Dzisiaj: | 136 |
W tym miesiącu: | 453 |
W tym roku: | 44117 |
Ogólnie: | 471169 |
Od dnia 21-09-2006
Kartka z historii pierwszego Uniwersytetu Ludowego na Ziemiach Odzyskanych, przykład pieknej pozytywnej roboty proboszcza. Autorka ukończyła studia historyczne, przed wojną pracowała jako nauczycielka w Warszawie, była także redaktorką „Verbum”. Wspomnienia zaczęła spisywać w lutym 1950 r.
Pastorowa opowiedziała też Anielce [Anieli Urbanowicz – Red.] bardzo ciekawe zdarzenie. Mąż jej był jeszcze w czasie rządów Hitlera wezwany do umierającego gestapowca, który był inicjatorem publicznych egzekucji w Warszawie; człowiek ten nie mógł skonać, bo w szale widział wciąż przed sobą postacie zamordowanych. Pani Spittel i jej mąż wiedzieli o zbrodniach hitlerowskich. Twierdziła ona, że wie na pewno, iż Powstanie Warszawskie wybuchło sprowokowane przez Niemców. Kiedyś przyszła do Anielki z wiadomością, że u jej znajomej Niemki, osoby bardzo inteligentnej, zamieszkały jakieś prostaczki Polki, które bardzo źle się zachowywały i raz uderzyły Niemkę, byłą właścicielkę mieszkania, w twarz. Osoba ta – lekarka – przyszła podobno do p. Spittel z radością:
– „Nareszcie jestem wolna – miała powiedzieć – przez całe lata okupacji wstydziłam się za Niemców – teraz jesteśmy skwitowani”.
– „O, nie” – odpowiedziała p. Spittel – tak nie jest. Ta Polka bowiem nauczyła się dawać w twarz w obozie niemieckim”.
W Słupsku proboszcz katolicki dawał pozwolenie na nabożeństwa ewangelickie – zastałam to w Wytownie, jak już wyżej opisałam. Były wypadki, że chłopcy „katoliccy” przeszkadzali tym nabożeństwom. Nawet kiedyś Anielka była na nabożeństwie, które odprawiała dla dzieci p. Spittelowa. Jeśli chodzi o pastorową, był to typ, zdaje się, liberałki, bardzo kulturalnej. „Przegrody religijne między ludźmi nie sięgają nieba. Może Pan Bóg chce tej rozmaitości” – tak wyglądały jej twierdzenia.
Początkowo oczywiście większość przybyłych Polaków trudniła się tak zwanym „szabrem”, zwłaszcza, że było moc domów opuszczonych przez Niemców, którzy pouciekali, również zabierano części mienia tych, którzy pozostali. Ja już zastałam stosunki względnie uporządkowane – to znaczy w każdym domu niemieckim była przydzielona Niemcom część ich mienia w meblach i rzeczach. – Anielka podaje, że pewni fachowcy, Niemcy, zaczęli pracować przy fermach polskich i warsztatach i oczywiście sposób ich pracy szybko zaczął budzić szacunek.
Plagą ówczesnej Polski byli urzędnicy. Nieliczne wyjątki stanowił element fachowy i dobrej woli – większość brała posady, by mieć tytuł do stołówki i mieszkania, które po oszabrowaniu porzucała, aby przenieść się do innego miasta w podobnym celu. Sprawdzanie kwalifikacji w tych warunkach było bardzo utrudnione. Moc ludzi rzeczywiście potraciła dokumenty w czasie działań wojennych – w rezultacie każdy otrzymywał tę pracę, do której „czuł się” uzdolniony. Sama pamiętam, jak urzędniczka na poczcie oznajmiła mi, że nie może sprzedać znaczków, bo nie zabrała z domu „nożyczków”. Ale były rzeczy wiele groźniejsze, niż ten na pół humorystyczny fakt. Niemcy dzielili się na trzy grupy: 1/ na tych, którzy pragnęli wyjechać do Niemiec, 2/ na tych, którzy wierzyli w powrót i to szybki, tych terenów do Niemiec, 3/ na tych, którzy gwałtownie zaczęli się starać, aby zostać obywatelami polskimi. Powstał nawet specjalny termin: „Vo1kspole” ukuty na wzór „Volksdeutsch”. Anielka podaje, że było moc podań o przyznanie polskiego obywatelstwa. Kryteria były bardzo trudne. Mało kto z tych ludzi mówił po polsku. Natomiast bardzo wielu miało nazwiska polskie. Na przykład ks. Gedyga miał gospodynię, która nazywała się Wyglonda. Ja sama jeszcze w roku 1947 uczyłam panią Rolińską na kursach repolonizacyjnych, która była z domu Skrzypkowska – mówiła w domu po kaszubsku i rzeczywiście nigdy nie czuła się Niemką. (…) W sumie mieliśmy tutaj do czynienia z ludnością pochodzenia polskiego zniemczoną i silnie przemieszaną z ludnością niemiecką. Repolonizacja uczciwa była sprawą dalszej przyszłości – należało stworzyć odpowiednią po temu atmosferę – a to w wyżej opisanych warunkach nie było łatwe. Zdarzały się wypadki pobicia autochtonów.
