Dzisiaj: | 130 |
W tym miesiącu: | 1851 |
W tym roku: | 40763 |
Ogólnie: | 467814 |
Od dnia 21-09-2006
Nie można powiedzieć, żeby z moim Tadziem człowiek mógł wypocząć, a tak właśnie wypoczynkowo zaplanowałem sobie spędzenie reszty czasu dobiegającej końca wojny. Tadzio nie ustawał w transakcjach handlowych; widocznie jakaś atawistyczna pasja jego przodków dała znać o sobie. Z braku swojego własnego „towaru” handlował zawartością przychodzących do mnie paczek. Obudził się w nim geniusz handlowy. Kakao zamieniał korzystnie (zawsze bardzo korzystnie) na smalec, smalec na kawę, żeby wreszcie podwoić nasz majątek, zamieniając kawę na kakao. Byłem w efekcie tych transakcji w położeniu krezusa, który chodzi w podartych portkach i nie ma co jeść.
Tadzik zapytany, gdzie jest coś z zapasów godnych skonsumowania, twierdził pogodnie, że za pięć na przykład godzin ma otrzymać masę tego i owego. Ale zwykle w międzyczasie nadarzyła mu się nowa transakcja, jeszcze przed upływem owych pięciu godzin, więc dokonywał następnej zamiany, i tak w kółko. Żebym się nie fatygował przynoszeniem paczek z poczty (była to specjalna obozowa frajda) wyprosił, że będzie tam chodził za mnie, no a potem dochodziło do transakcji wyżej wspomnianych. Wreszcie miałem już dość tego handlu-mandlu (a były też wpadki, bo ktoś np. nie dostarczył obiecanego towaru, a tymczasem skonsumował dany mu towar na wymianę) i wypowiedziałem Tadziowi spółkę i żeby było definitywnie, przeniosłem się na sąsiednią salę.
Słynne też były transakcje Tadzia, polegające na sprzedaży rodowych kamienic w mieście Kaliszu, skąd pochodził. Pewnego razu prosił, żebym był świadkiem prawomocnej sprzedaży dwupiętrowej kamienicy za 5 paczek (po 20 szt.) papierosów amerykańskich. Obraził się na mnie, gdy odmówiłem. Tadeusz był poza tym namiętnym brydżystą i dobrym graczem. Przynosił czasem potężne wygrane np. w postaci złotego zegarka lub sygnetu, które z kolei przegrywał przeważnie zaraz następnego dnia. Radziłem mu nieraz, żeby się uspokoił i postarał się spędzić bardziej rozważnie te wakacje zafundowane nam przez Trzecią Rzeszę, co było tym bardziej wskazane, bowiem Tadeusz obawiał się jak ognia, żeby Niemcy nie doszli jego proweniencji. Mówiłem mu, że ktoś zacznie się w końcu domyślać, skąd u niego taki talent kupiecki – gdyby doszło to do uszu naszych władców, mogło być niewesoło.
Przed świętami Wielkanocnymi, gdzieś przy końcu lutego, przybył do naszego obozu Witek Telakowski i wielu znajomków z Gross-Lubras, z dr Krakowskim i jeszcze kilkoma lekarzami oraz z dyr. [warszawskiego ZOO – red.] Janem Żabińskim. Niedługo jednak zagrzali miejsce w Altengrabowie. Wkrótce po świętach rozeszła się wieść, że będziemy przeniesieni do innego obozu, gdzieś na północnych rubieżach Niemiec. (...)
Wkrótce załadowano nas do wagonów towarowych, zamknięte wagony zabezpieczono drutem i pojechaliśmy.
