Facebook
Bunt Młodych Duchem
Książki polecane:
Licznik odwiedzin:
Dzisiaj: 121
W tym miesiącu: 1708
W tym roku: 40620
Ogólnie: 467671

Od dnia 21-09-2006

Bunt Młodych Duchem

Ósmy dzień Powstania (cz.1)

Autor: Janusz Matyjaszkiewicz
22-01-2015

Był piękny słoneczny poranek, wtorek dnia ósmego sierpnia 1944 roku. Miałem 10 lat. Mieszkałem z rodzicami i bratem Eugeniuszem przy ul. Bednarskiej 7 na czwartym piętrze w mieszkaniu nr 55. Tego dnia od rana jak co dzień od wybuchu powstania byłem na podwórzu. Przebywanie w domu w dzień było niebezpieczne z uwagi na możliwy ostrzał naszego mieszkania z budynku Schichta stojącego do dzisiaj przy wjeździe na most Śląsko-Dąbrowski (wówczas Kierbedzia). A siedzenia w piwnicy lub u sąsiadów na niższych piętrach nie lubiłem. Od wieczora poprzedniego dnia byłem pod wrażeniem niespodziewanego pojawienia się mojego ojca, którego nie widzieliśmy od pierwszego sierpnia, kiedy wcześnie rano wyszedł do pracy nieświadomy terminu wybuchu powstania. Ojciec był szeregowym żołnierzem AK o ps. „Janusz” w zgrupowaniu „Żaglowiec” (obwód Żoliborz), i w plutonie łączności Rejonu Pierwszego był jednym z 13. telefonistów. Dnia 1 sierpnia brał udział w przerzucie broni, amunicji i sprzętu telefonicznego z ul. 6. Sierpnia 27 na ul. Krajewskiego 4. Jednym z powodów zjawienia się ojca było zabranie przechowywanego w piwnicy sprzętu telefonicznego i ukrywanego w mieszkaniu pistoletu — rzeczy bezcennej w tym czasie.
Na ul. Bednarskiej 7 (Stare Miasto)
Nie pamiętam, która to mogła być dokładnie godzina, ale myślę, że ok. dziewiątej, kiedy na podwórze wkroczyło przez główną bramę kilkunastu Niemców z pistoletami gotowymi do strzału. Jeden z nich, starszy rangą, wykrzyczał, że wszyscy mieszkańcy mają natychmiast zgromadzić się na podwórzu, grożąc przy tym oczywiście surowymi konsekwencjami tym, którzy tego rozkazu nie wykonają. Żadnych dodatkowych wyjaśnień nie było. W ciągu kilkunastu minut wszyscy zebrali się na podwórzu. Tym, którzy już tam byli, nie pozwolono wrócić do mieszkań. Zauważyłem, że część mieszkańców schodząc na podwórze targała ze sobą to, co udało im się w tak krótkim czasie zapakować i udźwignąć. Nie pamiętam, aby Niemcy mówili, że będą nas wysiedlać i czy można coś zabrać. Moja mama wzięła tylko podręczną torbę z dokumentami i osobistymi drobiazgami. Ja próbowałem wrócić do mieszkania, ale zostałem zatrzymany przez Niemców, którzy zablokowali wejścia na wszystkie klatki schodowe. Podobnie bratu i ojcu, którzy zeszli, aby zobaczyć, co się dzieje, nie pozwolono już wrócić na górę do mieszkania, w którym pozostała tylko nasza suczka Żabka. Pewnie wkrótce spłonęła razem z domem.
Ze strachem czekaliśmy, co Niemcy z nami zrobią. Kiedy sprawdzili, że wszystkie mieszkania są puste, wypędzili nas na ulicę Bednarską, gdzie kłębił się już tłum ludzi z sąsiednich domów. Stopniowo udało się im jako tako uformować ten bezładny tłum w kolumnę marszową, która ciągnęła się od ul. Dobrej ku Krakowskiemu Przedmieściu.
Po pewnym czasie, eskortowani przez Niemców, powoli ruszyliśmy. W okolicach domu pod numerem Bednarska 26, gdzie kilka lat wcześniej chodziłem do przedszkola, kolumna zatrzymała się. Jeden z Niemców wyższej rangi, kierujący tą akcją, podszedł do miejsca, gdzie stała nasza rodzina i zaczął się nam bacznie przyglądać, po czym oddalił się. Ojciec mój wówczas pracownik Gazowni Warszawskiej, zatrudniony jako teletechnik w specjalności łączności, miał na głowie służbową czapkę z charakterystycznymi oznaczeniami. Czapka ta dotychczas pozwalała mu jako pracownikowi służb miejskich unikać kłopotów ze strony Niemców w różnych konfliktowych sytuacjach, np. zatrzymań po godzinie policyjnej. Myślał, że tak będzie i tym razem. I choć mamę niepokoiło, że czapka przyciąga uwagę i nalegała, by ojciec się jej pozbył, nie zrobił tego. Tymczasem ów Niemiec powrócił do miejsca, gdzie staliśmy. Wzrok jego ponownie przesunął się lustrująco po ludziach i powoli jakby z namysłem skinął pistoletem na mojego ojca nakazując mu wystąpić z kolumny. Następnie podszedł jeszcze bliżej i podobnym gestem nakazał wystąpić mojemu bratu.
Byliśmy przekonani, że wziął ich za ukrywających się powstańców, a ojca być może za szczególnie podejrzanego z uwagi na tę dziwną czapkę. Popatrzył jeszcze uważnie na nich, po czym obu poprowadził w dół ulicy Bednarskiej, gdzie zniknęli w jednej z bram. Spodziewaliśmy się, że za chwilę ich zastrzeli. Po kilkunastu minutach przerażającego oczekiwania, zobaczyliśmy obu wychodzących z bramy. Pod eskortą tego samego Niemca dźwigali fotel, na którym siedziała sparaliżowana staruszka. Ten gest Niemca, jego troska, aby chora kobieta, nie została sama w pustym domu, zdumiał wszystkich. Dodał nam na chwilę otuchy i dał nadzieję, że może nie będzie tak źle. Niebawem jednak mieliśmy się przekonać, jak bardzo byliśmy w błędzie. Tymczasem Niemiec kazał postawić fotel na jezdni, zwolnił ojca i brata i wyznaczył do niesienia dwóch innych mężczyzn.