Ksiądz Zieja przeciwdziałał z ambony i osobiście podobnym aktom gwałtu i zemsty, ale ja twierdzę zawsze, że trzeba sobie wyobrazić, jak wyglądałaby sytuacja odwrotna, gdyby Niemcy zajęli tereny, do których czuliby prawa, po tym, gdyby przeszli to, co doznali Polacy od Niemców – czy pozostałby przy życiu choć jeden człowiek z narodu dawnych ciemięzców, jakie byłoby traktowanie? A zwróćmy jeszcze uwagę na niski poziom kulturalny w większości przypadków, przybyszów tutaj, na ich poczucie wykorzenienia z własnych siedzib! Nie, doprawdy – Polacy nie są narodem mściwym i łatwo zapominają o doznanych krzywdach. Tym bardziej ks. Zieja i Anielka chronili Niemców przed gwałtami, slużyli im za tłumaczy.
Wysiedlenia Niemców
W czerwcu r. 1946 nastąpiły wielkie wysiedlania Niemców do ich ojczyzny”. Drugie wysiedlania miały miejsce latem 1947 – chyba w lipcu. Widziałam to już na własne oczy. W czasie pierwszych wysiedleń, tak, jak podaje Anielka, Niemcy zabierali moc rzeczy z sobą. Wysiedlono też „Dom Pastorów” przy Zamkowej 5 i wreszcie można go było zająć dla „Domu Matki i Dziecka”. Odjeżdżając niewidomy pastor powiedział do Anielki: „Niech Bóg błogosławi pani dziełu”. A p. Spittel: „Mimo tego co przeszłam, jestem szczęśliwa, że poznałam takich ludzi, jak pani i ks. Zieja”.
Na tym kończę moją opowieść o Niemcach, dodając, że ks. Zieja twierdził, że całą masę z nich można było spolonizować, a raczej repolonizować, tylko należałoby umiejętnie do tego podejść. Oczywiście były wypadki jaskrawych błędów. Np. w Wytownie przychodziły do ks. Zieji dwie kobiety mówiące gwarowym językiem polskim, tytułujące księdza „jegomość” i rozpaczały, że je zapisano na wyjazd do Niemiec. Nazywały się Terlecka i Grabowska. Ale w sumie było to zagadnienie bardzo trudne. (...)
W każdym razie była to sprawa przyszłości, a teraz było robione wszystko, by do narodowości polskiej zniechęcić. Działalność ks. Zieji i jego grupy, odbijała jaskrawo od całości dość ponurego tła. Miała ona znaczenie wychowawcze na pewno nie tylko dla Niemców, ale przede wszystkim dla Polaków. Później jednak w czasie różnych ciężkich przykrości, jakie spotkały Anielkę na tych terenach, jednym z poważnych zarzutów był, że „popierała” Niemców.