Naszymi współtowarzyszami są jacyś kawalerzyści, a także nasz nieoceniony por. Jan Żabiński ze swym asystentem, który stara się służyć mu jak najwierniej. Podróż mija nam spokojnie aż do samego Brunschwigu, dokąd przyjeżdżamy wieczorem, W nocy jesteśmy świadkami straszliwego nalotu lotnictwa alianckiego, który dywanowym nalotem paruset maszyn zrównało z ziemią miasto. Wszystko się paliło i waliło, a my prawie pośrodku tej kotłowaniny. Samoloty nadlatywały w kilku falach, cały nalot trwał około pół godziny. Nasi konwojenci uciekli, zostawiając nas na łaskę losu w zamkniętych, odrutowanych wagonach. Cośmy przeżyli, trudno opisać. Groza! Dość powiedzieć, że sąsiedzi kawalerzyści, niektórzy z baretkami Krzyży Walecznych a nawet Virtuti, klęczeli i odmawiali zdrowaśki. Ogarnęła mnie jakaś skrajna apatia – żułem kawałek chleba, jak pamiętam, i nic nie mówiliśmy obaj z Witkiem. Po skończonym nalocie, zostawiając za sobą palące się miasto, ruszyliśmy w dalszą drogę.
Jeszcze tego samego dnia po południu przybyliśmy do miejscowości Bremenferde, a stąd piechotą ok. 5 km doszliśmy do obozu Sandbostel, Stalag Xc, gdzie wydzielono osobny rejon na nasz oflag. Baraki, druty, wieżyczki strażnicze z bronią maszynową na szczycie. Obóz olbrzymi, jak nas poinformowano, przebywało w nim w tym czasie około 70 000 jeńców różnych narodowości. W naszym rejonie, gdzie tymczasowo się lokujemy, spotykamy oficerów włoskich ze zbuntowanej armii gen. Badoglio, Wyglądają, jakby siedzieli tu wieczność całą: nieogoleni, zarośnięci i brudni, poowijani kocami, w niczym nie przypominali tych dumnych i pięknych oficerów włoskich, z kapeluszami z kogucimi piórami, których od czasu do czasu spotykaliśmy w Warszawie. Teraz proponują nam, że zaśpiewają piosenki włoskie w zamian za kawałek chleba. Sic tansit gloria mundi!
Są jednak mili, dlatego dajemy biedakom chleb, jeżeli mamy go trochę więcej.
Włochów wkrótce od nas zabrano, a my rozlokowaliśmy się w kilkunastu barakach, odgrodzonych od reszty obozu i stanowiących odtąd polski oflag. Mieszkam w jednym pomieszczeniu razem z Witkiem Telakowskim, por. Dąbrowskim (pseud. „Gała”), por. Witoldem Roszkowskim i Szachtmajerem oraz jeszcze trzema innymi oficerami, których nazwisk już nie pamiętam, zapamiętałem jedynie, że między nimi był też spadochroniarz, czyli tzw. cichociemny zrzutek, z zawodu inżynier elektryk. Mieszkamy w tym samym baraku razem z dowódcą grupy „Północ”, obrońcą „Starówki”, płk. „Wachnowskim” (Karol Ziemski), którego od czasu walk na Starym Mieście darzymy dużą sympatią i szacunkiem. Baraki nasze są w dość dobrym stanie, pomieszczenia, gdzie przebywamy i śpimy, są jasne i suche, a do ogrzewania służą nam piecyki żelazne, w których można palić drzewem pod warunkiem, że takowe posiadamy. Na razie nie posiadamy, więc ogrzewamy nasze „pokoje” ciepłem własnych ciał. Otoczenie obozu stanowią podmokłe torfowiska, łąki, rozciągające się daleko jak okiem sięgnąć i tylko na horyzoncie widać ciemną linijkę jakichś lasów zapewne. W samym obozie nie ma ani kawałka czegoś zielonego, ani źdźbła trawki nawet – nic, tylko równe klepisko, w czasie deszczów zmieniające się w błotnistą pełną rozlewisk równinę. Wygląda to wszystko melancholijnie, wręcz ponuro.
