Facebook
Bunt Młodych Duchem
Książki polecane:
Licznik odwiedzin:
Dzisiaj: 91
W tym miesiącu: 1760
W tym roku: 42011
Ogólnie: 516415

Od dnia 21-09-2006

Bunt Młodych Duchem

Współpracownicy księdza Jana Ziei cz. V

Autor: Anna Minkowska
16-01-2014

Dalszy ciąg niepublikowanych wspomnień Anny Minkowskiej spisanych lata 1952-1955. Autorka ukończyła studia historyczne, przed wojną pracowała jako nauczycielka w Warszawie, była także redaktorką „Verbum”. Od 1946 r. była bliskim współpracownikiem ks. Jana Ziei w jego duszpasterskiej
i społecznej pracy w okolicach Słupska na tzw. Ziemiach Odzyskanych

W Kościele na Grottgera w Słupsku w pewnym momencie zaczęły się pojawiać kradzieże. Raz rozbił ktoś puszkę z ofiarami, innym razem, o zgrozo, ukradziono obrus z balasek, innym razem zabierano żarówki.
Kiedy ponowiła się kradzież pieniędzy, ks. Jan ogłosił z ambony, że będzie co niedzielę po nabożeństwach sam sprzątał kościół składając tę ofiarę za tego człowieka, który popełnia tak okropne kradzieże… Będzie wykonywał prace tak długo, póki przestępca nie zgłosi się do niego i się nie przyzna. Rzeczywiście, można było widzieć w niedzielę ks. Jana po wszystkich licznych pracach tego dnia, jak z miotłą i kubłem w ręku uprzątał kościółek Św. Rodziny. Oczywiście, że my wszyscy z plebanii usiłowaliśmy mu pomagać… Nieraz jakiś przechodzień wstąpił do kościoła, zdumiony zatrzymywał się przy drzwiach, niejeden westchnął, niejeden wzruszył ramionami i poszedł dalej. Po jakichś 6 tygodniach zaczęli przychodzić parafianie pomagać księdzu i było pełno pomocników w kościele… Wreszcie przyszła delegacja parafian prosić księdza, aby zaniechał tej pracy. Było to w okresie, gdy ks. Jan często zapadał na zdrowiu. Sprawca kradzieży nigdy się nie zjawił…
Czy postępek ks. Jana był bezcelowy?... I tu trzeba zastosować słowa: „tylko gwałtownicy porywają niebo” – choćby się wielokrotnie sprawdziło, że na ziemi są przegrani…
***
Wikarym był młody człowiek, Wojciech G., wyświęcony przed samą wojną. Inteligentny i bystry miał przed sobą wielkie możliwości, ale wojna wykoleiła go i często zaglądał do kieliszka. Zdaje się, że Kuria Gorzowska przysłała go do nas licząc, że ks. Zieja i atmosfera pracy oddziała na niego pomyślnie. Ale ks. Wojciech nie zżył się z nami i my z nim też nie.
Stosunki były cały czas poprawne, ale wszelkie próby wciągnięcia go, czy do prac caritasowych, czy do prac artystycznych (był bardzo muzykalny) spełzły na niczym. Ks. Wojciech uważał nas za szlachetnych „pomyleńców” i przed odejściem z parafii powiedział do mnie: „Za dużo tu wikarych”.
Ksiądz Zieja nie pozwalał nigdy powiedzieć na niego złego słowa i w ogóle unikał rozmów o ks. Wojciechu. Kiedyś w czasie choroby, ks. Jan spowiadał się u księdza Wojciecha. Myślę, że chciał tym okazać, jak bardzo wysoko ceni kapłaństwo. (…)
Miałam też z ks. Wojciechem bardzo zabawne zdarzenie. Na dzień Św. Józefa lub 12 maja (data śmierci Józefa Piłsudskiego) zamawiałam zwykle Msze św. za jego duszę. Tym razem tak się złożyło, że ks. Jana nie było i odprawienie tej Mszy św. przypadło w udziale wikaremu. Przy śniadaniu wpadł na mnie z oburzeniem:
– Też Pani doktor miała pomysł, ażeby za Józefa Piłsudskiego zamawiać Mszę św.! – rzucił ze złością.
– Dla mnie jest to ktoś bliski; a cóż, może nie był chrześcijaninem? – odpowiedziałam. – A czy ksiądz odprawił Mszę w tej intencji?
– Tak, nawet się pomodliłem – odpowiedział już spokojnie.