Praca na Uniwersytecie Ludowym
Chyba był to początek października, kiedy rozpoczęliśmy naszą pracę na Uniwersytecie Ludowym. Dylemat, który nas nurtował był następujący: Uniwersytety Ludowe, takie jakie w Polsce zapoczątkował Ignacy Solarz, były przeznaczone dla tak zwanej „elity” wśród młodzieży wiejskiej, która miała potem podnosić poziom w swoich wsiach. W żadnym wypadku nie miały one „wykorzeniać” młodzieży wiejskiej, wyrywać wybitniejszych ze swego środowiska, aby z nich robić miejskich inteligentów. (...)
Tutaj w Wytownie było wszystko inaczej. Wszyscy ci ludzie – Po1acy – byli wykorzenieni ze swoich terenów, obcy tej ziemi, obcy sobie wzajemnie, zmęczeni i zdemoralizowani wojną i okupacją niemiecką. W takich warunkach tworzyć Uniwersytet Ludowy dla młodzieży przyjezdnej, a pozostawić miejscową młodzież swojemu losowi, było oczywistym nonsensem. To też bardzo szybko zorientował się ks. Jan, że trzeba nam będzie rozpocząć pracę nad wsią. (...)
Ks. Zieja zgłaszał się do „Wici” z prośbą o pomoc. „Wici” była to organizacja młodzieży wiejskiej, bezpartyjna, jednakowoż silnie będąca pod pływami PSL „Piasta”. Wykazywała przed wojną, w czasie okupacji, a także i zaraz po wojnie dużą aktywność. W programie miała jedno zadanie przede wszystkim „budzenie wsi”. Miała w sobie dużą prężność i żywotność, i w ludziach, którzy przeszli przez jej szkołę potrafiła, jak zauważyłam, obudzić przede wszystkim poczucie własnej godności, wiarę we własne siły. W deklaracji ideologicznej „Wici” było podane, że organizacja ta stoi na gruncie etyki. Oczywiście te szerokie i nie sprecyzowane pojęcie sprawiło, że trudno było w praktyce dopatrzeć się jej związku z Kościołem katolickim. W sumie też w poszczegó1nych wsiach była ona zwalczana przez kler katolicki, a często sama działała drażniąco i atakowała Kościół, przypuszczając, że atakuje tylko „kler”. Tylko bowiem bardzo już uświadomiony katolik żyjący w pełni życiem Kościoła potrafi odróżnić prawdy wiary Kościoła od przekonań danego księdza, czy też nawet grupy księży, a nawet politycznych tendencji tak zwanego „kleru”.
Ks. Zieja, opierając się na deklaracji „Wici”, stanął na stanowisku, iż nie ma w niej niczego, co by było sprzeczne z Kościołem i że należy organizację tę przepoić duchem religijnym – odrzucając wszelkie zastrzeżenia, które z religią nie mają nic wspólnego. Ks. Jan sam był członkiem „Wici” i założył koło „Wici” w Wytownie. Przypominam sobie dość mglisto, że ks. Jan opowiadał, iż musiał się gdzieś u władz kościelnych tłumaczyć ze swego dość niezwykłego postępowania. Zapytał się podobno kiedyś, co takiego jest w ideologii „Wici”, co by sprzeciwiało się Kościołowi? I zdaje się, że przyznano mu rację. W każdym razie nigdy go już po tym tą sprawą nie niepokojono.
Kościół a „Wici”
Pierwsze zebranie młodzieży wiejskiej w Wytownie, na którym byłam, to było właśnie zebranie „Wiciowe” z ks. Janem. To postępowanie księdza było zapewne bardzo wyjątkowe. W jednym ze swoich wspomnień, które ksiądz nam opowiadał w Wytownie, była opowieść o jakimś wiecowym zjeździe, na którym musiał odpierać ataki na kler, a właściwie na Kościół. Opowiadał też, że na sali wokoło siebie czuł wrogą atmosferę i słyszał nawet takie powiedzenia: „po coś tu wlazł, ty czarny kruku, po to, aby nas rozsadzać” itd. W dyskusji potem działacz ludowy p. Ignar nazwał ks. Zieję fanatykiem. Mówił ksiądz też, że jeden z przywódców młodzieży miał wtedy powiedzieć słowa, które mniej więcej brzmiały w ten sposób: „Nie znam węższej etyki niż chrześcijańska – ja wierzę w Chrystusa.” Ks. Jan ma w tych sprawach pasję zdobywcy. Ludzie, którzy mają trudności w stosunku do aktualnej postawy kleru, w stosunku do przeróżnych spraw społecznych, do pewnej atmosfery „kruchty” – tych pragnie on zdobyć, uważając, że odpowiada się za skazywanie ich na herezję.