Pod koniec marca ruch się zrobił w obozie niemały, bo przyszli do nas oficerowie polscy, ewakuowani z obozu w Woldenbergu (Prusy Wschodnie). Szli przeszło miesiąc, robiąc po 15 do 20 km dziennie. Odnajdujemy wśród nich wielu znajomych z Warszawy, spotykają się ludzie, którzy nie widzieli się od września 1939 r. Odwiedziny, powitania, opowiadania trwały długo.
Inwencja w poszukiwaniu opału
Powoli organizujemy bytowanie jenieckie na nowym miejscu. Trochę uprawiamy sport, żeby nie zardzewieć zupełnie. Biegamy naokoło obozowych baraków. Ja gram w piłkę nożną i boksuję. Mimo marnego odżywiania jakoś utrzymuję się w formie. Z resztek naszych zasobów, które przywieźliśmy z Altengrabowa, gotujemy z Witkiem jakąś dziwną zupkę, coś, co nie tyle jest pożywne, ile gorące i dające przez jakiś czas uczucie nasycenia. Jemy z jednej miski – ja szybko, Witek małymi odmierzonymi łyżkami, nie szczędząc mi w związku z tym zgryźliwych uwag. Opał zdobywamy różnymi sposobami, gdyż Niemcy postanowili zaoszczędzić na nas surowce energetyczne. Po pierwsze zlikwidowaliśmy moją pryczę, a deseczki pocięliśmy na drobne drzazgi i tym palimy w kuchence „drzewo-gaz”. Gdy ten zapas miał się ku końcowi, specjalna komisja złożona z inżynierów budowlanych przeliczyła konstrukcje nośne dachu naszego baraku i orzekła, które belki można wycięć bez naruszania stateczności dachu. I niech ktoś powie, że nie umiemy być oszczędni i przezorni!
Drzewa opałowego jednak wciąż brakowało, więc szukaliśmy ciągle nowych źródeł. Następnym pomysłem była rozbiórka przegród między poszczególnymi „stanowiskami” w latrynach obozowych. Działaliśmy pod hasłem: Czegóż się tu wstydzić? – przegrody niepotrzebne! Niemcy szaleli, zagrozili wysokimi karami za niszczenie baraków, wystawili wartowników przy każdej latrynce – nic nie pomagało. Rąbanie przegród na drobne drzazgi odbywało się obcasami, metodą nożną – bardzo przydatni byli w tych pracach nasi cichociemni spadochroniarze, którzy byli niezastąpieni w rozdrabnianiu drzewa nogami.
Następnym naszym wynalazkiem, niezwykle irytującym naszych „gospodarzy”, była sprawa podgrzewania wody do rannej toalety. Wymyśliliśmy grzałki elektryczne, zanurzane, produkowane z puszek po konserwach. Grzałę taką wsadzało się do wiadra z wodą i po niespełna dziesięciu minutach miało się wiaderko gorącej wody do naszych ablucji. Rano kiedy w każdym baraku odbywało się mycie, w rozdzielni obozowej wywalało zabezpieczenie, a przewody grzały się nadmiernie, pracując przy podwójnym lub potrójnie większym obciążeniem niż dopuszczalne. Komenda niemiecka zarządziła rewizje w poszukiwaniu grzałek, ale nie dały one oczekiwanego wyniku. Postanowiliśmy jednak sami ograniczyć nieco moc grzałek, jak również zmniejszyć jednoczesność ich stosowania, bo groziło nam odcięcie dopływu prądu do naszych pomieszczeń.
***
Czas leci i wojna coraz bardziej ma się ku końcowi. Nadsłuchujemy nadal pilnie, co się dzieje na frontach, posługując się w tym celu aparaturą radiową przyniesioną przez woldenberczyków (części tej aparatury rozmontowanej w „drobny mak”, ukryte były w chlebie). Wielkim smutkiem przyjęliśmy wiadomość o klęsce desantu brytyjskiego pod Arnhem, gdzie poważne straty ponieśli, idący z pomocą Anglikom, polscy spadochroniarze. Ale był to już tylko niemiecki „łabędzi śpiew”. Tłuką ich na wschodzie i zachodzie (martwi nas tylko, że z tej strony zbyt wolno to idzie).
