Dzisiaj: | 25 |
W tym miesiącu: | 4282 |
W tym roku: | 23278 |
Ogólnie: | 497681 |
Od dnia 21-09-2006
Kartka z historii pierwszego Uniwersytetu Ludowego na Ziemiach Odzyskanych. Autorka ukończyła studia historyczne, przed wojną pracowała jako nauczycielka w Warszawie, była także redaktorką „Verbum”. Wspomnienia zaczęła spisywać w lutym 1950 roku. Obejmują one lata 1946–1949.
Kilka refleksji wstępnych
Dlaczego zaczynam pisać? Jestem u schyłku życia, a jednak są rzeczy i sprawy, których byłam świadkiem, są takie, które były moim udziałem, w stosunku do nich czuję jakiś obowiązek, jakieś pragnienie, aby pozostały po mnie.
Życie zetknęło mnie z szeregiem ludzi wybitnych, może wielkich. Bezpośrednim powodem pisania przeze mnie wspomnień była bliskia współpraca z ks. Janem Zieją.
Ks. Jana znałam bardzo dawno. Chyba w roku 1925 albo 1926, kiedy był bardzo młodym księdzem. Było to na jednym z zebrań tzw. „Kółka” ks. Korniłowicza. Jedna z kółkowych przyjaciółek, chyba Irena Kaliska, wzięła mnie za rękę i powiedziała: „Jak to, nie znasz ks. Ziei? Chodź” – i przedstawiła nas. Powiedziała przy nim: „Ziejka to płomień!” Spojrzałam na księdza. Uderzył mnie jego wzrost. Był bardzo wysoki i szczupły, w oczach jasnych, niebieskich było coś niezwykłego. Spojrzał na mnie z uwagą i zauważyłam w nim coś nieśmiałego.
Niedługo potem usłyszałam kazanie w którymś z kościołów warszawskich, mówione z wielkim zapałem przez ks. Jana. I wtedy czuło się naprawdę, że jest w nim „płomień”. Pierwszy też raz słyszałam tego rodzaju ujęcie: ksiądz tłumaczył ludziom, że nie jest praktykującym człowiek, który nie stara się o pogłębienie miłości bliźniego, i że jeśli spełnia nawet obowiązki religijne, a nie stara się o pogłębienie miłości – albo, co gorsze, żyje z niechęcią do ludzi – taki człowiek nie jest praktykujący. Było to już credo ks. Ziei w zalążku.
Do moich wspomnień o ks. Janie należy jeszcze jedno. Było to w r. 1930 albo 1932. Umarł wtedy ojciec s. Katarzyny z Lasek. Siostra ta pochodziła z żydowskiej rodziny. Nazywała się z domu Zofia Steinberg. Otóż pogrzeb jej ojca był żydowski, a był to człowiek, który wprawdzie nie był tradycyjnie religijnym Żydem, tkwił jednak jeszcze mocno w środowisku żydowskim. Na tym pogrzebie było bardzo dużo Żydów z różnych sfer. Wśród odprowadzających była grupa chrześcijan, przyjaciół s. Katarzyny, która była na pogrzebie po cywilnemu. Naraz ku ogólnemu poruszeniu zjawiło się dwóch księży w sutannach: ks. Korniłowicz i ks. Zieja i skromnie zaczęli iść za konduktem. Wywołało to zrozumiałe poruszenie. Pamiętam, że ks. Korniłowicz – w pewnym momencie podszedł do mnie, w oczach miał pełno chochlików i widać było, że ogromnie jest zadowolony z tego zdumienia, które wywołuje tak wśród Żydów, jak i chrześcijan, a może najwięcej u różnych antysemitów, którzy się potem o tym fakcie dowiedzą. Z daleka było widać wysoką, górującą nad wszystkimi obecnymi, sylwetkę ks. Ziei.
