Dzisiaj: | 252 |
W tym miesiącu: | 1973 |
W tym roku: | 40885 |
Ogólnie: | 467936 |
Od dnia 21-09-2006
Dopóki byliśmy jeszcze w szpitalu, pomimo kapitulacji, czuliśmy się wolni. W niewoli znaleźliśmy się dopiero z chwilę umieszczenia nas w tym pociągu sanitarnym. Spisani, policzeni, staliśmy się z tą chwilą jeńcami wojennymi. Na razie opiekę lekarską mamy w dalszym ciągu polską — polskich lekarzy i pielęgniarki. Dowództwo pociągu stanowią Niemcy. Chodzą plotki, że komendantem tego transportu jest syn von dem Bacha, lekarz Wehrmachtu.
Nastrój wśród jeńców dobry, powiedziałbym trochę nawet jak na mój gust za dobry, śmichy, chichy jak na wycieczce szkolnej. Oczywiście są też i ciężko ranni, nawet nieprzytomni i gorączkujący mocno. Jadą jednak w innych wagonach i są pod specjalną opieką naszych lekarzy. Z okien powiewają chorągiewki o barwach narodowych, słychać śpiewy powstańczych piosenek, skomponowanych w czasie powstania, przeważnie „Hej chłopcy, bagnet na broń...”. Niemcy nie reagują, choć jest to — zgodnie z konwencję genewskę — w zasadzie zabronione. Naszego wagonu strzeże jakiś starszy wiekiem landszturmista, mający taką minę, jakby go to, co się dzieje w wagonie, kompletnie nie obchodziło.
Zorientowaliśmy się już dawno z Witkiem, że wiozą nas nie do Leśnej Podkowy, ale w głąb Niemiec i jedyną drogą do realizacji naszych zamierzeń pozostaje wyskoczenie z wagonu i ucieczka w jakiś pierwszy napotkany lasek. Jednak po dłuższym namyśle uznajemy ten pomysł za mało realny. Przede wszystkim dlatego, że pokrojone brzuchy, mimo, że ślepe kiszki pozostały nie naruszone, bolą nas cholernie, gdy tylko próbujemy chodzić po wagonie — i co tu mówić o uciekaniu w takim stanie. Gdyby nam groziło jakieś poważne niebezpieczeństwo, może zdobylibyśmy się na większy wysiłek i przezwyciężyli ból i złe samopoczucie spowodowane zaziębieniem, ale wtedy nie chcieliśmy ryzykować. Konwencja, konwencją, ale gdyby nas złapali Niemcy po ucieczce z transportu, to w najlepszym razie czekałaby nas zsyłka do obozu koncentracyjnego. Koniec wojny czuliśmy już blisko, nie warto więc było ryzykować.
Od naszego landszturmisty dowiadujemy się, że transport podążać ma przez Poznań, Frankfurt nad Odrą, gdzieś w okolice Magdeburga.
Pierwszy postój wypada w Poznaniu, Nasz pociąg budzi ogólne zainteresowanie ludności. Dlatego peron, na który zajeżdżamy, odgradza od publiczności kordon żołnierzy, żandarmerii i Wehrmachtu. Czujemy na sobie ciekawe spojrzenia. Dlatego jeszcze bardziej gromko brzmią piosenki o chłopcach z Parasola, o Mokotowie czy warszawskich urwisach co w ręku mają visy.
Wchodzą do wagonów dziewczyny z niemieckiego Czerwonego Krzyża, proponują i rozdają smaczną, tłustą grochówkę na boczku oraz blankiety korespondencyjne poczty polowej niemieckiej, także przynoszą gazety. Podejrzewamy, że wiele z nich zna dobrze język polski, być może niektóre z nich wcielono przymusowo do służby w Rotenkreuzu. Jeszcze większe zdumienie ogarnia nas w trakcie czytania dostarczonej nam prasy, która informując społeczeństwo o kapitulacji powstańców w Warszawie, nie ukrywała podziwu dla bohaterstwa walczących Polaków i jednocześnie w tonie refleksji wyrażała żal, że to społeczeństwo nie spożytkowało lepiej i z większym pożytkiem tkwiących w nim sił, idąc razem z Niemcami przeciw wspólnemu wrogowi na Wschodzie. Pomimo, że nasze uczucia do Związku Radzieckiego nie można było nazwać miłością, jednak zdawaliśmy sobie sprawę z tego, jak potoczyłyby się nasze losy po wygranej przez Niemców wojnie. Mimo, że dzisiejsza historiografia nie szczędzi krytyki sanacyjnemu rządowi polskiemu, nie powinna zapominać jednak, że ten rząd właśnie kuszony obietnicami pozyskania terytoriów na Ukrainie, oferty niemieckiej nie przyjął i nie skierował naszych bagnetów przeciwko „wspólnemu wrogowi”, i że w związku z tą odmową Niemcy mścili się na nas okrutnie, postanawiając wymazać nasze państwo z mapy Europy, a nas samych jako naród z pamięci Europejczyków.
