Facebook
Bunt Młodych Duchem
Książki polecane:
Licznik odwiedzin:
Dzisiaj: 45
W tym miesiącu: 3297
W tym roku: 65684
Ogólnie: 540092

Od dnia 21-09-2006

Bunt Młodych Duchem

Zygmunt Komorowski - Obrazki z zapomnianej wileńskiej partyzantki

Autor: admin
16-01-2014

Autor wspomnień z walk partyzanckich na Wileńszczyźnie, ojciec obecnego Prezydenta, urodził się w 1925 r. na Litwie Kowieńskiej. Jako młody chłopak brał udział w walkach przeciwko Niemcom w 26 pp AK; dosłużył się stopnia podporucznika i trzech krzyży: Walecznych, Armii Krajowej i Partyzanckiego, a w III RP – Złotego Krzyża Zasługi. Przez przypadek uniknął aresztowania przez Niemców, lecz zamiast niego Niemcy aresztowali młodszego, 16-letniego brata – Bronisława; po okrutnym śledztwie rozstrzelano go w Ponarach. Wspomnienia nie były dotychczas publikowane.
Zygmunt wymknął się Sowietom dzięki napotkanemu oddziałowi „Kościuszkowców”, z którym dostał się na zachodnie ziemie Polski, gdzie się początkowo ukrywał. Ukończył socjologię, a po pracy habilitacyjnej już jako profesor pracował na UW w Instytucie Krajów Rozwijających się – Studium Afrykanistycznym, publikując książkę „Kultury Czarnej Afryki”. Pasjonował się Afryką i podróżami, które rzadko udawało mu się realizować
w PRL-u. Publikował wiersze. W 1990 r. został ambasadorem w Rumunii. Zmarł w 1992 r.

Na początkach jesieni 1943 roku nie było jeszcze Partyzanckiej Rzeczypospolitej. Gdzieniegdzie tylko w zapadłych kątach bagien, zbierały się pierwsze zbrojne grupki chłopców. Cicho, po kryjomu, nie odsłaniając przyłbicy, wyślizgując się z obławy, nocując pod sosnami…
Szli tam „spaleni” z rozbitych grup konspiracyjnych, ścigani uciekinierzy z robót przymusowych i zbiegowie od „Kmicica”. Grupowali się w Puszczy Rudnickiej – nad Wirwicią i Mereczanką, w pagórkowatych borach nad Dubinkami. Zdobywali pierwsze doświadczenia. W dłoniach ważyli zardzewiałe nagany, nasłuchując poprzez szum drzew huku ponurej i wciąż bezsilnej legendy. Mówiono tam o desperatach w podziemiu i straconych towarzyszach. Opowiadano o oddziale sformowanym jeszcze w lecie przez kapitana „Kmicica”, który nieopatrznie zaufał sprzymierzeńcowi swemu… Szła stara gadka o październikowej kontrofensywie Kleeberga – o obronie Grodna. Krążyła wieść o zdobyciu działka „pepanc” w wypadzie na Łodziszki…, o tej drugiej przemilczanej, lecz prawdziwej historii Ojczyzny…
Nocami robiono dalekie i bezszelestne marsze. Z daleka błyskały wówczas światła sygnalizacyjne wrogów. – Noce żyły. Klaskały cekaemy pierwszymi strzały. Robiono niespodziane akcje na śpiące posterunki policji – i uchodzono, mylono pościg, ostrzeliwano się ze skraju lasów. Wracano do zakopanych w mchach „bunkrów”…
Partyzanci tęsknili za jutrem lepszym i doskonalszym – i dla tego jutra, nie dla zemsty brudnej, szli w bój. W sercach nie było złości. Nad jeńcami nikt się nie znęcał. Oddawano ich nawet z nieodwzajemnionym rycerskim gestem, prawem powrotu do swoich. Któż się pytał czy partyzant schwytany przez wroga mógłby liczyć na litość lub nawet na śmierć bez bicia i tortur? Nikt nie uzależniał sumienia swego od postępków obcych, od gwałtów na bezbronnych więźniach. Wylękli „wermachtowcy”, gdy rzucili broń dostawali „pardon”, w potrzebie i sanitarną pomoc. Nikt ich nie popychał, nikt nie ograbiał z osobistych rzeczy – tylko uzbrojenie, buty i mundury należały do zwycięzców, którzy przecież nie mieli innych dostaw z żadnej intendentury.
Chętnie też podnoszono ręce przed tym Polskim Wojskiem. Rozstrzeliwanie zaś bezbronnych Niemców, później, w okresie powstania warszawskiego, gdy na Kresy dochodziły wieści o pędzeniu dzieci i kobiet przed hitlerowskimi czołgami – to dzieło nielicznych desperatów. Absolutna większość polskich chłopców była przeciwna temu rozkazowi. Zwracano się nawet do dowódców z wstawiennictwem za schwytanymi wrogami.
Nie, polscy partyzanci nie byli okrutni – i nie o pomście śnili w ów burzliwy czas. Nie dla pomsty rozniecali łuny wiciowych pożarów…
Wówczas to – złocistej jesieni, gdy z ognisk pachniały pieczone kartofle, a nad falami jeziora Dubinki wiatr rozwiewał babie lato, „Kim”, poeta leśny, napisał na nutę „Wierzb”:

„Zmierzch zapada nad cichym jeziorem,
Z leśnej głuszy wychylił się zmrok.
Poszli chłopcy na akcję wieczorem,
A mech leśny przytłumił ich krok.

Zaszumiał stary las
Przyjaciel, wierny druh
Swym cieniem okrył nas,
Że nie dostrzeże żaden wróg….

Po jesieni przyszła zima – zwiastunka wiosny. Grudą oszronioną, puchem pierwszych śniegów ruszyły drużyny z lasów, powiązały się kompanie – zaczęły rosnąć brygady.
Zygzakowatymi marszami, od wsi do wsi – od jednego dnia postoju do drugiego, przemierzano polne drogi. Koncentrowano się i rozpraszano. Wysyłano patrole. Rekwirowano żywność. Niespodziewanie wyskakiwały uderzenia na wrogie posterunki. Zdobywano dalsze partie broni. Mróz jak gdyby pobudzał do ruchliwości.
Nieprzyjaciel też nie spał, Odkryte pola sprzyjały organizowaniu obław na wsie, gdzie mogli być partyzanci. Ruszyły więc karne ekspedycje, by rozbić zuchwałych powstańców i wgnieść ich z powrotem do puszczy, na kępy bagienne, do krzaków.
Pojechały ekspedycje. Jedna, druga, trzecia, czwarta – i wróciły. Na przedmieściach Wilna zobaczono wtenczas, po raz pierwszy, przemarzniętych żołnierzy niemieckich i litewskich, w podartych cywilnych marynarkach i białych kalesonach w garści, jak sromotnie przemykali do swoich koszar…
Kończył się luty
„Rozbitek”, przed dołączeniem do 6-ej brygady, zatrzymał się na melinie u „Basi”. „Basia” była łącznikiem i maskotką oddziału. Działalnością i odwagę nie ustępująca chłopcom – dla wszystkich życzliwa i siostrzana. W domu jej, pod gościnną opieką matki i młodszego rodzeństwa, wracali do zdrowia ranni partyzanci i zbierali się nowi ochotnicy, czekający skontaktowania.
W murowanej willi, w ustroniu za miastem, roiło się zawsze od różnych „Litawców”, „Porajów”, „Benków”… Złaziły się tu wyrostki w długich butach, ze „spluwami” zatkniętymi zawadiacko za paski od spodni – z tyłu, przy plecach… Dowiadywano się tutaj nowin oddziałowych, pojono historiami bojowymi, opychano na podwieczorkach pożegnalnych.
„Rozbitek”, trochę oszołomiony obcym otoczeniem przysłuchiwał się opowiadaniom kaprala „Brzozy”, który właśnie przyjechał spod zdobytych Turgiel, przywożąc rannych – „Jerego” i „Krokodyla”. – O „Jery” miał szczęście! Gdyby nie upadł od postrzału w udo, nie przeszłaby nad nim cekaemowa seria…!
Oparty ręką o krawędź stołu „Burza” malował, jak to tam gorąco było pod bunkrami. No, no… Ale opłacił się skok, Brygada zdobyła swój pierwszy cekaem.
Potem, siedzące z chłopcami dziewczęta, „Basi” koleżanki, prosiły – i „Brzoza” zadeklamował hymn partyzancki. Mówił półgłosem, choć z widocznym przejęciem…