*
Ze wszystkich zajęć, które w opisywanym tutaj okresie najbardziej księdza Ziei męczyły, były lekcje w Szkole Powszechnej Nr 4. Była tam ogromna ilość klas – tych zajęć nie sposób było traktować jako dodatkowych. Proboszcza postanowiła zastąpić Gabriela Hołyńska. Była to bliska znajoma ks. Jana z Pińszczyzny, wdowa po Stefanie Hołyńskim, który zmarł w czasie wojny na tyfus i jest pochowany w Laskach.
W roku 1945 przyjechała tutaj do Słupska za ks. Janem, razem z Anielą, Krysią i innymi osobami. Prowadziła tutaj pracę charytatywną. Wyjechała później i pracowała w Laskach, jeszcze przed wstąpieniem do zakonu sióstr franciszkanek. Była zresztą już dawno związana z księdzem Korniłowiczem i Laskami węzłami duchowymi i przyjacielskimi.
Gabrynia miała wówczas już 54 lata, co nie przeszkadzało, że miała jeszcze dużo wdzięku. Płynął on zapewne z harmonijnego życia wewnętrznego i ogromnej kultury. Z domu była hr. Starzeńską – miała ów specjalny urok właściwy osobom pięknym, starannie wychowanym i wykształconym, które dla „celów wyższych” opuściły swoją sferę. Na jej życiu wewnętrznym ogromnie zaważył ks. Jan. Zdaje się, że to on dopomógł jej wyjść z klanu i ograniczonych pojęć swojej sfery.
Gabrysia ukończyła jeszcze przed wojną kursy katechetyczne i zdaje się, że dorywczo katechizowała małe grupy chłopców i dziewcząt wiejskich. Zaproponowała, że zastąpi ks. Jana w prowadzeniu lekcji religii w szkole. Rzeczywiście zaraz objęła te godziny, miała ich chyba ze dwadzieścia, gdyż wiele klas było równoległych.
Gabrysia wzięła się do pracy z zapałem, ale tutaj okazało się, że praca nauczycielska to fach, który wcale nie łatwo posiąść. Dla wyłożenia Starego Testamentu na poziomie szkoły powszechnej obkładała się dziełami źródłowymi. Poprawiała zeszyty wieczorami, nieraz nocami, gdyż wydawało jej się, że musi co tydzień sprawdzać zeszyty wszystkim uczniom. Wpadła w stan nerwowy obawiając się, że coś z potrzebnego materiału uleci z jej pamięci. Konieczność mówienia przez parę godzin kosztowała ją wiele sił i wreszcie przyprawiła o stałą chrypkę. Klasy były bowiem bardzo liczne i hałaśliwe. Rezultatem było to, iż musiała wiosną opuścić szkołę, gdyż rozchorowała się poważnie na gardło. Lekcje objęła jakaś katechetka, która znalazła się w Słupsku.
*
Do dziś dnia nie mogę zrozumieć, jak to się stało, że w swoich wędrówkach i jazdach na rozklekotanym wozie, a jeszcze częściej na rowerze, po należących do parafii Wytowno kościołach, często w czasie sztormu, często bez ciepłego jedzenia do powrotu do domu – ksiądz Jan wówczas nie rozchorował się… Ale pamiętam obydwie wiosny na Grottgera w Słupsku – w czasie których ks. Jan poważnie chorował. Myślę, że było to ogólne wycieńczenie, wyzucie się z wszelkich sił… Lekarz dr Markiewicz, który go leczył, kazał porzucić wszystkie zajęcia i położyć się do łóżka.
Nie pamiętam już za którym razem, ale chyba za drugim, ksiądz Jan tak energicznie usiłował przeciwstawić się zarządzeniom lekarza, iż szukaliśmy wszelkiego rodzaju sposobów, aby księdza skłonić do posłuszeństwa doktorowi Markiewiczowi. Ponieważ nic nie pomagało, nasz cichy współpracownik pan Piotr Szpakowski, który był u nas ogrodnikiem i palaczem, wpadł na pomysł, aby zastosować „metodę Gandhiego”, o której to, jako o jedynie słusznym systemie walki ks. Jan z zachwytem opowiadał. Wobec tego postanowiliśmy zastosować ogólną głodówkę, o ile ksiądz się nie położy, nie będzie jadł wszystkiego, co mu się poda i nie będzie przyjmował lekarstw, a przede wszystkim nie zaniecha wszelkiej pracy. Wszyscy przestaliśmy jeść – oznajmiła to księdzu chyba pani Ludwika Ruszczyc. Rzeczywiście skutek był doskonały, gdyż po kilku godzinach, mimo początkowego oburzenia, żalów i pretensji, nie pozbawionych jednakowoż wzruszenia ks. Jan poddał się na całej linii. Było to rzeczywiście koniecznością. Krótko przedtem w czasie odbywania kolendy ksiądz zemdlał. Druga choroba wiosną 1949 roku poprzedziła właściwy wyjazd księdza Jana z Pomorza…
Anna Minkowska
CDN