Starania o pracę w Uniwersytecie Ludowym
Po wojnie dowiedziałam się, że ks. Jan Zieja pojechał do Słupska i że jest z nim jakaś grupa pań, które będą z nim pracować. To zaczęło mnie coraz bardziej nurtować, tak iż 1 lipca 1946 roku napisałam do niego z Krakowa list, ofiarowując mu swoją współpracę. Bardzo długo nie było odpowiedzi, coś ze trzy tygodnie. W końcu lipca pojechałam na parę tygodni do Warszawy. Nie liczyłam już na jakąś odpowiedź od ks. Jana, przypuszczając, że w powodzi zajęć lub podobnych ofert o liście moim zapomniał. W czasie pobytu w Warszawie poszłam do wolskiego szpitala, gdzie leżał ciężko chory ks. Korniłowicz. Siostra Katarzyna kazała mi zaczekać, kiedy można będzie wejść. Czekałam w poczekalni. Po jakieś pół godzinie, wszedł, prawie biegnąc ks. Zieja ubrany po cywilnemu, a za nim kilka osób towarzyszących mu. Wybiegłam ks. Janowi naprzeciw. Wziął mnie za rękę i zaczął szalenie pokornie przepraszać. Tłumaczył się zawile, że wszystko jest u niego w tych pracach do końca wyjaśnione, nie wiadomo, ile będzie miał kursów na Uniwersytecie Ludowym, poza tym, czy ja się nie obawiam, że to jest młodzież wiejska. Odpowiedziałam, że z każdą młodzieżą dam sobie radę. Powiedziałam też, że przyjadę w każdej chwili i że w Krakowie zawsze dla mojej pracy mogę znaleźć zastępstwo.
Tego dnia widziałam ks. Korniłowicza, który na pół sparaliżowany leżał na łożu śmierci. Poznał mnie i wyciągnął do mnie rękę, uśmiechając się tak, jakby to było już nie z tego świata. Uklękłam, a on pobłogosławił mi. Było to ostatni raz, kiedy widziałam ojca Korniłowicza, kapłana, przyjaciela, który pierwszy pchnął mnie na fale życia duchowego. Ostatni raz widział go wtedy też ks. Jan; on też był jego przyjacielem i synem duchowym. Było tak, jakby ks. Korniłowicz umierając związał nas razem na wspólną pracę i duszę moją, której tak potrzeba kierunku, oddał pod opiekę ks. Jana Ziei.
Po kilku dniach przyszła do mnie rano pani Grużewska z wiadomością od ks. Jana, który prosi, abym przyjechała do niego do Wytowna (wieś 19 km. od Słupska – Red.) do pracy w Uniwersytecie Ludowym.
W Słupsku
W końcu znalazłam się w Słupsku. Z Krakowa była to wtedy bardzo długa podróż. Do samej Gdyni jechałam około 24 godzin potem 5 godzin do Słupska. Jeszcze czekała mnie krótka podróż autobusem do Wytowna. W Słupsku wyszła po mnie Aniela Urbanowiczowa. Przywitałyśmy się jak dobre znajome. Widać było na twarzy jej przejścia wojenne, trochę też postarzała się, ale była jeszcze piękna. W pokoju jej zauważyłam fotografie jej zamordowanego w Oranienburgu męża, znanego adwokata warszawskiego, obydwóch córek, z których jedna na szczęście pozostała przy życiu. Dowiedziałam się od niej wiele o powstaniu „Domu Matki i Dziecka”. Krótko po wyjściu Niemców przyjechał do Słupska ks. Jan Zieja z zamiarem rozpoczęcia szerokiej religijnej i społecznej działalności. Miasto było wtedy prawie puste, w każdym razie nie było prawie Polaków, Niemcy częściowo uciekli, część z nich chowała się. Ks. Zieja był pierwszym księdzem Polakiem, który przyjechał do Słupska. Jego działalność cechował zawsze rozpęd i rozmach. Objął kościółek świętego Ottona i tam rozpoczął działalność duszpasterską. Na jego kazania zaczęły bardzo szybko przychodzić tłumy. Zaczął odremontowywać zabudowania koło kościoła i sam kościół. Pracę ks. Jana należałoby podzielić na: duszpasterską, pedagogiczną i społeczną. Trzy instytucje zostały wtedy przez niego uruchomione: „Dom Matki i Dziecka”, „Biblioteka Filarecka” i Uniwersytet Ludowy. Otóż wszystkie te trzy instytucje były początkowo czynne w Słupsku. Uniwersytet Ludowy w Słupsku przeprowadził już jeden kurs, który miał 25 słuchaczy i był popierany wtedy przez organizację młodzieżową „Wici”.
Wiosną 1946 roku ks. Jan objął parafię Wytowno. Oprócz tego jako ksiądz otrzymał od władz do wykorzystania dla celów Uniwersytetu Ludowego osiedle wypoczynkowe, położone nad samym morzem: Orzechowo Morskie. Do Słupska i do „Domu Matki i Dziecka” oraz do innych prac miał ks. Jan dojeżdżać co tydzień, lecz Uniwersytet Ludowy został w ślad za ks. Janem przeniesiony.