Żegnamy Poznań, pociąg wiezie nas dalej, i wkrótce mijamy dawną granicę polsko-niemiecką, wjeżdżamy w głąb Niemiec. Potem był Frankfurt nad Odrą. Niemieckie dowództwo pociągu zażądało od nas zaprzestania śpiewania pieśni narodowych oraz flagowania okien wagonów.
Krystyna Telakowska (jeszcze wtedy panna Kryńska) jechała tym samym pociągiem z całym naszym sanitariatem, więc odwiedzała nas często i zmieniała nam opatrunki. Poza tym nic ciekawego nie zdarzyło się aż do samego końca, tj. do przybycia naszego transportu do Magdeburga.
W Magdeburgu zatrzymujemy się na trochę dłuższy postój. Rozglądamy się, duża stacja kolejowa, moc pociągów z wojskiem lub wyposażeniem wojskowym. Nie bardzo nas to cieszy. Wolelibyśmy wyruszyć jak najprędzej z tej przepełnionej wojskiem stacji. Wprawdzie nasz pociąg jest oznakowany znakami Czerwonego Krzyża, ale wiemy również, że w takim tłoku można być zbombardowanym przez pomyłkę. Gdy tak sobie gaworzyliśmy, rozważając zaistniałą sytuację, raptem jakby nasza myśl zmaterializowała się, posłyszeliśmy jakiś szum, równocześnie odezwały się syreny i podniosło się nerwowe, jakby histeryczne ujadanie „pelotek” [działek przeciwlotniczych — Red.] niemieckich i ciężkich karabinów maszynowych. Nadlatywały samoloty alianckie. Pomyśleliśmy, że może nawet nasze — polskie. Byłby to cholerny pech, po przeżyciu powstania oberwać pod koniec wojny od aliantów, a może nawet od swoich. Niemiecka obsada pociągu wieje do schronów, że aż się kurzy. Otacza nas nagle kipiel wybuchów, ognia, dymu; nasze wagony dostały jakby drgawek, czujemy wyraźnie, jak koła bębnią o szyny. Nie wiem, jak długo to trwało, pamiętam że skończyło się to równie nagle, jak zaczęło. Odetchnęliśmy głęboko, w ustach czuliśmy wyraźnie charakterystyczną suchość. Z ponurą satysfakcją obserwujemy teraz efekty alianckiego nalotu, przyłożyli „hitlerowszczakom” niewąsko. Pali się w wielu punktach miasta. Palą się też niektóre pociągi ze sprzętem wojskowym, syreny pogotowia grają w różnej tonacji, na stacji jacyś ludzie i wojsko oczyszcza i naprawia tory. Widocznie uszkodzenia torów i urządzeń stacyjnych były poważne, bo pociąg nasz jeszcze długo pozostawał na zbombardowanej stacji Magdeburg.
Wreszcie ruszyliśmy i w niedługim czasie wjechaliśmy na końcową stację naszej wędrówki — stację w miejscowości Gross-Lübars, gdzie mieścił się duży międzynarodowy obóz jeńców wojennych, a przy nim lazaret, w którym mamy być ulokowani. Skończyła się „sielankowa” podróż pociągiem sanitarnym i dała o sobie znać twarda rzeczywistość jeniecka. Przejęła nas teraz Abwehra. Zrewidowano nas dokumentnie oraz odebrano co nieco. Przede wszystkim wszelką broń, o ile ktoś nie zdał jej przedtem.
Kosztowności mamy zdać do depozytu i różne inne rzeczy, lekarzom na przykład odebrano wszystkie leki, a nawet środki opatrunkowe, które przejęte zostały do depozytu. Klęska! nie ma czym opatrywać rannych! Po tych rewizjach, liczeniach i sprawdzaniach, ustawiono nas w czwórki i pomaszerowaliśmy do oddalonego o 3 km od stacji obozu jenieckiego. Ciężko ranni i nie mogący się ruszać o własnych siłach, byli przewiezieni podstawionymi ciężarówkami lub sanitarkami.
