Dzisiaj: | 271 |
W tym miesiącu: | 6003 |
W tym roku: | 38817 |
Ogólnie: | 513221 |
Od dnia 21-09-2006
W ostatnich miesiącach wiele uwagi poświęcaliśmy Ukrainie, a nasza klasa polityczna przekonała się jak trudno rozgrywać kartę ukraińską, gdy argumenty, którymi się dysponuje (zwłaszcza te gospodarcze) nie są zbyt wielkie, możni unijni partnerzy nie palą się do pomocy, a naszej polityce wobec wschodniego sąsiada brak konsekwencji.
Przekonał się o tym nasz prezydent, gdy w lipcu ubiegłego roku pojechał do Łucka na obchody 70 rocznicy krwawej niedzieli (masowej eksterminacji Polaków dokonanej na Wołyniu przez ukraińskich nacjonalistów 11 lipca 1943 roku). Stronę ukraińską reprezentował ktoś w randze wicepremiera. Prezydent Wiktor Janukowycz wymówił się z udziału w obchodach tej bardzo ważnej dla Polski rocznicy. Czy nie był to wyraźny sygnał, że nie szczególnie zależy mu na dobrych stosunkach z sąsiadem i sprzymierzeńcem w dążeniu do integracji ze strukturami europejskimi? Przecież Janukowycz, ukształtowany na sowieckiej propagandzie, bez oporów nazywa banderowców faszystami, więc ten afront nie wynikał z obawy przed wewnętrzną opozycją. Inna sprawa, że nacjonalistyczna Swoboda, jedna z partii, która dziś na Majdanie deklaruje swoją proeuropejskość, uznała lipcową wizytę polskiego prezydenta za niepożądaną.
Niezbyt dobrze musiał się też czuć szef największej partii opozycyjnej w Polsce, gdy w grudniu ubiegłego roku na kijowskim Majdanie okazywał swoje poparcie dla europejskich aspiracji Ukrainy, a nad nim łopotały obok niebiesko-żółtych – ukraińskich, czerwono-czarne sztandary UPA. Przecież parę miesięcy wcześniej zbojkotował sejmową uchwałę w sprawie uczczenia 70 rocznicy Rzezi Wołyńskiej, bo w jej treści nie padło określenie „ludobójstwo”, a tylko „czystka etniczna o znamionach ludobójstwa”. Warto dodać, że o surowszą kwalifikację tej zbrodni apelowała do polskiego sejmu ukraińska Partia Regionów Wiktora Janukowycza.
Konsekwencje w sprawie Ukrainy zachowało tylko skupione wokół ks. Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego środowisko wołyniaków, którzy uważają, że partnerów należy szukać na wschodzie Ukrainy, gdyż tamtejsze siły polityczne nie mają nic wspólnego z zachodnioukraińskim nacjonalizmem.
Natomiast partie związane z pomarańczową rewolucją w mniejszym czy większym stopniu zawsze będą odwoływać się do dziedzictwa Ukraińskiej Powstańczej Armii. Jest w tym jakaś racja, skoro poprzednik Janukowycza prezydent Wiktor Juszczenko deklarujący się jako zwolennik pojednania Ukraińców z Polakami, w ostatnich dniu swojego urzędowania podpisał dekret nadający Stepanowi Banderze tytuł bohatera Ukrainy, a członkom OUN/UPA status kombatantów.
Problem jednak w tym, że to nie wschodnioukraińska Partia Regionów zgłasza aspiracje integracji Ukrainy z Unią Europejską. Robią to, bardziej czy mniej koniunkturalnie, „zachodnie” partie: Batkiwszczyna, Udar czy Swoboda. Jakby nas to nie raziło i nie wprowadzało w zdumienie tej zimy w Kijowie na jednym drzewcu łopocą flagi Ukrainy, Unii Europejskiej i UPA.
Czy któryś z polskich polityków tak chętnie pokazujących się na Majdanie próbował badać, jaki jest obecnie zasięg oddziaływania idei nacjonalistycznej na Ukrainie? Podróżując w okolicach Lwowa, Stanisławowa czy Równego często natykałem się na charakterystyczne kopce tzw. mogiły — ukraińskie miejsca pamięci narodowej, na których zawsze stoi krzyż lub figura Matki Boskiej i wiszą dwie flagi ukraińska i banderowska. Miejsca te często upamiętniają żołnierzy UPA poległych w walce z oddziałami NKWD. To są ich bohaterowie — „żołnierze wyklęci” w czasach władzy sowieckiej. Czerwono-czarny sztandar to nie jest znak jakiejś grupki radykalnych nacjonalistów, taki jak u nas mieczyk Chrobrego. Stoi za nim żywy na zachodniej Ukrainie nurt tradycji niepodległościowej, bardzo antyrosyjski, a w dużym stopniu także antypolski, narosły mitologią, uwypuklającą męstwo i cierpienie, z pocztem bohaterów-męczenników i silnym mistyczno-narodowym oparciem w religii, a wypierający ze zbiorowej pamięci to, co wstydliwe i haniebne. W warunkach głębokiego społeczno-gospodarczego kryzysu, w jakim od lat — bez wielkich szans na poprawę — pogrążony jest ten kraj, trudno spodziewać się, żeby prędko coś w myśleniu Ukraińców się zmieniło.
Chyba dobrze rozumieją to hierarchowie Kościoła katolickiego w Polsce i Cerkwi greckokatolickiej na Ukrainie, którzy w czerwcu zeszłego roku ogłosili Deklarację na 70 rocznicę Rzezi Wołyńskiej. Nie ma tam jednoznacznego wskazywania winnych, a nawet próby opisania ogromu zbrodni, jest za to nawoływanie do stanięcia w prawdzie i do wspólnej modlitwy za ofiary przemocy... Od czegoś trzeba zacząć.
Droga do pojednania będzie długa. Warto to sobie uświadomić, żeby stale nie wpadać z jednej skrajności w drugą.
Jacek Giebułtowicz