Gehenna przemarszu
Stopniowo, wśród krzyków Niemców, kolumna na powrót została jako tako uformowana i ruszyła do wylotu ulicy na Krakowskie Przedmieście. Dziwne było to, że szliśmy bardzo powoli. Za chwilę miało się to wyjaśnić. Otóż tłum zatrzymywał się gwałtownie po dojściu do lokalnej jezdni biegnącej równolegle do Krakowskiego Przedmieścia nieco poniżej głównego traktu, od kościoła Karmelitów wzdłuż Dziekanki do kościoła św. Anny. Jezdnia ta była bowiem pod niemieckim ostrzałem. Dlatego mimo krzyków Niemców ludzie bali się przechodzić na drugą stronę i tłoczyli się u wylotu Bednarskiej. To był początek czekającego nas horroru. Już pierwsze osoby, poganiane od tyłu przez Niemców, które próbowały przebiec przez jezdnię, zostały ostrzelane ogniem z karabinu maszynowego. Padli pierwsi zabici i ranni, którym nikt nie był w stanie udzielić pomocy. Teraz nastąpił nieopisany chaos. Ludzie przeskakiwali pojedynczo szukając ochrony pod murem oporowym zieleńca i biegli dalej w stronę Dziekanki i kościoła Karmelitów. Jednak mur nie dawał prawie żadnej osłony przed ogniem. Cały szyk kolumny załamał się. Na zastanawianie się nie było czasu. Napierający tłum i wrzaski Niemców zmuszały do pośpiechu. Ludzie przeskakiwali pojedynczo. Nie pamiętam, w jakie kolejności tę przeszkodę pokonała nasza rodzina, ponieważ tłum nas rozdzielił. Każdy zdany był na siebie. Stałem i czekałem na stosowny moment do skoku. Straciłem kontakt z rodzicami i bratem. Popychany przez tłum nie miałem wyboru. Przeskoczyłem pod mur i schylony zacząłem wraz z innymi biec wzdłuż niego w kierunku kościoła Karmelitów. Wtedy usłyszałem terkot karabinu maszynowego i w tym samym momencie ujrzałem jak dwie biegnące przede mną osoby osunęły się na ziemię i znieruchomiały. Minąłem je i pobiegłem dalej pod osłoną muru i ogrodzenia skweru wokół pomnika Mickiewicza. Szczęśliwie udało mi się dotrzeć do placyku przed kościołem, gdzie kule już nie sięgały.
Po pewnym czasie wśród spanikowanego tłumu odnalazłem rodziców i brata. Znów byliśmy razem, ale jak się za chwilę okazało na krótko. Niemcy na nowo uformowali kolumnę marszową i popędzili nas na drugą stronę Krakowskiego Przedmieścia na dziedziniec dawnego pałacu Potockich, gdzie obecnie mieści się Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Tutaj nastąpiła selekcja. Utworzono dwie grupy. W jednej znalazły się kobiety i dzieci — w tym ja z mamą, w drugiej mężczyźni, w której znalazł się mój ojciec i brat. Zostaliśmy rozdzieleni. Powtórnie mieliśmy spotkać się dopiero po pięciu miesiącach. Sparaliżowanej staruszki na fotelu nie było wśród nas.
Po uformowaniu kolumny marszowej, złożonej z kobiet i dzieci, popędzono nas ulicą Ossolińskich na plac J. Piłsudskiego (który wówczas nosił nazwę A. Hitlera) i dalej, pod kolumnadą Pałacu Saskiego obok grobu Nieznanego Żołnierza, na teren ogrodu w kierunku placu Żelaznej Bramy. Gdy wyszliśmy spod kolumnady, czekała na nas następna „niespodzianka”: zobaczyliśmy zbliżający się powoli od strony hal Mirowskich czołg plujący w naszym kierunku ogniem z karabinu maszynowego. Zapanowała panika. Zaskoczeni ludzie padali na ziemię, aby nie stać się łatwym celem. W pewnym momencie poczułem, że mama przewraca mnie i przykrywa swoim ciałem, aby uchronić od kul. Tak leżeliśmy do czasu aż czołg, strzelając seriami minął nas i dojechał do kolumnady. Wtedy Niemcy dali znak do dalszego biegu. Po przejeździe czołgu na trawnikach pozostało jednak wielu rannych i zabitych. Nie widziałem, aby ktoś udzielał im pomocy. My i tym razem uniknęliśmy śmierci. Ale na jakiekolwiek rozważania nie było czasu — poderwani z ziemi musieliśmy biec dalej. Część ludzi już wtedy porzucała dźwigane torby i walizki, które teraz stały się tylko przeszkodą w nadążaniu za innymi. Tym bardziej, że Niemcy cały czas poganiali do pośpiechu. Dochodziło chyba południe. Upał się wzmagał. Dokuczał nam głód i pragnienie.

