Facebook
Bunt Młodych Duchem
Książki polecane:
Licznik odwiedzin:
Dzisiaj: 15
W tym miesiącu: 1386
W tym roku: 1386
Ogólnie: 475790

Od dnia 21-09-2006

Bunt Młodych Duchem

Rosyjski poeta i pisarz Aleksander Zorin opowiada o osobach, które wywarły wpływ na jego życie

Autor: Aleksandr Zorin
16-06-2015

Jeśli umieścić ojca Aleksandra Mienia, świadka Chrystusowego, w centrum mojego życia, okaże się, że moja droga do centrum była kręta i przerywana. Zresztą nie jestem pewien, czy udało mi się osiągnąć centrum i czy osiągnę je w czasie, który jeszcze pozostał mi na ziemi. Nie jestem pewien, czy otworzyły się przede mną wszystkie tajniki osobowości tego człowieka, który — bez wątpienia — wpłynął na moje życie bardziej niż ktokolwiek inny.
Rozpocznę moją opowieść z daleka. Byłem zaocznym studentem Instytutu Literackiego (tzn. nie bywałem na wykładach w trakcie roku akademickiego, a przyjeżdżałem jedynie na sesje egzaminacyjne). Pozostawiony sam sobie, poznawałem listę lektur dość chaotycznie. Musiałem gdzieś pracować i znajdować czas na samodzielną naukę. Pracowałem i jako stróż, i jako dozorca, tankowałem elektrokary w bazie samochodowej; zatrudniałem się w charakterze pracownika fizycznego w Obserwatorium Krymskim i w wielu ekspedycjach geologicznych (po szkole skończyłem technikum geologiczne). Z prac literackich — ratowałem się tłumaczeniami poetyckimi, głównie z estońskiego. Słowem, parałem się taką pracą, która pozostawiała mi niezbędny czas na czytanie. W tych szczęśliwych chwilach przeznaczonych na lekturę odkrywałem dla siebie i rosyjską, i sowiecką, i powszechną klasykę. Wymienię w przybliżonej kolejności nazwiska pisarzy, których los był dla mnie nie mniej ważny niż ich dokonania literackie. Spośród pisarzy rosyjskich to: Czechow, Leskow, Dostojewski, Puszkin (!), Tołstoj, Jesienin, Błok, Paweł Wasiljew, Cwietajewa, Wołoszyn, Bunin, Andriej Płatonow… Zabołocki… Od Zabołockiego rozpoczyna się moje poważne zainteresowanie astronomią. Ten pisarz korespondował z Ciołkowskim. Po odkryciu Ciołkowskiego zagłębiłem się w jego życiorys i prace z filozofii przyrody. Po Ciołkowskim przyszedł do mnie filozof-utopista Nikołaj Fiodorow, po Fiodorowie — znów Tołstoj. To „groźne ludziszcze” (tak określił go Lenin) wydawało mi się wówczas Jezusem Chrystusem, który pozostał nierozpoznany w trakcie Paruzji. Nie odkryłem jeszcze wówczas Ewangelii. A kiedy odkryłem i wiele fragmentów przepisałem do swojego zeszytu, przestałem już w ten sposób myśleć o Tołstoju.
Powtórzę — pisarze, których wymieniłem, byli dla mnie ważni zarówno ze względu na ich twórczość, jak i święte życie. W moim młodzieńczym umyśle towarzyszyli im Amerykanin Henry Thoreau, Francuz Alain Bombard… Thoreau w 1845 roku zamieszkał z dala od cywilizacji nad brzegiem leśnego jeziora Walden. Ten przykład życia pustelnika, wolnego od kanonów religijnych, był dla mnie szalenie atrakcyjny. Przez wiele lat od maja do października przenosiłem się do pewnego chutoru na Łotwie, nad brzegiem Zatoki Ryskiej. Gospodarze, państwo Abołtińsze, pozwolili mi zamieszkać w łaźni, w której mogłem układać wiersze, pasjami czytać Biblię i przy pomocy teleskopu (który przywiozłem z Moskwy) wędrować po rozgwieżdżonym niebie. („Ach gdybym… gdybym kupić mógł teleskop! To wcale nie jest zbytek dla poety…”1). Kupiłem, przywiozłem do Kujwiżów. Nauczanie Henry’ego Thoreau oraz filozofów amerykańskich z jego najbliższego otoczenia, transcendentalistów, zniewalało mnie pierwiastkiem romantycznym: „Bóg jest bliższy ludziom wśród gór i lasów niż w miastach”.
Francuski lekarz Alain Bombard, który samotnie niewielką łódeczką przepłynął cały Ocean Atlantycki, żeby udowodnić wszystkim rozbitkom, że są w stanie się uratować, też stał się dla mnie zaraźliwym przykładem. Wypłynąłem w rejs statkiem rybackim jako prosty marynarz. Północne obszary Oceanu Atlantyckiego, dostępne dla floty rosyjskiej, miały jeszcze wówczas charakter przemysłowy. Udało mi się doświadczyć tego, o czym najbardziej marzyłem. Znalazłem się w samym centrum burzy, kiedy grzbiet fali najpierw uniósł mój stary stateczek, a potem cisnął nim w dół. Fala na chwilę zamarła przed moimi oczyma niczym mętna ściana, której — zdawało się — można było dotknąć. Jednocześnie widać było otchłań, do której wpadałem razem z pokładem i całym swoim zachwyconym jestestwem. Z całych sił złapałem się poręczy i tak długo nie opuszczałem pokładu, aż zauważył mnie kapitan statku i przez megafon kazał mi zabierać się do kajuty!!!