W okresie, o którym piszę, „wiciowców” było jeszcze wszędzie pełno. Mieli swój lokal w Słupsku na ul. Żymierskiego 3, wydawali pismo „Wici”. Pełno ich było też we wszystkich agendach rządowych. Między innymi cały prawie Wydział Oświaty Rolniczej w województwie szczecińskim, któremu nasz Uniwersytet podlegał, był w ich ręku. Przydzielili oni też Uniwersytetowi naszemu aż 5 etatów bez trudności, co na ogół było rzadkością. Było to jeszcze nim Uniwersytet Ludowy w Wytownie ruszył ze swoimi pracami. Również prezes „Wici” w Słupsku, nazwiskiem chyba Mielczarek, obiecał zachęcać we wszystkich podległych sobie wsiach do przyjazdu na Uniwersytet Ludowy w Wytownie, tj Orzechowie Morskim, gdyż była to oficjalna nazwa Uniwersytetu Ludowego. Ale los chciał inaczej. Było oczywiste, że nie był to jeszcze okres do tworzenia na tych terenach Uniwersytetu Ludowego w klasycznym znaczeniu tego wyrazu. 1-go października w odpowiedzi na odezwy posłane do kół wiciowych w powiecie Słupskim, a może nawet w województwie szczecińskim, zgłosiła się tylko jedna „słuchaczka” z sąsiednich wsi. Była to dziewczyna 16-letnia, nadająca się raczej do szkoły powszechnej. Ale tę przyjęliśmy. Dopiero potem, na skutek naszych ogłoszeń w prasie katolickiej i „Wiciach” zgłosiło się 6-ciu młodych ludzi. Natomiast młodzież wsi Wytowno zaczęła szybko do nas się garnąć i tak mniej więcej około 15-go października zaczęliśmy prowadzić pracę oświatowo-kulturalną dla młodzieży wsi naszej, nie odrzucając zresztą i pracy nad dorosłymi.
Praca z młodzieżą
Zastanawiałam się długo, jak skreślić obraz naszej pracy, tak, aby jasny był dla kogoś, kto te pamiętniki weźmie do ręki. – Myślę, że będzie najlepiej, jeżeli przepoję te wspomnienia, możliwie żywymi własnymi przeżyciami, a potem dopiero spróbuję je zobiektywizować – Jeszcze przed powrotem ks. Jana z Gdańska, dokąd pojechał się leczyć na 10 dni, spróbowałam wraz z Oleńką Kolasińską robić krótkie wieczorne świetliczki z miejscowymi dziewczętami. – Przychodziło ich kilka, raczej zaciekawionych tą dziwną imprezą, niż pociągniętych jej treścią. Były to dziewczyny dorosłe, ale młode, tak mniej więcej od lat 18 do 25.
Oleńka śpiewała z nimi piosenki, a ja czytałam im wiersze, przeważnie Konopnickiej. Poziom ich był bardzo niski, gdyż żadna nie miała pełnej szkoły powszechnej.
Ale miały pewną dojrzałość życiową i zainteresowanie nowością, pewien głód wrażeń na tym obcym terenie, na którym nie czuły się „w domu”. – Starałam się wejść z nimi w kontakt... Kiedy zapytałam jedną z dziewcząt, czy rozumie treść wiersza i wszystkie słowa, powiedziała mi „nie, nie wszystko, ale to jest takie ładne, jakby ktoś grał”, chciała powiedzieć, jak muzyka.
Po powrocie ks. Jana z kuracji, rozpoczęliśmy już oficjalnie naszą działalność. Młodzieży internatowej nie było, jeśli nie 1iczyć dwóch dziewcząt w wieku lat 16-18, Wikci i Marysi półanalfabetki.
