolszewii. (tom II, s. 292); Podobno Słonimski ma zawał serca. Na cóż innego liczył, jechał do Warszawy dwa lata temu, gdy już było wiadomo, co się tam dzieje? Wiem jedno – że gdyby tu został – dawałbym mu regularnie coś z mojej pensji. I po paru latach zapomniałbym mu to bolszewickie UNESCO, które przecież było w stylu jego poprzedniego życia. (tom III, str. 287).
Bo też Słonimski uparcie starał się zachowywać „w stylu poprzedniego życia”. Tak, że aparat komunistyczny, wraz ze słabnięciem politycznego reżimu, coraz bardziej był wobec jego postawy bezradny. Na tle wystraszonych krajowych literatów bardzo się więc wyróżniał. Wystarczy poczytać „Dzienniki” Marii Dąbrowskiej:
30 marca 1954 [Relacja ze spotkania przedstawicieli KC i rządu z pisarzami w Belwederze – JG]. Były i toasty, jeden wzniesiony przez Iwaszkiewicza. Ile razy słyszę go przemawiającym oficjalnie, nabieram do niego na długo wstrętu, tyle w nim przypochlebnego krygowania się i lokajstwa. Wstyd mi wtedy za niego i za pisarzy w ogóle. (…) Słonimski mówił Cyrankiewiczowi niesłychanie złośliwe antyrządowe dowcipy, po prostu dlatego, że inaczej nie może, boć okazja – skoro się już przyszło – nie była do popisów odwagi cywilnej” („Dzienniki powojenne”, Warszawa, 1997, tom 3, str. 423). 4 kwietnia 1954: W artykule „Zakazane piosenki” dowodzi się, że właściwymi „masowymi” pieśniami są rumby, fokstroty i inne utwory jazzowe, podczas gdy upolitycznionych pieśni masowych nikt nie śpiewa, o ile nie musi. (…) Oto największe zmartwienie dziesięciolecia Polski Ludowej. (…) I jest coś z prawdy w dowcipie Słonimskiego, że wkrótce będzie „przymus liberalizmu”. (s, 427);
31 lipca 1954: Á propos Słonimskiego, ogłosił on w „Nowej Kulturze” prześliczny i wartościowy wiersz będący uczczeniem pamięci powstańców i w ogóle poległych Warszawy. (str. 437).
*
Od 1956 lat przez ostatnie dwadzieścia lat swego życia Antoni Słonimski odrabiał straty wizerunkowe, jakie poniósł w latach pięćdziesiątych. Przyznaje to nawet Krzysztof Masłoń, choć w jego wydaniu brzmi to wyjątkowo cierpko:
Po latach stalinowskich stał się Słonimski heroldem odnowy, podjął działania opozycyjne („List34”), jego obywatelską postawę i nonkonformizm wysławiali pod niebiosa Konwicki z Międzyrzeckim czy Marian Brandys pospołu z Adamem Michnikiem (przez pewien czas sekretarzem Słonimskiego).
Pobrzmiewającą w słowach Masłonia sugestię, że autor „Dwóch ojczyzn” w istocie nie reprezentował sprawy narodowej, tylko interesy wąskiej grupy „przechrzczonych komunistów”, rozwija Waldemar Łysiak w książce „Rzeczpospolita kłamców. Salon”. Staremu poecie przypisuje nadzwyczajne zdolności antycypowania, zaiste trudnych do przewidzenia w latach sześćdziesiątych, przemian politycznych i werbowania dla ich potrzeb posłusznych wykonawców:
Jeszcze inaczej Bocheński (chodzi o Jacka Bocheńskiego – JG) spojrzał później na świat pod wpływem Słonimskiego, dzięki czemu przeszedł od stalinizmu do michnikizmu, i to do wojującego michnikizmu, co uwieńczył morderczym atakiem na Z. Herberta w „Gazecie Wyborczej” (2001).
Z takimi poglądami trudno polemizować, bo mówiąc kpiarskim językiem Słonimskiego: „żaden materialistyczny i empiryczny dowód nie może obalić teorii nadrzędnej, wywodzącej się nie z logiki żydowskiej, ale z mistycyzmu narodowego”.
Lisiecki i Łysiak chętnie sięgają po cytaty z „Dziennika” Stefana Kisielewskiego. Kisiel w swoich codziennych zapiskach rzeczywiście nie oszczędzał starego mistrza felietonu, z którym zresztą na łamach „Tygodnika Powszechnego” w pewnym sensie konkurował. Tyle, że gdyby opuścić epitety: „stary głupiec Słonimski…” „megaloman i samochwalca…”, „płyciarz…” („Dzienniki” zostały wydane po śmierci Kisielewskiego bez jego redakcji), pozostałyby uwagi złośliwe, często bardzo trafne i wcale nie aż tak jednoznaczne w wymowie. Świadczy o tym hasło z „Abecadła Kisiela”:
Antoni Słonimski – postać głośna. Ja go ceniłem przede wszystkim jako poetę. No i miał swój wielki okres przed wojną, kiedy bardzo zwalczał hitleryzm i faszyzm (…); uważam, że był to człowiek umysłowości dość przeciętnej, średnio wykształcony (…). Natomiast był utalentowany, dowcipny, zabawny. Stał się przywódcą pewnej grupy inteligencji warszawskiej. Ja nie miałem do niego specjalnego przekonania, aleśmy się polubili pod koniec życia.