„Jest upojenie w boju, w biegu
I na przepaści mrocznej brzegu,
I w rozszalałym oceanie,
Śród groźnych fal, gdzie ćmy odmęty…” 2


Być może, Puszkin traktował te ryzykowne, graniczące z obłędem zrywy jako rękojmię nieśmiertelności… Ale chyba trudno się z tym zgodzić. Zresztą i sam Puszkin nie miał co do tego pewności: „może”. „Szczęśliwy, kto w burzliwej porze/ Mógł poznać jej tajemne tchnienie”.3 To prawda, chwilowe szczęście nierozłącznie wiąże się z ryzykiem…
W tym miejscu powinienem napisać, w jaki sposób trafiły do mnie te książki. „Dobrowolnego rozbitka” (Alaina Bombarda) kupił mój ojciec. Kiedy ojciec po śmierci Stalina został zwolniony z więzienia i wrócił do rodziny, od razu zaczął gromadzić bibliotekę, która uratowała mnie przed ulicą, przed światem kryminalnym. Już w dziewiątej klasie zerwałem podwórkowe znajomości i co noc, aż do drugiej, ślęczałem nad kolejnymi tomami. Conocna samotność — mała kuchnia w mieszkaniu komunalnym, ciemna żarówka, wisząca pod sufitem…
Już będąc studentem, napisałem list do Alaina Bombarda. Nie miałem jego dokładnego adresu, ale list doszedł i tak, co świadczy o ogromnej popularności tego człowieka we Francji. Bombard mi odpowiedział i stał się dla mnie symbolem ratunku dla ginącej ludzkości. Tracąc wiarę w Prawdziwego Zbawcę, ludzie tracą też wolę do bycia zbawionymi. Później Bombard stanął na czele byłych zwycięzców, byłych mistrzów w swojej dziedzinie, którzy już „zeszli ze sceny”. Ich obecne, złamane życie okazało się o wiele bardziej niebezpieczne od tych minionych chwil, w których walczyli o zwycięstwo. Czegoś podobnego doświadczył sam Bombard, kiedy po przemierzeniu Oceanu Atlantyckiego zderzył się na twardym lądzie z oceanem wrogości i nieufności.
A Henry’ego Thoreau kupiłem na dalekiej Północy. Razem z moim przyjacielem, Jewgienijem Winnikowem, spędziliśmy zimę 1965/66 roku w Obwodzie Archangielskim, w nadmorskiej wiosce Kuszerika. W drodze powrotnej znaleźliśmy się w Onedze — powiatowym miasteczku — i, oczywiście, wstąpiliśmy do księgarni. Tam Żenia podsunął mi pod nos ten skarb. Sam bym go nie zauważył, nazwisko tego amerykańskiego filozofa nic mi wówczas nie mówiło.
Jewgienij Sołomonowicz Winnikow (prawdziwe nazwisko: Chaimow) przez pewien czas był moim guru, oddanym przewodnikiem przez sowieckie ciemności, a zresztą nie tylko moim. Ten genialny człowiek, szeroko i gruntownie oczytany, dobrze zapowiadał się jako młody pisarz. Został dostrzeżony przez słynnych mistrzów słowa — Lwa Sławina, Juliana Siemionowa… Zaczął być drukowany… Ale swoich najważniejszych utworów o nieprawomyślnej treści opublikować nie mógł. Być może to właśnie stało się powodem… Skończył z pisarstwem, rzucił się w wir życia, który zbyt głęboko go wessał. Zdawało mi się wówczas, że to nasza rzeczywistość nie dała mu możliwości prawdziwego rozwoju. Że jest dla niego zbyt płytka — jak zatęchła laguna dla dalekomorskiego statku, który nie jest w stanie płynąć, a jedynie szoruje o dno.
Po części tak właśnie było. Tyle prawdziwych talentów zostało utopionych w naszej złośliwej płyciźnie. Zwłaszcza spośród tych, którzy nie usłyszeli słów Zbawiciela: „Na świecie doznacie ucisku, ale miejcie odwagę: Jam zwyciężył świat” (J 16, 33).
Obserwowanie rozgwieżdżonego nieba do dziś pozostaje dla mnie atrakcją. Czytanie popularnonaukowej literatury astronomicznej, oczywiście, stawia przed człowiekiem pytania, na które należy znaleźć odpowiedź. Immanuel Kant stworzył formułę: „Niebo gwiaździste nade mną, prawo moralne we mnie”.