Trzy razy na tydzień urządzaliśmy świetlice, od 6 do 9 wieczorem, początkowo tylko dwa razy na tydzień, później sama młodzież prosiła, aby dodać jeszcze jeden dzień. (…)
Ks. Jan był przede wszystkim artystą – to słyszało się w jego kazaniach – w jego nigdy nie kończących się planach organizowania nowych placówek, to słyszało się, gdy czytał nam wiersze Norwida – to wreszcie wypłynęło w jego nielicznych dotąd drukowanych utworach jak np. Katechiźmie. Ale co najdziwniejsze to to, że osobowość jego działała artystycznie na życie; świat, w którym on się obracał nabierał innych barw, innego życia, innego rytmu. Zebrana z całej Polski młodzież Wytowna ukazywała swoją ukrytą treść – bogactwo możliwości, walkę o wkorzenienie się w nowy teren – tęsknotę za czymś wyższym a lepszym.
Goście w Wytownie
Często przyjeżdżali też własnym samochodem z Warszawy członkowie redakcji „Dziś i Jutro” i starali się dla reszty domowników Wytowna być niewidzialnymi. Tak, że nie poznałam wówczas Bolesława Piaseckiego, mimo że wiem, iż był tam kilka razy. Często przyjeżdżały jakieś osoby na 1-2 dni – odbywały spowiedź – nocowały i wyjeżdżały. Kiedyś jeszcze zimą (ksiądz pojechał wtedy na dzień i noc do Słupska) zjawił się w Wytownie ośnieżony, zażywny, niemłody pan. Mruknął jakieś nazwisko, powiedział, że mieszka stale obecnie w okolicach Wrocławia i że dowiedziawszy się z pism katolickich, że ksiądz prowadzi Uniwersytet Ludowy, chciałby zorientować się, czy nie byłoby dla niego gdzieś tu pracy. Ulokowałyśmy go z Krystyną w jakimś pokoiku, dałyśmy mu kolację, a nazajutrz, gdy ksiądz Zieja wrócił, powiedział mu o sobie to samo, co nam z dodatkiem, że kiedyś był zdaje się współpracownikiem „Czasu”' i zapytał, czy ksiądz mu pozwoli być na swoim wykładzie. Ks. Jan oznajmił mu, że każdy Uniwersytet Ludowy jest otwarty dla wszystkich i że oczywiście może posłuchać. Ksiądz wyjaśniał akurat fragment z Ewangelii „Kazania na Górze” – po czym w dyskusji ów nieznajomy gość oznajmił, iż interpretacja księdza jest „tołstojowska, a nie katolicka”. Mówił mało, po południu wyjechał. Miał w sobie coś niewyraźnie tajemniczego. „Widzi Pani, to jest konserwa katolicka – widzi Pani, jak on rozumie Kościół i wiarę” – powiedział wzruszając ramionami, lecz ze smutkiem w głosie ks. Jan. „Czegoż on chciał tutaj?!” – zapytałam się. „Pojęcia nie mam – chyba był ciekawy, czy nie jestem heretykiem” – odparł śmiejąc się ks. Jan.
Chyba dwa lata potem pojawiła się w prasie fotografia owego nieznajomego. Był to mianowicie osławiony działacz nacjonalistyczny, Doboszyński*, który miał wielki proces. Czego on szukał wówczas u ks. Ziei, o którym wszak zawsze było wiadomo, że był zdecydowanym przeciwnikiem jego kierunku politycznego – trudno było powiedzieć. W procesie podawał, że chciał nawiązać kontakt z ks. Zieją. Sprawa ta dała potem powód do bardzo wielu plotek, jako że ludzie są do nich nader chętni i skłonni. Lecz trzeba przyznać, że żadna władza nigdy o tę sprawę ks. Jana nie nagabywała, rozumiejąc widocznie jej bezsensowność. (...)