Czasu wolnego mamy jednak ciągle zbyt dużo, więc uczymy się czego tylko się da. Przede wszystkim większość z nas uczy się angielskiego, który to język zdobył dzięki braterstwu broni dużą popularność w Polsce. W oparciu o wiadomości jednego z naszych kolegów, który skończył jakiś uniwersytet w USA, zorganizowaliśmy kurs nowoczesnej reklamy, za który opłata wynosiła 1 kromkę chleba, dla dożywienia wykładowcy. Woldenberczycy, dysponujący świetnym zespołem aktorskim, rozpoczęli wystawianie sztuk teatralnych, które cieszyły się wśród braci jenieckiej wielkim powodzeniem. Obóz w Woldenbergu, w którym przebywali oficerowie z kampanii wrześniowej, był obozem świetnie zorganizowanym i słynącym z rozwijanej tam działalności szkoleniowej i kulturalnej. Żołd, który w myśl konwencji jeńcy otrzymywali od władz niemieckich, był przeznaczany w większości na zakup instrumentów muzycznych i książek.
Zapomniałem wyjaśnić, że i my otrzymywaliśmy należne nam jako jeńcom oficerom „pobory”. Po potrąceniu z nich należności za „wikt i opierunek”, resztę zahlmaister obozowy wypłacał nam w wysokości zależnej od posiadanej szarży. Ja otrzymywałem jako podporucznik 180 marek. Jednak już nic nie mogliśmy za to kupić, a uskładane marki zużytkowaliśmy dopiero po wyzwoleniu, płacąc nimi ludności za otrzymywane świadczenia, przy czym każdej takiej zapłacie towarzyszyło krótkie, ale za to dosadne pouczenie, że Polacy w odróżnieniu od Wehrmachtu, nie mówiąc nawet o SS, płacą, a nie rabują.
Procesujemy się z Niemcami
W ogóle muszę oddać sprawiedliwość niemieckim władzom obozowym, że w stosunku do nas, oficerów AK, nie stosowali szykan i raczej byliśmy traktowani tak samo jak jeńcy innych nacji. Wykorzystując to, pozwoliliśmy sobie z Witkiem wystąpić z pretensjami dotyczącymi nie uregulowanych rachunków za przezwojenia silników elektrycznych, które wykonała nasza firma na zamówienie jednostki Wehrmachtu, stacjonującej w Warszawie, bezpośrednio przed samym wybuchem powstania. Traktowaliśmy to wystąpienie raczej jako dobry kawał, nie mając większej nadziei na pozytywne załatwienie sprawy, biorąc pod uwagę sytuację, w której się znaleźliśmy. Ale o dziwo, Niemcy potraktowali sprawę poważnie. Rozkręcił się cały biurokratyczny aparat wojskowy z udziałem Szwajcarów, występujących w roli powierników i opiekunów jeńców polskich, mojego ojca przebywającego w Krakowie oraz Tadzia Schucha, naszego wspólnika i dyrektora firmy. Obserwowaliśmy rozwój wypadków z humorem, który następnie zaczął przeradzać się w podziw: wszystko im się wali i pali, a oni spokojnie urzędolą nad jakimiś nie zapłaconymi rachunkami. O finale tej sprawy dowiedziałem się dopiero po powrocie do Kraju. Okazało się, że machina zadziałała sprawnie i mój ojciec, występujący w roli pełnomocnika firmy, otrzymał tuż przed samym wkroczeniem wojsk radzieckich do Krakowa, zawiadomienie, że może podjęć pieniądze w banku, a była to suma jak na owe czasy wcale poważna, bo aż 70 tys. zł!
Adam Bogdanowicz cdn