Na znojną walkę, krwawy bój z wrogami
Każdego z nas sumienia wezwał los
Przebojem iść, a los iść musi z nami,
A jeśli nie, to przełamiemy los…
Życie lub śmierć rozdziela nam przypadek
Najwyższym prawem jest żołnierska cześć.
Granatów huk, bojowych wypraw ślady
Twardego życia twardą tworzą pieśń…
*
Drogę z meliny do oddziału przebyto nocą. Częściowo pieszo, pośpiesznym marszem – częściowo, od wsi Niemież, zarekwirowanymi saniami. Przewodnikiem grupy, około trzydziestu nowych ochotników, był „Paweł” – wysoki, szczupły, z zawieszonym na ramieniu czarnym automatem. Uwijał się wszędzie, zarządzał – prowadził, uśmiechając się tylko z lekka ironicznie, na widok nowicjuszowskich plecaków. Noc była mroźna, jednak pochmurne niebo zwiastowało zbliżającą się odwilż. Rozpędzone sanie zarzucało na zakrętach. Z pod kopyt końskich pryskał i bił w twarze, pył śniegowy.
„Paweł” i „Brzoza” stanowili uzbrojoną czujkę. „Bogdan”, „Rozbitek”, „Litawiec” i „Benek”, posiadający także broń, jechali na końcu kolumny. Przemykali przez jakieś wsie, zawalony zaspami las. Mijali szare, rozpływające się w mlecznej niewidzie pola. Noc się ciągnęła. Droga zmieniała kierunek.
Wreszcie, w mrokach na horyzoncie zaróżowił się brzask. Równo ze świtem przejechali śpiące Cudzieniszki. Na ryneczku, koło kościoła oczekiwał powitalny patrol „swoich”.
– Stój, kto idzie? – Okrzyk ten zwiastował rozpościerające się stąd partyzanckie władanie. Kolumna zahamowała.
– Czołem chłopcy! Fajno, że już jesteście… Trzymajcie się!
Dalsza droga mimo zmęczenia nie była już daleka. Jeszcze parę kilometrów przez rozjaśnione pola – przez ciekawy, nowy krajobraz. Konie prychały. I oto niewielka, łagodna kotlina między pagórkami. Na jej dnie – wieś. Z kominów chat snujące się dymy. Przed wsią sanie w rozpędzie minęły krzyż, obok którego stał wyprostowany, uśmiechnięty żołnierzyk w rogatywce, z orzełkiem i z karabinem u nogi. „Rozbitek” kiwnął ręką. To znajomy, kolega z konspiracji – „Kwiecień”. „Kwiecień” odpowiedział mrugnięciem oka. Sanie wpadły w ulicę. Kręciło się tu mnóstwo uzbrojonych ludzi. Wszyscy u czapek mieli orzełki, a na rękawach biało-czerwone przepaski. Wszyscy byli uzbrojeni. Na jednej z chałup, wywieszona tablica oznajmiała – „Komenda”. Okupacja jak ciemna zmora, leżała stąd daleko, za widnokręgiem ośnieżonych pól. Na tym skrawku ziemi na powrót tętniło niepodległością, rządzącą w imieniu Najjaśniejszej Rzeczypospolitej.