Na placu Żelaznej Bramy
Wreszcie dotarliśmy na plac Żelaznej Bramy. Rejon ten w poprzednich dniach został opanowany przez Niemców. To co tam zobaczyłem, było straszne. Na placu i w sąsiednich ulicach kłębił się w nieładzie tłum przerażonych ludzi spędzanych tu z różnych stron miasta. Byli oni rewidowani przez Niemców — zwłaszcza ci, którzy mieli bagaże. Potem następowała segregacja na grupy. Część mężczyzn odprowadzano w stronę hal Mirowskich, gdzie byli rozstrzeliwani.
Powoli my także zbliżaliśmy się do gestapowca dokonującego kontroli i rewizji. Przede mną szedł mężczyzna niosący sporą walizkę. Otworzył ją na rozkaz gestapowca i wówczas okazało się, że jest cała wypełniona 500. złotowymi banknotami (nazywanymi wówczas „góralami”). Była to jak na owe czasy suma ogromna. Mężczyzna próbował coś wyjaśniać, ale Niemiec nie słuchał. Wyrwał mu tę walizkę z rąk, wysypał całą zawartość na ziemię, a tego człowieka na miejscu zastrzelił. Mimo przerażenia tym, co się stało, z żalem patrzyliśmy na deptane i fruwające banknoty, ale nikomu do głowy nie przyszło, aby się po nie schylić. Rewizje odbywały się wśród płaczu obrabowywanych ludzi błagających o litość, wrzasków Niemców biegających z pistoletami gotowymi do strzału oraz huku rozlegających się wokół wystrzałów. Wszędzie walały się trupy, które były zbierane przez wyznaczonych mężczyzn, układane w stosy, oblewane benzyną i podpalane. Wszystko to odbywało się w szalonym pośpiechu wśród krzyków Niemców, smrodu palonych ciał, dymów unoszących się z płonących domów, stosów tobołków, paczek i walizek odebranych ludziom i po spenetrowaniu zawartości porzuconych i walających się pod nogami. Ponieważ ja z mamą nie mieliśmy żadnych bagaży, przepuszczono nas dalej bez większych problemów i popędzono w kierunku formowanej nowej kolumny marszowej. W tedy dotarła do nas wiadomość, że wypędzają nas z Warszawy. Pierwszym punktem docelowym miał być Dworzec Zachodni.
Kolumna tych, którzy przeżyli, ruszyła. Tym razem posuwaliśmy się bardzo powoli. Wszyscy byli potwornie zmęczeni i przerażeni. Na szczęście nie uszliśmy daleko, kiedy ogłoszono postój. Miejscem na ten pierwszy przystanek był kościół pw. św. Karola Boromeusza i skwer przed nim przy ulicy Chłodnej. Kościół był w środku kompletnie zdewastowany. Tłum wymęczonych ludzi kłębił się w jego wszystkich zakamarkach. Ludzie szukali chwili wytchnienie z dala od widoku tych wszystkich okropności, które przed chwilą przeżyli. Po dwóch, trzech godzinach względnego spokoju, kiedy według Niemców zgromadziła się odpowiednia liczba ludzi, znowu zaczęto formować kolumnę marszową. Ruszyliśmy ulicą Chłodną. Do naszej kolumny dołączały grupy z innych kierunków. Zaczął się następny etap tego potwornego marszu. Domy wzdłuż trasy płonęły lub były już wypalonymi szkieletami. Pod nogami potykaliśmy się o sterty gruzu z roztrzaskanych kamienic i leżące trupy. Szczególnie utkwiły mi w pamięci leżące na drodze naszego marszu zwłoki młodej kobiety, rozdeptane przez naszych poprzedników. Pozostała tylko nienaruszona głowa i nogi. Ominęliśmy to ciało szerokim łukiem.