W czasie rozmowy z panią Anielą weszła do pokoju pani Ludwika Ruszczyc, którą była kierowniczką Biblioteki Filareckiej. Pani Ruszczyc miała wówczas lat 66, mówiła z lekkim akcentem wileńskim, pochodziła z bogatej rodziny ziemiańskiej. Przez długie lata prowadziła w Wilnie bibliotekę im. Tomasza Zana, potem gdy musiała Wilno opuścić, a biblioteka spłonęła, zabrała ze sobą książki, które otrzymała w testamencie od swojej kuzynki Ireny Rodziewicz. Księdza Ziei przedtem nie znała. Usłyszawszy, że rozpoczyna on na terenie Pomorza Zachodniego na szeroką skalę zakrojoną pracę, ofiarowała mu do dyspozycji książk – i i tak znalazła się w Słupsku. Poszłyśmy obejrzeć bibliotekę. Mieściła się w czteropokojowym mieszkaniu. Mogła pomieścić około 40 czytelników. Frekwencja była podobno dobra; była to czytelnia otwarta codziennie poza poniedziałkami od 2 do 8 po południu. Książki były bardzo cenne: dużo dawniejszych dzieł, głównie z zagadnień literatury, historii i dzieł czysto literackich.
Po południu pojechałyśmy z panią Ruszczyc do Wytowna. Autobus odjeżdżał z placu noszącego nazwę Zwycięstwa. Stawał obok ratusza. Dostać się do niego było sztuką, bo na wysokie schodki rzucał się tłum, rozpychając się z okrzykami o kresowym brzmieniu. Potem wszyscy upchnięci jak śledzie w beczce kołysali się w takt mknącego z podskokami pojazdu. Wreszcie bileter huknął: „Wytowno” i znowu z ogromnym wysiłkiem trzeba się było z niego wydostać. Nareszcie poczułam, że jestem przy wyjściu. „Proszę mi podać rękę” – usłyszałam znajomy głos i zobaczyłam zarys wysokiej sylwetki. To był ks. Jan, który wyszedł na przystanek. Był po cywilnemu i dlatego wydawał się jeszcze chudszy.
W Wytownie
Plebania mieściła się w dużym, murowanym, szarobrązowym domu. Była to duża plebania ewangelicka. Pastor dawno już był w Niemczech, podobnie jak jego żona. Dom był skanalizowany i zelektryfikowany, miał 10 pokoi, wielką kuchnię, łazienkę, ogromne piwnice. Z jednej strony domu był ogród, park, pełen wysokich starych dębów i lip. Ale były w nim też gałęziaste krzewy pigw, a też coś w rodzaju tui, trawniki pochyło spadały ku gęstym zaroślom łączącym plebanię ze wsią. Tu i ówdzie na trawnikach błąkał się krzak róży, który mimo spóźnionej pory gdzieniegdzie kwitł pojedynczym kwiatem. Z drugiej strony domu było podwórze ze spichlerzem, młocarnią, stajnią, oborą i chlewem, w końcu ogród warzywny i mały sad. Dom, w którym miałam rozpocząć nowe życie był obszerny. Z korytarza po lewej stronie był pokój ks. Jana z łóżkiem, naprzeciw niego stojącym biurkiem, na którym stał krucyfiks i fotografia jego śp. Matki w chłopskim stroju. W rogu była umywalnia, szafa oraz etażerka z najbardziej potrzebnymi książkami. Naprzeciwko pokoju ks. Jana była świetlica Uniwersytetu Ludowego, w którym to, jak mi oznajmił ks. Jan, głównie miałam pracować. Był to bardzo duży pokój z krzesłami ustawionymi po bokach ścian, pianinem i dwoma długimi stołami. Ściany ozdobione były obrazkami przedstawiającymi wieś i paroma widokami morza. Było jasno, schludnie, a ogromny biały piec budził nadzieję ciepła. Obok pokoju ks. Jana był duży dwuokienny pokój z wyjściem na taras, cała jedna ściana była pełna półek z książkami – pokój ten był biblioteką Uniwersytetu Ludowego. Za biblioteką był mój pokój dwuokienny z widokiem na ogród. Było jasno, przestronnie i wygodnie. Od wojny nie miałam swego mieszkania, toteż nowe lokum wprawiło mnie w zachwyt. Obok mojego pokoju mieścił się długi wąski pokój – był to stołowy, który miał coś z klasztornego refektarza.