*
Przedwiośnie wełniło się chmurami. Szumiało wiatrem. Pachniało wilgocią roztopów. W końcu marca znowu nadleciały zawieje śnieżne i mróz. Wtedy to brygada nurknęła wśród leśnych bezdroży. Zatoczyła niespodziany łuk. Przyczaiła się i – parogodzinnym nocnym marszem dwóch plutonów, skoczyła na placówkę nieprzyjacielską przy tartaku w Ostrowcu Szumskim.
W akcji udział wzięły również bratnie „Tury”. Zadanie nie było łatwe. Nieprzyjaciel dysponował zasiekami z drutu kolczastego i bunkrami, kompanią organizacji Todt”a, grupą policjantów litewskich oraz drużyną kolaboracjonistów Belgów.
Dowództwo polskie popełniło na początku błąd – licząc na zastraszenie i panikę. Salwa, na postrach, w powietrze, nie zatrwożyła przeciwnika – dała mu natomiast czas do zajęcia stanowisk i przygotowania obrony.
Kanonada odbiła się w wąskich uliczkach miasteczka zwielokrotnionym echem. Zagruchotało z prawa, z lewa – poleciało ku polom na tyły, jak gdyby tam wszędzie była bitwa. Oślepiające światło ognia wybuchło i zgasło – a oczy nacierających partyzantów znalazły się w nagłych ciemnościach. Skoczono naprzód, bezładnie, w mroku. Ten i ów się potknął, zgubił, odłączył od drużyny. Z bunkrów posypały się granaty. Zaterkotały maszynki.
W szeregach polskich powstało niebezpieczne zamieszanie. Przez druty kolczaste nie można było przeleźć. Nie znajdowano skutecznych celów ognia. W powietrzu gwizdały – nie wiadomo – kule niemieckie., własne rykoszety, czy czyjeś strzały z tyłu.
„Rozbitek” zawieruszył się z „Komarem” w jakoweś opłotki. Padłszy na ziemię prażył stamtąd raz po razie, na ślepo w czerniejący przed nim i kilkadziesiąt kroków masyw budynków tartacznych. Po raz pierwszy brał udział w dużej nocnej akcji i zupełnie nie wiedział co robić. Nad samym uchem trzaskały mu wystrzały, równie zdezorientowanego „Komara”. Otrzeźwiła go nieco dopiero, doszła skądś, komenda dowódcy:
– Przerwać ogień! Przerwać ogień!
A później, gdy strzelanina nieco przycichła, wezwanie skierowane do Niemców:
– Nicht schiessen Kamaraden – hier Polnische Wehrmacht. Wir wollen nicht ihr Leben, nur ihre Waffee.
– Oddajcie broń! Tylko broni potrzebujemy – a później nikt was nie ruszy. To Wojsko Polskie! – darł się, w łamanej niemczyźnie zachrypnięty głos.
Jedyną jednak odpowiedzią była nowa seria wybuchających granatów i jeszcze wścieklejsze ujadanie karabinów maszynowych. Meldowano rannych. Obok „Rozbitka” przeczołgał się pojękujący „Benek”. Naszpikowały go rozpryski granatu. Coś wołano, że „Skoczek”… Ktoś wzywał „Poraja”. Ale dowództwo już się zorientowało w powstałej sytuacji. Leciały nowe rozkazy. Zmieniono taktykę. Ekrazytówki! Sypnęły się iskierki zapalających pocisków. Błyskawiczne, świetlne cięcia przeszły ciemność… I oto, od szop tartacznych, przylegających do koszar, coś zrudziało, jakby tuman, jasne mgły – zapowiedź przedświtu. Radość ta rosła, potężniała – aż buchnęła wreszcie w niebo czerwono-brunatnymi jęzorami i łuną pożogi. Pożar zahuczał, zakłębił się. Poderwał go wiatr. Sypnęło na dachy sąsiednich budynków wirowisko ognistych żagwi. Jasność zalała plac boju. Widać teraz było wyraźnie strzelnice bunkrów niemieckich, okna i wyjścia z koszar. Strzelanina jeszcze jakby się wzmogła na moment. Jeszcze zachłysnęła się ostatnimi spazmami wściekłości. A potem raptownie wszystko ucichło.
Niemcy nie mieli ochoty na upieczenie się żywcem. Wychodzili z koszar z podniesionymi nad głową rękami. Zapełniali podwórze. Cel został osiągnięty. Pozostawało tylko zabranie upragnionego łupu.
„Rozbitek”, wciąż jak otumaniony, biegł teraz do gospodarzy ściągać furmanki. Pomagał nieść rannych i zabitego „Skoczka”. Przyglądał się wytaczaniu z szop samochodów i motocykli. Potem szedł w rzędzie, z drużyną, obok długiej kolumny skrzypiących płozami sań. Świtało.
Za nim, o kilka kroków w tyle, „Atom” opowiadał coś tam cichcem o „polskim” erkaemie, znalezionym w jednym z bunkrów. Jak nowy jeszcze, z orzełkiem na lufie i napisem „Radom”. – Cud maszynka – na powrót znalazła się u swoich… W drużynie wszyscy byli pewni, że erkaem ten przypadnie im. – No bo jakże… – To będzie nasz talizman – szeptano – a nazwiemy go imieniem, według kalendarza. -Czemuż by tylko cekaemy miały nosić imiona? – Pewnie! Ktoś zaś, znający się na świętych patronach, zawyrokował ze śmiechem:
– Trzydziestego pierwszego marca – Balbiny!...
– A więc – „Balbinek”!
Marsz był długi. Słońce już całkiem wzeszło i mieniło się po zaspach najcudowniejszym, lekko mroźnym dniem, a kolumna wciąż jeszcze wędrowała. Odbijano się daleko, na wypadek pościgu większych sił nieprzyjacielskich. Nurkowano przez lasy i straszące zasadzkami wąwozy. Zmieniano kierunek… Nikt jednak już ich nie gonił.
*
Pogrzeb „Skoczka” trwał krótko. Na cmentarzyku za wsią zebrał się pluton. Kapelan, ponad zbitą z nieheblowanych desek trumną, szybko odmówił modlitwę. Posypały się grudy ziemi. Gruchnęły strzały. Pełniący funkcję grabarza, cywil z placówki, dawny podoficer Wojsk Polskich, zaintonował:
„Śpij kolego – twarde łoże,
Obaczym się jutro może…”
A partyzanci, półgłosem, podchwycili refren:
„Śpij kolego w ciemnym grobie,
Niech się Polska przyśni tobie
Ta, ra….. ra – ra! ra – ra! ra – ra…!