W Biurakanie (Armenia) we wrześniu 1971 roku odbyła się pierwsza międzynarodowa konferencja poświęcona kontaktom z cywilizacjami pozaziemskimi. Wziąłem w niej udział jako zapalony słuchacz i czytelnik. W tym czasie do prasy zaczęły przedostawać się artykuły i notatki o treści „ufologicznej”. Kuszące były „wiadomości” o niezidentyfikowanych obiektach latających i przybyszach z innych światów. Rozumne istoty z innej galaktyki! Jednak od problemów o wymiarze kosmicznym coraz bardziej ciągnęło mnie do problemów ziemskich, realnych. A czy nie da się znaleźć nieco bliżej braci intelektualnych i duchowych? Czy człowiek może być człowiekowi bratem?
To pytanie zadała mi moja mama podczas wspólnego powrotu z jednego z wkładów o przybyszach z kosmosu. Mama była nauczycielką. W młodości ukończyła Rosyjską Akademię Muzyczną im. Gniesinów. Chodziła też na wykłady do Państwowego Instytutu Kultury Muzycznej, gdzie metodyki gry na fortepianie uczył Grigorij Pietrowicz Prokofjew, brat słynnego kompozytora. Po skończeniu studiów mama została w Akademii. Prowadziła zajęcia i kontynuowała studia w klasie kompozycji. Lubiła improwizować i komponować utwory muzyczne. W latach dwudziestych, jako słynny taper, dorabiała podczas seansów niemego kina. Rzeczywistość porewolucyjna ułożyła dla niej swój własny, okrutny program. Mama rozpoczęła naukę w Instytucie Pedagogicznym, po którym zaczęła uczyć w szkole geografii. A wieczorami zamieniała się w korepetytora muzyki, przychodzącego do domów swoich uczniów… Mama, pełna dobroci, zawsze bezinteresownie pomagała ludziom i nie chciała wierzyć, że nasz los zależy od jakichś tam mieszkańców innych planet…
Jak gdyby w odpowiedzi na to pytanie dostałem książki ojca Aleksandra Mienia. Krążące w samizdacie „Syn człowieczy” i pierwszy tom Mieniowskiej „Historii religii”, („W poszukiwaniu Drogi, Prawdy i Życia”) były przepisywane na maszynie. Pożyczała mi je do czytania moja znajoma, która właśnie je przepisywała. A książki drukowano w Brukseli, pod pseudonimami Swietłow i Bogolubow. Przez jakiś czas ta znajoma ukrywała przeze mną prawdziwe personalia autora i byłem absolutnie pewien, że mieszka on gdzieś poza granicami Związku Radzieckiego. Dopiero gdy „Historia religii” zaczęła wzbudzać we mnie coś więcej niż tylko ciekawość czytelniczą, Faina Jewsiejewna Buchina, moja dobrodziejka, przyznała się, że autorem tych książek jest kapłan prawosławny, który pełni posługę w podmoskiewskiej parafii. Bez zwłoki pojechałem do Puszkino, do Nowoj Dieriewni, gdzie w cerkwi Ofiarowania Pańskiego służył ojciec Aleksander Mień. To wszystko zdarzyło się we wrześniu 1975 roku.