Nazajutrz była msza w małym kościółku w Wytownie. Kiedyś był to kościół katolicki, po skolonizowaniu tych terenów przez Niemców, zapewne za czasów Fryderyka II, został przerobiony na ewangelicki. Teraz wracał do katolików. Ks. Zieja pozwolił jednak zamieszkującym Wytowno ewangelikom, aby odprawiali tutaj swoje nabożeństwo w niedzielę, po ukończeniu katolickich. I tak o 12-tej wzywał ich dzwon do kościoła. Nie było wprawdzie już pastora, ale był jakiś piekarz „uczony w Piśmie”, który odczytywał tam psalmy, Ewangelię, a zebrani śpiewali pieśni. Tego pamiętnego dnia Mszę św. odprawił ks. Jan w intencji powstającego Uniwersytetu Ludowego.
Krótki zarys historii uniwersytetów ludowych
Na mszy było nas wszystkiego parę osób – przyszłych pracowników Uniwersytetu. Po mszy było zebranie, na którym ks. Jan omówił plan pracy, a przede wszystkim wyjaśnił, czym jest praca w Uniwersytecie Ludowym. Ponieważ inne osoby miały już za sobą kurs dla pracowników Uniwersytetów Ludowych, albo pracowali tam przed wojną – cały wykład był właściwie przeznaczony dla wprowadzenia mnie w tę pracę.
Otóż założycielem uniwersytetów ludowych był w Danii Grundtvig (1785-1872). Pod wpływem ówczesnych prądów romantycznych i ludowych wierzył on, że obudzenie duchowe i intelektualne szerokich wiejskich kół będzie miało zasadniczy wpływ na życie narodu, a Uniwersytet Ludowy jest uczelnią, w której chodzi o to, aby przede wszystkim obudzić myśl słuchaczy, rozszerzyć ich horyzonty, dać elementy ułatwiające samokształcenie i samowychowanie. Powinien oddziaływać nie tylko wiedzą, ale i sztuką, kultywować pieśń ludową i pomóc zachować charakter ludowy danego kraju. Uniwersytet nie powinien niczego narzucać, wszystko należy wydobywać jakby z wnętrza wychowanka, w dyskusji należy dawać jak największą wolność. Rzeczywiście, pomysł Grundtviga „chwycił” w Danii, potem przeniósł się do krajów północnych, a stamtąd do nas.
Twórcą uniwersytetów ludowych był w Polsce Solarz. Zdaje się, że przed nim założył w Dalkach Uniwersytet Ludowy o charakterze katolickim ks. Ludwiczak. Solarz był chłopskim synem, silną indywidualnością, związany mocno z ruchem ludowym. Pierwszy Uniwersytet założył w Gaci pod Krakowem około 1930 r. Wpływ jego był bardzo duży. Podczas okupacji Solarz został zamordowany przez Niemców. Gać przetrwała założyciela.
Przed wojną w 1939 r. było już w Polsce około 30 uniwersytetów ludowych. W czasie okupacji ks. Jan prowadził – oczywiście mocno zakonspirowany – kurs dla przyszłych pracowników uniwersytetów ludowych. Wiem, że na jednym z takich kursów pracował też Jerzy Zawieyski.
Ciekawe jest, że ani kurs uniwersytetów ludowych w Słupsku, który ks. Zieja prowadził w roku 1946 (od 1 II do 15 IV), ani ten, który zamierzał prowadzić w Wytownie nie miały nazwy uniwersytetu katolickiego. Miała być przyjmowana młodzież wiejska wszelkich odcieni politycznych, światopoglądowych, a dyskusja miała być całkowicie wolna i swobodna. Kursy mogły być albo mieszane, albo oddzielnie męskie i żeńskie. Pierwszy nasz kurs miał być mieszany, albo męski – w zależności od zgłoszeń. Inaugurację zaplanowaliśmy na październik (dlatego że wcześniej młodzież zajęta jest w gospodarstwie). Męskie kursy musiały kończyć się w marcu, po tym prowadzi się zwykle krótki kurs dla dziewcząt, który najdalej trwa do czerwca. Nauczanie jest zatem krótkie, ale bardzo intensywne.
CDN