Dzisiaj: | 67 |
W tym miesiącu: | 1736 |
W tym roku: | 41987 |
Ogólnie: | 516391 |
Od dnia 21-09-2006
Była pierwszą przyczyną polskiej ekumenii
Zacznę od autoreklamy: mało już jest na ziemskim padole ludzi, którzy znali ją tak długo jak ja. Poznałem ją mianowicie już podczas wojny. Podczas drugiej światowej, nie pierwszej, ale i tak było to przeszło pół wieku temu. Moi rodzice mieli wtedy majątek w Sandomierskiem i do tych Wlonic przyjechała siostra Joanna po kweście. Tamte nasze pierwsze spotkanie pamiętam, co prawda, słabo: może nawet nie pamiętałbym go wcale, gdyby nie zapamiętała go Joanna. Podobno miałem ciągotki duchowne: bawiłem się w oprawianie Mszy. Widać ciągnęło mnie do tych spraw już wtedy.
Z ojca kalwinisty
A ją już wtedy ciągnęło do działalności ekumenicznej. Mogę chyba zaryzykować twierdzenie, że zapał ekumeniczny zalążkowo miała w sobie Halina Lossow już od czasów szkolnych. Mianowicie odkąd na lekcji historii dowiedziała się od nauczycielki, że ród ziemiański jej ojca należał do tych, które przyjęły protestantyzm, a za przykład podano jej ojca. Wróciwszy więc do domu, zapytała rodziców. Co jej odpowiedzieli, nie wynika wyraźnie z dwóch książek, które na jej temat przeczytałem, ale mogę się domyślać. Józef Lossow, choć – jak się dotąd potocznie mówi – kalwinista, czyli ewangelik reformowany, mimo swej odrębności wyznaniowej, był przez katolickie otoczenie bardzo szanowany, wspierał materialnie miejscową parafię rzymskokatolicką, dawał dzieciom przykład skupienia w modlitwie, był bardzo opiekuńczy wobec swych podwładnych. No i w końcu przyjął katolicyzm: takie to były czasy. Innej drogi pojednania nie było widać. Jednak Halina musiała wiedzieć, że matka jej ojca do końca życia wytrwała przy kalwinizmie, a wnuczka ceniła ją tak bardzo, że w zakonie przyjęła jej imię. Niemniej córka duchowa Joanny siostra Maria Krystyna twierdzi, że ów zapał zabłysł w Joannie dopiero w maju AD 1959, gdy dowiedziała się o sesji ekumenicznej w warszawskim KIK-u.
Dwa grube dzieła
Wiem to i prawie wszystko następne z książek, które teraz przedstawiam. Cztery lata temu Oficyna Wydawniczo-Poligraficzna „Adam” opublikowała pracę doktorską siostry Marii Krystyny Rottenberg pod tytułem „Aby byli jedno. Pasja życia siostry Joanny Lossow”, a na początku tego roku wydała zebrane przez Marię Krystynę „Miniatury ekumeniczne. Księgę pamiątkową na stulecie urodzin siostry Joanny Lossow (1908-2005)”. W tej drugiej, zgodnie z gatunkiem literackim księgi pamiątkowej, jest 25 tekstów autorów z różnych Kościołów, między innymi własny tekst Joanny – ale też kilka o niej samej. Jest zmontowana z jej własnych wypowiedzi autobiografia, wybór listów jej i do niej, są wreszcie dwa wspomnienia: franciszkanina ojca Salezego Bogdana Brzuszka i – bardzo fajne – ekumenisty świeckiego, dziennikarza Grzegorza Polaka.
