Dzisiaj: | 132 |
W tym miesiącu: | 449 |
W tym roku: | 44113 |
Ogólnie: | 471165 |
Od dnia 21-09-2006
Kolejny odcinek wspomnień Haliny Ilinicz (pierwszy opublikowano w nr 20 „Buntu”) obywatelki radzieckiej narodowości polskiej, zamieszkałej w Moskwie od 1929 r., aresztowanej przez NKWD w r. 1936 (ojca aresztowano nieco wcześniej, o czym Halina nie wiedziała) i skazanej na 8 lat „obozu pracy”, a bezprawnie więzionej 16 miesięcy dłużej. Wspomnienia spisał red. Z.T. Wierzbicki podczas jej pobytu w Warszawie w latach 70-tych.
Wracając do warunków pobytu po raz drugi w więzieniu, w mojej celi, jak już wspomniałam, były tylko trzy łóżka i 15 kobiet. Spałyśmy więc skulone na zmianę, jedne leżały, a drugie stały, bo nie było gdzie chodzić; w dzień też część nas siedziała, część stała. Reżim był ostry, pobudka o 6 rano, a w dzień nie wolno było spać. Straż patrzyła przez „głazok” i budziła, jeśli ktoś siedząc na łóżku zdrzemnął się. Gdy kiedyś udało mi się na chwilę zdrzemnąć mając na sobie paletko z kołnierzem podnoszonym (przywiózł mi je kiedyś tatuś z Paryża) i oparłam głowę o ten kołnierz, strażniczka szybko to zauważyła i przez okienko wołała, bym wstała i opuściła kołnierz. Ja odpowiadam, że nie śpię i wstaję, a potem znowu siadam i kołnierz trochę podnoszę, by się zdrzemnąć. Lecz po chwili wpada do celi zezłoszczona i chwytając za kołnierz i woła: „ty antysowiecka kurwo, urządzasz tu sobie Zachód (zagranicu zapadnuju siebia ustraiwajesz). Cóż za charakterystyczna wypowiedź! – pomyślałam sobie.
Nawet trochę mnie rozśmieszyło to podświadome przekonanie czy wyobrażenie o lepszym życiu na Zachodzie. Za karę musiałam czyścić rękoma klozety, bo nie pozwoliła mi wziąć szczotki. Taki był więzienny reżim, a strażnicy głośno wychwalali Jeżowa (powołany na stanowisko głównego komendanta NKWD w 1936 r. – dop. Red.), że „w Jeżowych rękawiczkach zrobi porządek”.
Historia księżnej Urusowej
Była piękną kobietą i mężnie trzymała się w śledztwie i więzieniu. Przed uwięzieniem, dzięki znajomości z niejakim Jenukidze, który miał dostęp do Stalina, dostała pracę w Bibliotece na Kremlu. Opowiadała nam o systemie pracy: trwała ona przez 24 godziny bez przerwy, oczywiście na zmianę, gdyż Stalin żądał książek w nocy, mało pracując w dzień: więc bibliotekarki musiały być w pogotowiu. Okna biblioteki były zaciemnione, bo wychodziły na budynek, w którym mieszkał Stalin.
Pewnej nocy w absolutnej ciszy, gdy ona dyżurowała w bibliotece, usłyszała dziwne dźwięki jakby stukot butów i rozmowy. Podeszła do okna i przez szparę widzi że Stalin, Mołotow i ktoś jeszcze, wynoszą trumnę. Ponieważ w pokoju biblioteki paliła się lampka, smuga światła wydostała się przez szczelinę i ją dostrzeżono. Na drugi dzień została aresztowana i zesłana na Ural do tzw. Polit-izolatora, który uważany był za najstraszniejsze więzienie. Po latach przywieźli ją na Butyrki na śledztwo w nowej sprawie, bo został z kolei aresztowany Jenukidze.
Tym razem na…Sybir
Po śledztwie i zamknięciu sprawy oraz przeniesieniu mnie do więzienia na Butyrki, dostałam dożywotnie zesłanie, tzw. „zsyłka na posielenie”. W sierpniu ł948 r. pojechałam „na etap”, poprzez kilka więzień (tzw. pieresyłnyje punkty). Cały ten etap był bardzo ciężki, bo posiłki były nieregularne, z dużymi przerwami, tak iż nieraz było się bez jedzenia cały dzień lub nawet dwa dni.
Niektóre więzienia były stare, wilgotne, brudne i zapluskwione, jak. np. w Świerdłowsku. Na jednym z „etapów” poznałam Raissę Aleksandrowną Rubinsztajn, amerykańską komunistkę, która porzuciła Stany Zjednoczone, przyjechała do Rosji, objęła stanowisko lektora języka angielskiego w Moskwie i przyjęła tu obywatelstwo radzieckie. Trzymałam się z nią razem na mojej zsyłce.