Odrzucając na bok pewne ścieżki, prowadzące mnie na spotkanie z Prawdą (romantyczny odbiór świata, gwiaździste niebo, lektura Biblii), muszę stwierdzić, że spotkanie z Mieniem stało się początkiem mojego nawrócenia. Trafiłem do przyjaznego, kulturalnego i twórczego środowiska. Regularne kontakty z kapłanem, spowiedzi — z reguły utrzymane w tonie szczerej rozmowy — książki, książki, pochodzące z biblioteki ojca Aleksandra, którymi chętnie się dzielił. Wymienialiśmy się też pozycjami zagranicznymi. A były to dzieła nie tylko o charakterze duchowym, ale też — filozoficznym, literackim i historycznym. Aż do okresu pieriestrojki uzupełniałem moje braki lekturowe wyłącznie literaturą, publikowaną w tamizdacie4.
W parafii praktykowano udzielanie sobie nawzajem pomocy. Mając pewne doświadczenie w budownictwie, z błogosławieństwa ojca, zorganizowałem brygadę remontową. Pomagaliśmy parafianom (zwłaszcza starszym) i na ich daczach, i w ich moskiewskich mieszkaniach. W parafii istniały tzw. małe grupy. Ich dokładną liczbę znał jedynie ojciec Aleksander. Regularnie zbieraliśmy się w czyimś domu. Spotkania te miały charakter modlitewny i edukacyjny. W grupie, do której należałem razem z moją żoną, znajdowała się tzw. skrzynka na pieniądze, do której każdy wkładał tyle, na ile mógł sobie pozwolić. W końcu rodziny były w większości biedne i wielodzietne…
Wspólnota z Nowej Dieriewni stała się dla mnie uniwersalną szkołą życia, o czym próbowałem opowiedzieć w książce „Angieł-czernoraboczij”.
W tym roku minie dwadzieścia pięć lat od chwili jego śmierci. Nie mogę pozbyć się poczucia, że gdyby udało mu się pożyć jeszcze przynajmniej 10 czy 15 lat, dzisiejsza Rosja byłaby zupełnie inna! Jej rozwój przebiegałby według innego wzorca. Nieprzypadkowo zostało powiedziane: „Wielką moc posiada wytrwała modlitwa sprawiedliwego” (Jk 5,16). A moc modlitwy ojca Aleksandra dała się poznać nie tylko na przykładzie losów wielu osób, ale też w stanie rosyjskiej Cerkwi prawosławnej, której procesy życiowe są dziś dopiero ledwo dostrzegalne. Wielu osobom uczestniczącym w liturgii i słuchającym jego kazań zdawało się, że słowa ojca Aleksandra są skierowane bezpośrednio do nich. Znana jest prawda, że Bóg kocha każdego człowieka mocniej niż wszystkich pozostałych. Właśnie taka miłość — Boża iskra — rozpalała jego posługę duszpasterską. Był to najważniejszy z darów, które otrzymał ten niezwykle utalentowany człowiek.
Nie było dnia, żebym nie myślał o dwóch osobach: o mamie, która odeszła w 2002 roku, i o nim. Czytam jeszcze raz, słucham wykładów i kazań. Ojciec Aleksander przeczuwał, że nadchodzące stulecie niesie w zarodku zagrożenie międzynarodowym terroryzmem. Mówił, że „staliśmy się świadkami powszechnej wojny domowej wszystkich «dzieci Adama», szarpiącej ciało swojego ojca. Ta wojna nie ustaje ani podczas działań wojennych, ani w chwilach «pokoju». Terror i nienawiść nie znają zawieszenia broni”.