Święta śmiałość
Wracam do życiorysu. Gdy przyjechała wtedy do Wlonic, była już dobre kilka lat franciszkanką służebnicą Krzyża. Naprawdę Krzyża – napisała siostra Maria Krystyna, że „by wstąpić do Lasek w 1933 roku, trzeba było mieć odwagę: głód, kwesty, ciężka praca z niewidomymi, coraz to nowe obowiązki, zwykle ponad siły, naglące terminy, z reguły na przedwczoraj.” Tak, rozumiem: teraz zgromadzenie zakonne z Lasek i z kościoła św. Marcina na Piwnej okryte jest sławą: bo to i wspaniała praca społeczna, i katolicyzm już od czasów przedwojennych otwarty, już wtedy dialog z niewierzącymi, laskowy cmentarz z grobami świeckich luminarzy, kościół na Piwnej cudownie gustowny, klasztor tamtejszy wspomagający internowanych, przez ZOMO za to zbrojnie napadnięty. Tak, to wszystko dopiero teraz: 90 lat temu decyzja wstąpienia tam, nie do klasztorów obrosłych w piórka, wymagała świętej śmiałości. Taka jednak była Halinka-Joanna zawsze: „Do najłatwiejszych i najbardziej ułożonych uczennic, jak się zdaje, Hala nie należała. Wciąż wynajdywała jakieś społecznie ważne sprawy i niczym mąż zaufania wstawiała się do dyrekcji za bardziej nieśmiałymi koleżankami.”
Panienka z zamożnego domu wstąpiła do zakonu, gdzie trzeba było pracować fizycznie, a ona, owszem, chciała, ale brakowało jej zupełnie takich umiejętności. Widząc to, założycielka Lasek matka Elżbieta Czacka szybko oddelegowała ją do prac bardziej umysłowych. Została sekretarką duchowego ojca Lasek księdza Władysława Korniłowicza i pracownicą laskowego domu rekolekcyjnego, czyli znalazła się wyraźnie w tym drugim, intelektualnym nurcie działalności zakonu. Pisząc na ten temat Maria Krystyna nie ukrywa, że ów dualizm nie był wcale bezdyskusyjny: prawa ręka Matki Czackiej i jeden z głównych filarów Lasek, późniejszy ksiądz Antoni Marylski nie szczędził Joannie „krytycznych uwag, docinków i złośliwości, które bardzo ją bolały. Nie tylko krytykował, ale wręcz podważał autentyczność jej powołania.”
Swoją drogą Joanna nie należała na pewno do pokornych owieczek. Była wielką indywidualnością i wielką miała zasługę Matka Czacka, że starała się ją ochraniać. Bo mało jest ludzi wybitnych, którzy są jednocześnie ogólnie lubiani. Jeszcze się taki nie narodził, co by wszystkim dogodził – a jeśli dogadza, to rzadko dokonuje rzeczy wielkich. A Joanna dokonywała.
Ta baba z Kurii
Ale zanim o tym, jeszcze o jej charakterze. Charakter miała twardy. Pracowała także na stanowisku kierowniczym. Mało kto wie, że w Polsce jest trzeci dom służebnic Krzyża: w Żułowie na Zamojszczyźnie i Joanna była tam podczas wojny przełożoną, gdy siostra Teresa Landy jako Żydówka musiała stamtąd uciekać. Problem żydowski w Laskach to osobny temat, choć ważny, bo kobiety z tego ludu pracowały tam na ważnych stanowiskach – ale Joanna nie była nawet genetycznie Niemką, tylko Serbołużyczanką (wściekła się, gdy ktoś nazwał ją „von Lossow”), więc omijam temat i wracam do jej charakteru.
Siłę przebicia miała ogromną. Pamiętam, że zgorszyłem się, gdy pewien ksiądz profesor nazwał ją w rozmowie ze mną „tą babą z kurii”, ale komu jej miłość do heretyków i schizmatyków nie wydawała się, tak jak mnie, cnotą boską, temu mogła wydawać się właśnie babą. Bo na przykład język miała niewyparzony. Zapamiętałem jej opinię o polskich księżach. Zachowują się – mówiła mi – zgodnie z instrukcją, że powinni „nosić się” jak czterdziestoletnie damy. A Grześ Polak wspomina jej impulsywność, reagowanie natychmiast i ostro na coś, co – nie zawsze słusznie – uważała za błąd w usłyszanych wypowiedziach czy zobaczonych zachowaniach.
W swojej miłości ekumenicznej była swoiście skrajna. Kiedyś, mocno zmęczony, podczas którejś agapy na Piwnej szepnąłem ówczesnemu rektorowi tamtejszego kościoła ks. Bronisławowi Dembowskiemu, że czas byłoby skończyć.