„Chrypka, grypka i koniec pieśni”
Nastrój wśród naszego wojska zmienił się radykalnie. Poczuliśmy teraz, że los jeńca to nie sielanka. Po przybyciu na miejsce, obaj z Witkiem zostaliśmy ulokowani na jednej sali. Jako salową mamy Helenę Grossównę*, która jest usłużna i miła, poza tym chętnie nam śpiewa wieczorami, starając się poprawić niewesoły nastrój. Bo jest niewesoło. Niemcy nie oddają naszych leków ani nie dają swoich. Rany ropieję i stan rannych pogarsza się. Lekarze nasi protestują w dowództwie niemieckim, ale na razie bez skutku. Poza Grossówną atrakcją naszego pobytu w szpitalu stał się dr Żabiński, dyrektor ZOO z Warszawy, świetny gawędziarz; urządza nam pogadanki o hodowli i różnych zwyczajach zwierząt, którymi opiekował się w ZOO. Bardzo lubimy te chwile, o szarej godzinie, kiedy to porucznik Żabiński zasiada na środku naszej sali i zaczyna opowiadać. Zwykle te opowieści zawierają morał, którego celem jest złagodzenie współżycia wśród pacjentów lazaretu. Między innymi Żabiński stale nam powtarza, żeby panować nad nerwami i nie kłócić się, nie stwarzać napięć stresowych, gdyż podobnie jak u zwierząt zmniejsza to u nas zdolność przyswajania przez nasz organizm pożywienia, które otrzymujemy i tak w niedostatecznych kalorycznie ilościach. Twierdzi on poza tym, że zdenerwowanie zmniejsza znacznie naturalną odporność organizmu, stąd łatwo może się zdarzyć, jak mówił: „chrypka, grypka i koniec pieśni”. Zapamiętaliśmy to powiedzenie tak, że nabrało z czasem znamion porzekadła obozowego.
Krystyna została umieszczona wraz z innymi „Ak-ówkami” w damskiej części lazaretu, z którą możemy się jednak komunikować dowoli. Jest też Tadeusz Halecki, mąż Zosi Szczukówny. Ucieszyłem się z tego spotkania — zawsze to trochę ktoś z rodziny.
Siedzenie fatalne. Dostajemy jakąś breję p. o. zupy, w której pływają jakieś niestrawne części nieznanych nam bliżej roślin. Poza tym 250 g chleba, łyżkę stołową cukru, łyżeczkę margaryny i łyżkę jakiejś marmolady czy dżemu — i to wszystko na całą dobę. Paczek czerwonokrzyskich na razie nie dostajemy, bo przedtem muszą być załatwione jakieś formalności, podane listy z nazwiskami do centrali Czerwonego Krzyża w Szwajcarii. Nie możemy odżałować, że w naszym pociągu, którym tu przybyliśmy, pozostawiliśmy sporo nieskonsumowanej żywności, gdyż nie spodziewaliśmy się, że w lazarecie Niemcy zastosują w stosunku do nas leczenie głodówką.
Tymczasem naszemu polskiemu komendantowi udało się załatwić w obozie belgijskim doraźną pożyczkę w postaci paczek w ilości 1/3 paczki na łeb. Dobre i to, paczki przydały się bardzo. Jacyś inni jeńcy, chyba Holendrzy, wydzielili ze swoich zapasów trochę kakao dla najmłodszych pensjonariuszy naszego lazaretu, których tu jest kilkunastu. Lekarze nasi otrzymali wreszcie leki i opatrunki, więc pracują, stosując intensywną terapię rannych, których stan jest kiepski. Mimo tych starań mamy kilka zgonów, a jeden ranny zwariował i zaczął odżywiać się własnymi odchodami.
Lekarze niemieccy inspekcjonują nasz lazaret głównie pod kątem wypisywania ozdrowieńców i kierowania ich do obozu jenieckiego. My obaj z Witkiem postanawiamy dekować się, jak się da najdłużej. Naszą lazaretową mykwę, wyposażoną w prysznice z gorącą wodą, obsługują jeńcy radzieccy. Kiedyś zbuntowali się, jak doszło do nich, że kąpiącymi się są polscy oficerowie; dostali parę kopniaków od przebywających wtedy w mykwie naszych oficerów marynarki i bunt został opanowany. CDN