Szliśmy konwojowani przez Niemców z bronią gotową do strzału. Wzdłuż trasy przemarszu, po obu stronach ulicy Wolskiej rozstawieni byli, jak dzisiaj wiadomo, żołnierze-kryminaliści Dirlewangera — pijani, bardzo zadowoleni, z rękawami mundurów podwiniętymi do łokci, rechoczący na nasz widok. Kiedy dostrzegli błysk biżuterii wyciągali kobiety z kolumny i używając brutalnych metod wyrywali z uszu kolczyki lub wykręcając palce rabowali pierścionki i obrączki. Na szczęście moja mama przezornie zdjęła wcześniej kolczyki i obrączkę, które schowałem w kieszeni spodenek. Szczególną brutalność konwojujących nas żołnierzy można łatwo zrozumieć, kiedy uświadomimy sobie to, czego wówczas nie wiedzieliśmy. Otóż czwartego sierpnia doszło do ataku Niemców na pozycje powstańców wzdłuż ulic Wolska — Chłodna — Ogród Saski — Pałac Brühla, i ich ostatecznego wyparcia z tego rejonu siódmego sierpnia, czyli dzień przed naszym marszem. Trasa, którą byliśmy pędzeni, obsadzona była przez siły gen. Heinza Reinefartha, w skład których wchodziła między innymi brygada szturmowa SS dowodzona przez wspomnianego wcześniej d-cę pułku Oskara Dirlewangera, zwanego katem Woli (60 tys. zamordowanych), składająca się z powyciąganych z więzień niemieckich kryminalistów, przebranych w mundury SS.
Powoli szliśmy dalej ulicą Wolską w kierunku Dworca Zachodniego, cały czas nie wiedząc, jaki los nas czeka. Koszmar przemarszu przez prawie całą Warszawę zbliżał się powoli do końca. Późnym popołudniem dotarliśmy do dworca. Tu na szczęście było trochę spokojniej. Nadzór nad nami przejął być może Werhmacht, ale nie jestem tego pewny. Przed dworcem i na peronach kłębił się potworny tłum. Byliśmy okropnie zmęczeni i przerażeni. Od rana nie mieliśmy nic w ustach. Po upalnym dniu i piekle, przez które przeszliśmy, byliśmy całkowicie wyczerpani — fizycznie i psychicznie. Wydawało mi się, że niektórzy żołnierze patrzyli na nas życzliwym wzrokiem. Kiedy wchodziliśmy na drewniany most nad torami kolejowymi, przy samym wejściu stało kilku żołnierzy pilnujących porządku. W pewnym momencie, kiedy już byłem na pierwszych stopniach, jeden z nich uśmiechając się do mnie wyciągnął rękę, usiłując podać mi dwa pomidory i kawałek chleba. Mimo, że byłem potwornie głodny i chciało mi się strasznie pić, nie zareagowałem na ten w gruncie rzeczy ludzki gest żołnierza. Widziałem, że był moją reakcją bardzo zdziwiony i rozczarowany.