Odrzekł mi – Powiedz to sam, bo gdy ja mówię, to Joanna mnie karci, że wypraszam gości z innych Kościołów.
„Skandalistka”
Na owej ekumenicznej sesji w warszawskim KIK-u były dwie ewangelickie diakonisy (czyli luterańskie zakonnice), więc Joanna wpadła na pomysł, by złożyć im rewizytę. I od razu zobaczyła, że ekumenizm nie jest romansem. Zwróciła się o pozwolenie aż do Prymasa Tysiąclecia (sprawa była bowiem aż takiej rangi...) – i otrzymała odpowiedź, że pomysł jest przedwczesny. Poczekała jednak rok i napisała znów prośbę, po której dostała tym razem pozwolenie. U diakonis poznała tamtejszego biskupa, Zygmunta Michelisa, i zawarła z nim przyjaźń do końca życia, tak samo jak z siostrą Reginą Witt, z którą stały się wręcz nierozłączne. Umówiła też się z diakonisami na ich wizytę w Laskach za tydzień – i to stało się dla niej strasznym problemem. Zachorowała bowiem bardzo poważnie, a pozwolenie Prymasa było tylko personalne, dla niej samej, więc nikt inny nie mógł ich przyjąć. Na szczęście wyzdrowiała na czas.
Takie to były czasy, dziś niewyobrażalne. Do trudności wewnątrzkościelnych, zresztą po obu stronach, dochodziły wtedy zewnętrzne. Ekumenizm był na komunistycznym indeksie: jeśli władze partyjno-policyjne były za jednoczeniem Kościołów, to wyłącznie po to, by – w Polskiej Radzie Ekumenicznej czy w Zjednoczonym Kościele Ewangelicznym (grupującym pięć Kościołów „wolnych”) – mieć łatwiejszą kontrolę odgórną nad malutkimi wspólnotami. W „trosce” o relacje między nimi a wielkim Kościołem rzymskokatolickim stosowano zasadę divide et impera – dziel i panuj. Dzięki podsłuchom władza wiedziała dokładnie o każdym spotkaniu i zabronione były nawet półprywatne, takie na przykład w mieszkaniu pani Anieli Urbanowicz, też ekumenistce wielkiej klasy, o której też muszę tu kiedyś napisać.
Tak, ekumenizm wymagał wtedy potężnej siły przebicia, niewiast tak mężnych jak Joanna. Tak pełnej wiary, nadziei i miłości jak ona. Również nadziei: Maria Krystyna cytuje list swojej mistrzyni do jednej z karmelitanek, w którym jest taki passus: „Są sytuacje, w których w naszej rzeczywistości ręce mogą opaść, wszelka aktywność jest nie do utrzymania, lecz zostaje zawsze akt najistotniejszy wzwyż i ten nieraz w widomy sposób rozwiązuje wszystko, a w sposób niewidoczny zapewne zmienia zawsze (podkreślenie siostry Joanny) zakusy szatańskie przeciwko zjednoczeniu serc.”
Zakonnica nie mogła być szefem żadnej instytucji kościelnej, więc była tylko sekretarzem zarządu Ośrodka Jedności Chrześcijan w warszawskiej kurii prymasowskiej, któremu przewodniczył warszawski biskup pomocniczy Władysław Miziołek. Ale to ona była „pierwszą przyczyną” najróżniejszych akcji ekumenicznych albo i kontrakcji. Bo czasem trzeba było też „odkręcać” coś, co nakręcili inni. Podczas pierwszej pielgrzymki najpierw na placu Zwycięstwa zabrakło miejsc dla przedstawicieli innych Kościołów, potem nie zostali powitani przez Papieża, bo nikt mu nie powiedział o ich obecności, a podczas drugiej pielgrzymki jeden z kurialistów przed spotkaniem z papieżem odezwał się do nich po chamsku. Joanna miała co robić.
Jan Paweł II nazywał rozłam skandalem, ona nazwała skandalem brak interkomunii. Teraz pewnie Chrystusowi wierci dziurę w brzuchu, by w tej sprawie pogonił Kościoły.
Od Grzesia Polaka wiem też, że na wiadomość o jej śmierci arcybiskup prawosławny Jeremiasz rozpłakał się. Było po kim.
Jan Turnau