Warunki sanitarne prawie wszędzie były okropne. Rano i wieczorem wychodziło się do toalety, bo kubeł do celi był tylko „na cienko”. Gdy ktoś dostał rozstroju, to tragedia, bo trudno było dowołać się strażnika (korpusnoj). W Butyrkach były duże ustępy, ale przy takiej masie więźniów, był ogonek; a więc stoją nad tobą i pilą, byś szybko się załatwił. W toaletach stoi często woda z odchodami, obuwie i nogi brudzą się, moje amerykańskie pantofle (które dostałam z jakichś darów) zupełnie zgniły, tak iż byłam bosa, bo zabrali mnie przecież z pracy, tak jak stałam. Nie tylko ja byłam bosa. Krzyczałyśmy więc o buty, „korpusnoj” przychodził i obiecywał, że dadzą obuwie.
W końcu przerzucili nas do Krasnojarska. Tu wreszcie przyprowadzili szewca, oczywiście więźnia. Zabiera zużyte obuwie i po pewnym czasie oddaje nam wyreperowane, lecz zwykle bez skóry. Na nich pisało się swoje nazwisko. Lecz mego obuwia nie wyreperował, bo nie miał skóry! Na moje usilne prośby „korpusnoj” kazał mu coś zrobić. Zeszył je więc brezentem i tak pojechałam na Syberię.
Po 10-14 dniach, dokładnie nie pamiętam, wyjazd z Krasnojarska. Komenda: „wychodź z rzeczami”, a było wtedy bardzo dużo kobiet i mężczyzn, lecz bez dzieci. Trzeba było siąść na ziemi i zaczęło się liczenie nas. Liczyli nas w Krasnojarsku długo, wreszcie załadowali na ciężarówki, dali po bochenku chleba, a podróż trwała kilka dni. Jeśli ktoś miał pieniądze, to mógł okazyjnie kupić sobie trochę cebuli czy czosnku. Mnie się udało zrobić ten zakup.
Długo jechaliśmy. Nocowaliśmy w lesie, a było już zimno. Przyjechaliśmy nad Jenisej – piękne widoki przed nami! Ale nasza rzeczywistość zgoła inna.
Był tam sowchoz polarny, z budynkami, w których mieszkali ludzie, pracownicy z rodzinami. Ale jak przywieźli nas, a było to 10 ciężarówek, to wysadzili na brzegu, przy szopie (otwartej, a więc bez ścian), gdzie stały beczki i tam był nasz pierwszy nocleg na zesłaniu. Następnego dnia przyjechał dyrektor sowchozu oraz komendant lokalnej Milicji nazwiskiem Filipienko. Mówią nam:
„Możecie się urządzać jak chcecie, ale najpierw pomożecie nam w zebraniu płodów”. Praca moja i Raissy polegała na krajaniu kapusty do beczek i ugniatanie jej nogami.
ZTW: – A co z utrzymaniem i jakąś zapłatą?
Autorka: – Trudno może w to uwierzyć, ale mieliśmy obowiązek pracy w sowchozie, ale bez żadnego utrzymania i bez określonej zapłaty, bo byliśmy przecież już wolnymi ludźmi, tylko na zesłaniu! Był w osiedlu jakiś sklep, ale pusty.
W tej strasznej sytuacji mężczyźni zaczęli kopać ziemniaki. My z Raisą penetrowałyśmy brzeg rzeki i zobaczyłyśmy trochę dalej trzy statki wyciągnięte na brzeg, pewno już podtopione. Ale były puste kajuty. Tam zamieszkałyśmy.
Tam poznałam swego męża, a ojca Witka (syna Haliny – Red.). Mieszkał na drugim brzegu Jeniseju, a woził kapustę barką. Miał piękny głos, więc zwróciłam na niego uwagę, gdy czasem zaśpiewał na wodzie. A odczuwałam silny brak muzyki. Pamiętam, jak kiedyś usłyszałam u jednego komendanta Milicji w Kazachstanie muzykę z Fausta: „Witam Ciebie, ciche ustronie…”. Zrobiło to na mnie olbrzymie wrażenie.
Przyszły mój mąż powiedział mi pewnego dnia, że będzie śpiewał na drugim brzegu w tym wysokim domu, który był tzw. domem kultury! A jakże! Udało mi się przyjechać na drugi brzeg rzeki i być na jego występie.