Lisiecki konsekwentnie rozwija swoją tezę o pozagrobowym oddziaływaniu skamandryty:
O tym, jaki wpływ postawa Słonimskiego miała na pisarzy, wspomina Waldemar Łysiak. Odnotowuje w tym kontekście prośbę poety, by po śmierci sprzedać jego ubrania: „Niech moje ciuchy jeszcze rok czy dwa pochodzą po Warszawie”. Pochodziły dłużej. Myślę o członkach założonego przezeń Salonu.
Natomiast żaden z krytyków nie wspomina, że Antoni Słonimski przekazał w testamencie znaczną część praw do wydań swoich dzieł Zakładowi dla Ociemniałych w podwarszawskich Laskach, prowadzonemu przez siostry franciszkanki, i tam na skromnym zakonnym cmentarzu został pochowany.
Teczka prawdę ci powie
Joanna Siedlecka napisała już drugą książkę o kontrolowaniu środowiska pisarzy przez służbę bezpieczeństwa w PRL-u. Chwalebny i pożyteczny to wysiłek, co trzeba podkreślić, zwłaszcza, że przekopywanie się przez pełne ludzkich nieszczęść i brudów archiwa tajnej policji nie jest zajęciem miłym. Tom zatytułowany „Kryptonim «Liryka». Bezpieka wobec literatów” otwiera rozdział „Dopaść «Syzyfa»” poświęcony Antoniemu Słonimskiemu. Można przyjąć za pewnik, że teczki Słonimskiego były drobiazgowo przeglądane przez prawicowych lustratorów w poszukiwaniu materiałów kompromitujących poetę.
Tymczasem, co obiektywnie podkreśla Siedlecka, cała ta teczkowa dokumentacja jest „niezamierzonym hołdem, złożonym mu przez SB. Inwigilowano go bowiem – i to na wielką skalę – nie tylko pod względem politycznym, lecz właściwie każdym. Absolutnie totalnie. Krążył wówczas dowcip, że są w Polsce trzy siły polityczne: partia komunistyczna, Kościół katolicki i Antoni Słonimski…”.
Joanna Siedlecka jest badaczem literatury przykładającym wielką wagę do anegdoty, a nawet plotki. Niestety do tego rodzaju źródeł zalicza również donosy i podsłuch policyjny. W innym miejscu swojej książki ubolewa, że służba bezpieczeństwa zniszczyła wiele stenogramów rozmów telefonicznych Stanisława Dygata, choć były „skarbem bezcennym, bo nie tylko kopalnią wiedzy o Dygacie, ale też klimacie życia literacko-artystycznego lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych”.
W rozdziale „Dopaść «Syzyfa»” autorka konfrontuje nas z przygnębiającym obrazem, a właściwie „prześwietleniem” Słonimskiego wykonywanym przez tajną policję przy użyciu mikrofonów podsłuchowych oraz raportów licznych, do dziś najczęściej nierozpoznanych (a więc całkowicie bezkarnych) konfidentów. Poeta wychodzi w tym świetle na zgryźliwego i zarozumiałego starca. Siedlecka cytuje jak urzeczona urywki donosów na Słonimskiego:
„Długo nie miał żeru, cieszył się więc z niepogody na 22 lipca… Ale w ogóle ostatnio skapcaniał, przestał nawet puszczać złośliwe powiedzonka o Wańkowiczu”; użala się na „niewdzięczność ludowej ojczyzny, która mistrza nie ceni i nie honoruje, tak jak na to zasłużył”; wypowiada się o Ryszardzie Filipskim – „święta świnia, której nie wolno stuknąć” (…); o poezji Stachury – „klikowe brednie”; o Andrzeju Wasilewskim – „drżący o posadę kamerdyner (...)”. „Jest nieszczęśliwy, gdy się o nim nie mówi. Słucha «Wolnej Europy» i cieszy się z każdej wzmianki o nim”.
Autorka zadaje sobie trud skatalogowania obelg, jakimi Słonimski w prywatnych rozmowach określa Iwaszkiewicza; relacjonuje za agentami SB konflikty Słonimskiego z Kisielewskim czy Herbertem; naraża na szwank pamięć o Pawle Hertzu, cytując krzywdzące opinie wypowiadane o nim przez poetę przy kawiarnianym stoliku.
Jeżeli badania literackie pójdą w kierunku, który wytycza Joanna Siedlecka, to dobrą opinię zachowamy chyba tylko o tych pisarzach, którymi nie interesowała się nawet bezpieka.
*
Byłoby czymś niemądrym odmawiać komukolwiek prawa do krytykowania sławnego poety, zwłaszcza, gdy ta krytyka dotyczy autora „Mętnych łbów”, który lubował się przecież w zadawaniu swoim oponentom „słownego okrucieństwa”, a przy tym często wygłaszał o bliźnich sądy niesprawiedliwe.
Gorzej, gdy historyczną już postać wykorzystuje się do prowadzenia doraźnego sporu politycznego, który ani z życiem poety, ani tym bardziej z jego twórczością wiele wspólnego nie ma.
Przyznam, że mnie bardziej intryguje zagadka: czy Antoniemu Słonimskiemu spodobałaby się nasza Zjednoczona Europa? Boć przecież mamy wolność, tolerancję, „granica wita tylko drogowskazem”, a bliska spełnienia jest kolejna przepowiednia poety: wkrótce będzie przymus liberalizmu!
Jacek Giebułtowicz