Na stacji w Pruszkowie
Przed zmrokiem załadowano nas do wagonów towarowych i ruszyliśmy w nieznane. Po niedługim czasie pociąg zatrzymał się. Wówczas odryglowano i odsunięto drzwi. Kazano wysiadać. Byliśmy w Pruszkowie na terenie zakładów remontowych taboru kolejowego. W obozie Dulag 121. Zaczął się następny etap nieznanego… Było już ciemno. Trudno było zorientować się w otoczeniu. Na szczęście już bez wrzasków i brutalnego poganiania zaprowadzono nas do olbrzymiej wysokiej hali przemysłowej, która okazała się halą remontową wagonów kolejowych. Z pobytu w obozie nie zachowałem w pamięci żadnych szczególnych wspomnień.
Po tym, co przeżyliśmy, pędzeni przez cały dzień pod kulami przez płonące miasto, to co działo się w obozie nie robiło na mnie większego wrażenia. Najważniejsze było to, że żyjemy. Siedziałem z mamą na brudnym, zimnym betonie w gigantycznej hali z głębokimi kanałami w podłodze. Chciało mi się jeść i pić. Nie wiem, jak to się udało, ale po pewnym czasie mama zdobyła gdzieś kawałek chleba i trochę wody.
Otaczał nas tłum potwornie zmęczonych, przerażonych ludzi. I niepokój — co nas czeka? Co z nami będzie? I tak w tej niepewności, przysypiając na krótkie chwile dotrwaliśmy do rana następnego dnia dziewiątego sierpnia. Poderwano nas do wyjścia z hali dość wcześnie i poprowadzono na perony, gdzie rozpoczęło się załadowywanie do wagonów towarowych.
CDN

Janusz Matyjaszkiewicz