Zaczęła się zima i spadł pierwszy śnieg. Ale nas wypędzają na robotę. A ja czuję, że będę chora, a brezent na moich pantoflach,porwał się. Więc nie idę do pracy, Raisa też. Szybko zjawia się komisja z NKWD (tak się przynajmniej przedstawili) i mówią do nas: „Za zryw uborocznoj kompanii 10 lat tiurmy”. A ja tak zachorowałam, że nic już nie wiedziałam, co się wokół dzieje. Pamiętam tylko, że zabrali mnie z wysoką gorączką (powyżej 400C) na drugi brzeg i przewieźli do tamtejszego szpitalika. Ale nikt już o tym grożącym mi wyroku nie wspomniał; natomiast stale wygłaszali do nas patriotyczne apele…
KONIEC
Od Redakcji
XXII odcinkiem kończymy pamiętnik Haliny Ilinicz z okresu jej młodości i wieku dojrzałego, spędzonych w więzieniach i gułagach sowieckich lub na znanym aż nad to dobrze polskiej martyrologii — Sybirze (choć geograficznie nie zawsze była to właściwa Syberia). Objęła naszą autorkę amnestia po śmierci Stalina. Mogła wrócić do Moskwy, gdzie zdobyła dla siebie jakieś „żyliszcze”. Otrzymane zaświadczenie (na małej kartce papieru) o niesłusznym skazaniu niechętnie było honorowane przez niższe władze sowieckie.
Wspomnienia Ilinicz mają szczególną wartość na tle licznych publikowanych dzisiaj pamiętników obywateli polskich, deportowanych z kresów II RP po 1939 r., ponieważ obejmują, po pierwsze, długi okres czasu, bo od „czystek” stalinowskich (od 1936 r.), poprzez czas wojny i po wojnie, niemal do początków lat 50–tych, kiedy władze sowieckie, nie zmieniając terroru próbowały już przestrzegać pewnych pozornych form praworządności; po drugie, jako obywatelka radziecka, choć narodowości polskiej, mogła głębiej wniknąć w mechanizm stalinowskich represji. A nie ukrywając pewnych pozytywnych, bardzo zresztą nielicznych zjawisk życia obozowego, zintepretować złe i bolesne jego przejawy również z punktu widzenia władzy sowieckiej.
Nad wszystkim górował strach, który paraliżował przede wszystkim więźniów; lecz nie byli od niego wolni i funkcjonariusze więzienni, trzymający się ściśle bezdusznych, opracowanych przy biurkach, regulaminów. A że wielu z nich uzupełniało te przepisy własnym wulgarnym słownictwem wobec więźniów i towarzyszącymi mu szykanami, by okazać swą moc bądź wyładować frustracje, mogło być traktowane, a może i podsycane przez zwierzchnie władze, jako metoda „odczłowieczenia” więźniów. Stanowiło to zarówno słuszną — w ich mniemaniu — karę, o czym wielu było, jak się wydawało przekonanych (ba, nawet niektórzy rosyjscy więźniowie twierdzili, iż władza ma rację, bo władza się nie myli!), jak i swoistą metodę edukacji w państwie totalitarnym.
Lecz wbrew obozowym warunkom pojawiają się w tym systemie „doskonałej dyktatury” małe szczeliny nielegalnej wolności, czy może „przecieków człowieczeństwa”. Do nich można by zaliczyć np. opowiadania więźniów o wolnym „za murami” świecie i lepszych ludziach (i ich tragediach), przemycona z wolnego świata książka czy sekretna wizyta w obozie brata Haliny z Moskwy itp. Ostatnia możliwa dzięki solidarności współwięźniarki i …wódce (produkowanej półlegalnie w obozie). Odgrywała ona, paradoksalnie, dobroczynną wolnościową rolę i to dzięki komendantom-kryminalistom i najczęściej alkoholikom, bądź już na wolności dzięki popytowi nań urzędników niższego szczebla, gdy np. Halina chciała usunąć ze swego paszportu dyskryminujące ją zapiski.
I jeszcze jeden wątek przewija się we wspomnieniach Haliny: nieustanne powoływanie się przez obozowych ciemiężycieli na szczytne zasady i hasła marksizmu, z dodanymi apelami do państwowo-patriotycznych uczuć więźniów, by zwiększyć ich wydajność pracy (bezpłatnej), bądź uczulić na ideologicznych wrogów ustroju w obozie, co w praktyce było zachęcaniem a czasem zmuszaniem ich do donosów na współwięźniów. Z kolei nie można było zabronić i więźniom powoływania się na utopijne społeczne zasady marksizmu. Ich niezgodność z obozową praktyką wymagała obłudnej interpretacji ze strony politruków, co jednak z kolei potwierdzało starą prawdę, iż obłuda jest hołdem złożonym cnocie. Pod tym względem system komunistyczny stawał się w skutkach trochę mniej krwiożerczy niż drugi totalitaryzm — hitleryzm. Lecz dla więźniów podobna praktyka stawała się szyderczym naigrywaniem się z ich sytuacji. Lecz czy w tym ogólnym szaleństwie, uzasadnianym wizją szczęśliwego przyszłego ustroju, nie było jednak przemyślanej metody? Z.T.Wierzbicki