Kwietniowy, zimny wiatr cichutko, cichutko przetoczył zeschłymi liśćmi w bruzdach pomiędzy grobami. Wbito w ziemię brzozowy krzyżyk. Potem padła komenda i pluton pomaszerował z powrotem na kwaterę.
Pół godziny później zarządzono zbiórkę do wymarszu. Trzasnęły drzwi chat. Zachrzęściły pośpieszne kroki. Kłusem przemknęli gońcy konni. Rozległy się soczyście koleżeńskie ponaglenia dowódców; – Do kurwy, nędzy – chłopaki, czego się grzebiecie jak muchy w smole…
Ruszono.

*
Szczególnie bogatym w piękne akcje był miesiąc maj. Maj wołający pohukiwaniem. Maj kwiatów i ołtarzyków domowych…
Rozpoczęto go na zupełnie nowym terenie, cichym, bezkrwawym zdjęciem posterunku w Koleśnikach oraz, zaraz nazajutrz, pogromem kompanii „Plechawicziusów” pod Koniawą. Przybyło wtedy brygadzie kilkadziesiąt krótkich karabinków francuskich z wśrubowywanymi bagnetami, a także parę maszynek oraz zwykłe, poczciwe „mauzery” i granaty.
Potem były Kornaki i Ejszyszki… i dwie równoczesne akcje szosowe. Zwłaszcza szczęśliwie udała się samotna zasadzka drugiego plutonu z pierwszej kompanii, dowodzonego przez podporucznika „Zygmunta” na szosie pomiędzy Raduniem a Zabłociem, pod Sapuńciami.
W rozprawie tej zdobyto trzy karabiny maszynowe, pięć automatów, dziewięć karabinków, liczne pistolety, granaty i amunicję – wzięto jeńców – samym nie ponosząc strat.
CDN

* Tekst dotąd niepublikowany. Z braku miejsca skrócono wszystkie pieśni i wiersze. (Red.)