Facebook
Bunt Młodych Duchem
Książki polecane:
Licznik odwiedzin:
Dzisiaj: 293
W tym miesiącu: 6025
W tym roku: 38839
Ogólnie: 513243

Od dnia 21-09-2006

Bunt Młodych Duchem

Moja wrześniowa wojna 1939 r.

Autor: Jan Gliński
29-01-2015

Jan Bohdan Gliński
ur. 19 grudnia 1915 r. w Wiedniu

W chwili wybuchu drugiej wojny światowej w 1939 roku miałem już zaliczone pięć lat studiów lekarskich na Uniwersytecie Józefa Piłsudskiego w Warszawie. Jeszcze w czasie nauki w Gimnazjum im. Sułkowskich w Rydzynie odbyłem Kurs Przysposobienia Wojskowego II stopnia wraz z obozem ćwiczebnym. W lipcu 1939 byłem na miesięcznym obozie junackim 36 pułku Legii Akademickiej we wsi pod Mościskami, niedaleko Lwowa, przydzielony już jako lekarz. Obowiązkową roczną służbę wojskową miałem odroczoną do 1940 r. ze względu na studia akademickie.
Mój ojciec, lekarz, Bohdan Gliński, był dyrektorem Szpitala Powiatowego w Opatowie Kieleckim i na czas wojny był wyznaczony na kierownika powiatowej Służby Zdrowia. Przez niego też zostałem powiadomiony, jeszcze na kilka dni przed jej ogłoszeniem, o rozkazie powszechnej mobilizacji mężczyzn. Ta informacja spowodowała chęć przyspieszenia zakończenia studiów w Warszawie. W przeddzień wybuchu wojny pojechałem  więc z rodzinnego Opatowa do Warszawy.
W dniu 3 września byłem świadkiem przemówienia ministra Józefa Becka wygłoszonego z balkonu Ambasady Angielskiej przy ul. Nowy Świat. Na rozkaz płk Romana Umiastowskiego (podany przez radio) wyszedłem w dniu 5 lub 6 września wraz z moim ciotecznym bratem Stanisławem Sokołowskim* (ur. 1918 r. w USA) i z kolegą z gimnazjum Jerzym Rossudowskim** (ur. 1915 r.) na wschód, w celu znalezienia jednostki wojskowej, która nas przyjmie jako ochotników.
 Wyszliśmy niosąc w plecakach zmiany bielizny i koszul oraz żywności na pierwsze dni wędrówki. Ja niosłem m.in. puszkę szynki, która po otwarciu okazała się być zepsutą. Przez podziurawiony już bombami most Poniatowskiego, bombardowany Otwock, palący się już Żelechów, bombardowane przez niemieckie samoloty wsie i miasteczka, opuszczony już przez polskie wojsko garnizon wojskowy w twierdzy w Brześciu nad Bugiem i Kobryń doszliśmy do Drohiczyna Poleskiego, wszędzie szukając jednostki wojskowej, która by nas przyjęła do wojska. Szliśmy wraz z tysiącami innych, w tym wielu uciekinierów z zachodnich terenów Polski, drogami przeważnie polnymi. Te kolumny wędrujących jak my na wschód ludzi były ostrzeliwane z niemieckich samolotów, padało wielu zabitych i rannych. Wędrowaliśmy pod koniec przeważnie nocami, aby uniknąć ostrzeliwań. Po drodze czasami udawało się kupić coś do jedzenia, czasem miejscowa ludność nas karmiła z własnych skąpych zapasów.