Świat zmienia się błyskawicznie. Zmienia się też powszechne tło kulturowe. Ojciec Aleksander uważał, że powinien zmieniać się również język Cerkwi w jej kontaktach ze światem. W 1989 roku ojciec Mień miał okazję wystąpić na konferencji we włoskim mieście Bergamo. „Zapewniam — mówił wówczas — że bez nowego odrodzenia religijnego ludzkość może zginąć w bardzo krótkim czasie. Mając w posiadaniu ogromne siły niszczycielskie, utraciwszy orientację moralną, utraciwszy to, co stanowiło rzeczywiste korzenie kulturowe, człowiek wstąpi na ścieżkę samozagłady… Albo powrócimy do stanu zezwierzęcenia, uzbrojeni w zdobycze techniki, albo wrócimy do tego, co zostało dane nam na początku, właśnie do Obrazu i Podobieństwa Bożego”.
W jego „Modlitwie uczniów Chrystusowych”, która weszła do skarbnicy modlitw chrześcijańskich, są takie słowa: „Naucz nas widzieć braci w tych, którzy myślą inaczej niż my — w innowiercach i niewierzących”. Ale jakże można kochać głupców wysadzających w powietrze siebie i innych, w jaki sposób można nauczyć ich miłości braterskiej? Przede wszystkim — własnym przykładem: wzajemną miłością między chrześcijanami. Ekumeniczną jednością wewnątrz Kościołów Wschodniego i Zachodniego. Przecież Pan stworzył Kościół powszechny. Jednak brak przyjaźni i wzajemnego zrozumienia panują też wewnątrz samej rosyjskiej Cerkwi prawosławnej. Często zarzewiem konfliktu staje się sam ojciec Aleksander — jego otwarte, światłe, aktywne prawosławie…
W świetle dzisiejszego wandalizmu ze strony ugrupowań islamskich należy wspomnieć, że Islam powstał w okresie głębokiego kryzysu chrześcijaństwa (VII w. n. e.), kiedy pojawiły się i umocniły wschodnie herezje, kiedy chrześcijanie podzielili się na rozmaite sekty i ruchy, zwalczając się nawzajem. Islam został zesłany jako znak z góry, jako ostrzeżenie o niebezpieczeństwach, czyhających wewnątrz samego Kościoła. Również dzisiaj nadszedł czas, kiedy to ostrzeżenie ponownie jest kierowane do całej cywilizacji chrześcijańskiej. Wojujący fundamentalizm islamski można rozpatrywać jako impuls do wyzdrowienia, do umiłowania pokoju przez cały świat chrześcijan. A przede wszystkim — w głębi własnego serca — jako wezwanie do zbawienia.
Uruchamiam magnetofon i słyszę jego spokojny głos: „Demokracja to psychologia. Zresztą przez określenie «człowiek inteligentny» Czechow rozumiał także umiejętność zrozumienia drugiego, zrozumienia jego punktu widzenia. Taki właśnie jest człowiek inteligentny. Ale tę roślinkę hoduje się bardzo długo! To wyraz bardziej subtelnego ustroju duchowego, który — właściwie rozwinięty — może przynieść pożytek całemu społeczeństwu i wpłynąć na nie. Ale przebudowa struktury społecznej, przeszczepienie jej demokracji, nie uda się, jeśli naród czy narody, tworzące społeczeństwo, pielęgnują w sobie psychologię totalitarną”.


Aleksander Zorin, poeta i pisarz. Mieszka w Moskwie


Tłum. Ewangelina Skalińska


(Cykl w opracowaniu Doroty Giebułtowicz,
25 stycznia 2015 r.)