Wybory do Sejmu
Parę dni przed wyborami (między kwietniem a czerwcem 1947 r.) zostało zwołane przez gminę zebranie – w sprawach wyborczych. Zebraniu przewodniczył niejaki Wójcik, ojciec naszego słuchacza. Był to przysadzisty, krzepki mężczyzna, o okrąglej twarzy, sprytnych oczach. W stosunku do nas miał podzielone uczucia. Był to już okres w którym, że tak powiem, „wzięliśmy” Wytowno. Nie mógł Wójcik nie przyznać, że działalność nasza nie przynosi korzyści mieszkańcom. Oprócz bowiem Uniwersytetu Ludowego prowadziliśmy szereg innych prac. A więc z biblioteki Uniwersytetu pożyczaliśmy książki dla naszej wsi, następnie plebania miała szereg lekarstw, które udzielała za darmo, pożyczało się konia za darmo, pisało podania, służyło radą, odwiedzało chorych. Ksiądz wysyłał nieraz ciężko chorych na własny koszt do szpitala. Nie było bolączki, na którą nie znaleziono lub przynajmniej całym sercem nie szukano rady.
Pan Wójcik nieco się speszył, gdy zobaczył na zebraniu ks. Jana (…). – Mimo to chrząknąwszy rozpoczął przemówienie. Wyjaśnił, że za kilka dni mają być wybory i że jest konieczne, aby każdy wziął w nich udział. Kto nie weźmie udziału będzie odnotowany przez sołtysa. Każda furmanka (wybory odbywały się we wsi odległej o 9 km od Wytowna) musi przejechać około domu gromady i sam sołtys będzie sprawdzał udających się na głosowanie. Potem p. Wójcik wyjął całą masę numerków z 3-ką i oznajmił, że każdy może się u niego w to zaopatrzyć. – Na sali panowało milczenie.
Po chwili ks. Jan poprosił o głos. Wstał i wszystkie oczy zwróciły się na niego. P. Wójcik niespokojnie rozglądał się wokoło. Było cicho, jak w kościele. Podaję tu w skrócie przemówienie ks. Jana tak, jak je zapamiętałam:
„Szanowni Obywatele!
Nie przemawiam tutaj do was jako ksiądz, ale jako obywatel, a poza tym jako pracownik oświatowy, którego zadaniem jest wyjaśniać pewne nieścisłości czy niejasności, o ile się wkradają w życie. Otóż bardzo dobrze zrobiła gmina, że zwołała zebranie w naszej gromadzie na temat wyborów. Trzeba znać prawa, które nami rządzą. Otóż władza dzisiejsza opiera się na konstytucji marcowej z 1921 roku, jak to sama orzekła. Otóż według jej zasad – i rząd chce tego, aby tak było – obywatel może głosować i może się od głosowania powstrzymać. Głosowanie jest jego prawem – ale nikt nie może pociągać go do odpowiedzialności ani żądać wyjaśnień, jeśli z tego prawa nie chce korzystać. Tak samo, jeśli gmina urządza zebranie i chce obywatelom ułatwić otrzymanie numerków, powinny tu być numerki wszystkich partii. Najlepiej, aby każdy zaopatrzył się we wszystkie, a rzucił do urny ten, który reprezentuje tę partię, jaka jego przekonaniom najlepiej odpowiada. Głosowanie jest bowiem tajne, a wybory wolne. Nie mówię na jaką partię należy głosować, może najlepsza być 3, a może być 1 albo 4-ka, to każdy sam rozstrzygnąć musi…”
Posypały się nieskończone oklaski – po prostu burza. Pan Wójcik uśmiechał się niewyraźnie. Powiedział coś w rodzaju: „Ja właściwie też tak myślałem” – i zamknął zebranie.
W parę dni potem odbyły się wybory. Sołtys niczyjej obecności nie sprawdzał. Natomiast w Grabkowie przychodziły jakieś osobniki i wpisywały się na listę wyborczą, otrzymując od razu prawo głosowania. Podobno byli to „amatorzy”, którzy wędrowali od gminy do gminy, twierdzili, że nie zdążyli się zameldować i przedstawiali jakieś papiery, na mocy których pozwolono im głosować. Udział był dość duży.
Przeszła oczywiście lista Nr 3.
CDN
*Adam Doboszyński (1904-1949), działacz Stronnictwa Narodowego o wyraźnie nacjonalistycznych i antysemickich poglądach, w 1936 r. organizator tzw. „wyprawy myślenickiej”; w czasie II wojny przebywał w Londynie; krótko po powrocie do kraju aresztowany za działalność antykomunistyczną, w 1949 r. skazany na karę śmierci i zgładzony.