W kierunku Pińska
W czasie wędrówki na wschód dołączyła do naszej trójki grupka studentów z Politechniki Warszawskiej i dalej maszerowaliśmy razem szukając punktu werbunkowego. Mieliśmy szczęście, że nikt z naszej grupki nie został ranny. Do Drohiczyna doszliśmy 16 września pod wieczór zamierzając następnego dnia dojść do Pińska. Może tam wreszcie spotkamy formujące się oddziały naszego wojska?
W Drohiczynie okradziono nas wszystkich z naszych plecaków — zostaliśmy tylko w letnich ubraniach. Następnego ranka dowiedzieliśmy się o wkroczeniu wojsk sowieckich do Pińska, więc nie ma tam po co iść. Dowiedzieliśmy się także, że na południe od Drohiczyna, w Lubieszowie formuje się jakaś jednostka wojska polskiego. Wobec tego poszliśmy tam. Ale ta jednostka poszła już na zachód, więc tylko w opustoszałych i wyrabowanych już magazynach wojskowych dobraliśmy sobie niezbędne nam ubrania, bo zaczynały się chłody. Nasze obuwie też już odmówiło posłuszeństwa. Ja znalazłem tam cienki, długi płaszcz wojskowy, kawaleryjski, bardzo zniszczone buty różnej wielkości, w tym oba dziurawe i torbę płócienną wojskową z wielką dziurą, z której później wyleciała mi jedyna posiadana puszka konserwy.
Poszliśmy za tą jednostką wojskową na zachód przez Kamień Koszyrski, bodaj przez Ratne, i spotkaliśmy ją w Małorycie. Tam zgłosiliśmy się do punktu werbunkowego. Dzięki spotkaniu znanego mi osobiście por. Stanisława Turczynowicza, brata mojego kolegi szkolnego Jerzego, a obecnie dowódcy kompanii, który za nas poręczył, zostaliśmy wcieleni jako ochotnicy, ale każdy do innej jednostki wojskowej. Nieprędko dowiedzieliśmy się, że tymi formującymi się oddziałami dowodzi gen. Franciszek Kleeberg 1.

Strzelec ochotnik
Cały czas byłem jeszcze ubrany w cywilne ubranie, podwijane pumpy, ten podarty płaszcz wojskowy, a w Małorycie dostałem wieli hełm piechociński, szeroki. Do tego dostałem już karabin z paroma sztukami naboi oraz jeden opatrunek osobisty. Niewielu ochotników je miało. Byłem więc wreszcie strzelcem ochotnikiem. Nie ujawniłem wówczas, że jestem studentem medycyny. Podobnie wyglądali moi koledzy — towarzysze wspólnej wędrówki i walki: pół cywile, pół żołnierze.
 Znalazłem się w drużynie, której zaraz przydzielono 24-godzinny dyżur w budynku urzędu gminnego, gdzie stacjonowała siedziba dowództwa. Rano następnego dnia wszystkie jednostki tego wojska miały wyjść na zachód i prawie wszyscy wyszli. Jeszcze zaszli do mnie Jerzy Rossudowski i Stanisław Sokołowski, przydzieleni do innej grupy, i powiadomili mnie, że ich kompania już wyrusza, ale spotkamy się na następnym postoju. Nasza służba wartownicza kończyła się w południe o godzinie 12-ej.  
Po ich wyjściu niespodziewanie do miasteczka wjechały wojska sowieckie. Przed budynkiem gminy (stojącej głębiej w sadzie, nie przy samej szosie) przejechała kolumna czołgów sowieckich odcinając nam drogę wyjścia na zachód; widzieliśmy dokładnie każdy z nich. Okazało się, że już wszystkie nasze oddziały wyszły z Małoryty, został tylko nasz oddział wartowniczy w liczbie ok. 30-50 ludzi, w tym kilku oficerów. Najwyższy rangą oficer, major, niewysoki, tęgi starszy pan (nazwiska nie znam), zapytany o radę, powiedział, że należy się poddać Sowietom. Ale młodszy energiczny porucznik zdecydował, że wyjdzie cichcem na zachód, a kto z nas chce, może pójść z nim. W tej ok. dwudziestoosobowej grupce (bez tego majora) opłotkami (przebiegłszy skokami przez szosę, którą przed chwilą jechali Sowieci) wyszliśmy z miasteczka do okalającego lasu.
 Maszerowaliśmy dalej lasem wzdłuż szosy wiodącej przez Szack w kierunku zachodnim, dążąc do Włodawy, aby tam przeprawić się przez Bug. Wiedzieliśmy, że nasze oddziały poszły już właśnie w tym kierunku. Wieczorem wyprzedzała nas duża kolumna sowieckich samochodów wojskowych. Na szczęście nie zauważyli nas ukrytych w lesie około 50 m od szosy. Maszerowaliśmy całą noc. Nad ranem był godzinny odpoczynek, w czasie którego, leżąc na murawie, przespaliśmy się. Obudził nas cichy alarm „wstawać, idziemy dalej”. Okazało się, że w tym krótkim czasie przykrył nas parocentymetrową warstwą świeży śnieg. To nie przeszkodziło nikomu w spaniu. Byliśmy bardzo zmęczeni całonocnym marszem.
Gdy las się skończył (szliśmy nadal w kierunku Włodawy) — obawialiśmy się spotkania z miejscowymi bandami, wiedząc już, że, są wrogo do Polaków nastawieni i może grozić od nich duże niebezpieczeństwo. Doszliśmy też do wniosku, że w czasie tej naszej wędrówki lasem wyprzedziliśmy kolumny wojska sowieckiego widziane z wieczora. Udało się nam dojść bez większych przygód do Włodawy. Ale tam formacje wojskowe gen. Kleeberga już przekroczyły rzekę, więc i my musieliśmy się przedostać na drugi jej brzeg. I to się nam udało dzięki energii i zdecydowaniu tego porucznika, który załatwił także łodzie do przeprawy. O ile pamiętam — nazywał się Rontaler. Ale mogę się mylić.

Będąc już na zachodniej stronie rzeki Bug, zostaliśmy ponownie włączeni do oddziałów Kleeberga. Ale już nie trafiliśmy do tych samych co poprzednio kompanii, bo nawet nie znaliśmy numeru pułku naszego pierwotnego przydziału. Ja znalazłem się teraz w innym pułku (jak się później dowiedziałem był to 178 p.p. Dywizji „Brzoza”, zorganizowany 13 września 1929 r. pod Kobryniem nad Muchawcem). Dowódcą pułku był ppłk Władysław Dec. Pamiętam tylko nazwiska dowódców plutonów ppor Kulwieć, kompanii por. Oleksy, a batalionu chyba kpt. Pęksa. Nie spotkałem już moich towarzyszy wędrówki. Po bodaj jedno- czy dwudniowym odpoczynku we wsi — dla uformowania się oddziałów — wyruszyliśmy dalej w kierunku Warszawy, na pomoc walczącej stolicy. To był nasz cel. Pamiętam jedną wieczorną potyczkę z oddziałami sowieckimi, w której też zrobiłem użytek z mojego karabinu. Okazało się, że mam pociski świetlne, więc śledziłem wzrokiem jego tor i widziałem, jak trafił w kępę drzew, w której ukryli się Sowieci. Tym razem my byliśmy stroną atakującą, bo oddziały sowieckie zagradzały nam drogę do Warszawy. Było to pod maleńkim folwarkiem Kolano, jeszcze niedaleko od Włodawy.
 Dalej wędrowaliśmy głównie drogami polnymi przez Parczew (obchodząc go polami), Czemierniki i dalej w kierunku Kocka. Na którymś postoju w polu spotkałem swego kolegę ze studiów, podchorążego Kazimierza Gorayskiego (był studentem medycyny jako elew Szkoły Podchorążych Sanitarnych, zawodowy wojskowy). Chwilę porozmawialiśmy. Dowiedziałem się, że jest lekarzem jakiejś kompanii czy batalionu, jechał na chłopskim wozie który służył jego drużynie sanitarnej. Ale nadal nie wyjawiłem w swojej drużynie, że jestem medykiem. Wolałem służyć jako strzelec ochotnik.
Jan Gliński