Dzisiaj: | 30 |
W tym miesiącu: | 1585 |
W tym roku: | 32627 |
Ogólnie: | 459678 |
Od dnia 21-09-2006
Przy końcu kwietnia Niemcy zarządzają ewakuację naszego oflagu. Mamy się przenieść dla odmiany do Lubeki. Niezdolni do marszu chorzy mają być przewiezieni pociągiem, reszta będzie maszerować piechotą. W czasie, gdy nasze wojska pod dowództwem gen. Maczka zbliżają się do Wilchemshaven, a wojska radzieckie oraz wojska polskie dowodzone przez gen. Berlinga prą całą parą na Berlin, taka podróż do Lubeki budzi w nas nieufność co do prawdziwych intencji Niemców. Po co ta przeprowadzka? Co się za tym kryje? Nasze polskie dowództwo protestuje, powołując się na jakiś tam paragraf Konwencji Genewskiej, wg którego takie przeprowadzki są sprzeczne z prawem wojennym. Nic nie pomaga, więc pakujemy nasze rzeczy i przygotowujemy się do drogi. Dowiedziałem się jakiś czas potem, już po wyzwoleniu, że na ochotnika dwóch oficerów w nocy wykradło się z obozu z zamiarem dotarcia do gen. Maczka, żeby mu zdać relację o zamiarach Niemców przeniesienia obozu do Lubeki i o naszych podejrzeniach. Niezależnie od tego nasi radiowcy dysponujący zakonspirowaną krótkofalówką nadawali raz po raz meldunki, w nadziei, że któryś zostanie przejęty przez wojska gen. Maczka, względnie inne formacje alianckie, które po przejęciu przekażą je gdzie należy. Po nalotach, które przeżyliśmy dwukrotnie na stacjach kolejowych, byliśmy specjalnie uczuleni na punkcie przeprowadzek.
Na razie jednak, mimo protestów naszej „góry”, każą nam wychodzić, A więc, jak zwykle w takich wypadkach, sprawdzanie stanu, liczenie, formowanie kolumny, po czym ruszamy do bramy. Mija bramę 1-szy batalion, potem drugi, a za nim przychodzi kolej na nasz trzeci batalion AK. Idę w pierwszej dwójce i już podaję wachmanowi moje nazwisko i numer jeniecki, które on z kolei odnotowuje na liście, którą trzyma przed sobą, gdy słyszę: „zawracaj! zostajemy!” Głos był tak sugestywny, że bez chwili namysłu obróciłem się tyłem do zdumionego wachmana i dołączyłem do kolegów, którzy też cofnąwszy się od bramy, sformowali dwuszereg. Niemcy zdębieli. Potem coś radzili między sobą, wreszcie przed nasz dwuszereg wyszedł oficer obozowej Abwehry i zaczął do nas przemowę po polsku. Mówił, że kto jeszcze chce zobaczyć Polskę, to powinien się nie upierać i opuścić obóz, że tych którzy tu pozostaną, przejmie pod swoją opiekę SS itp. Następnie zaczął odczytywać nazwiska pytając czy wyczytany idzie, czy zostaje. Wyczytanym, którzy odpowiedzieli odmownie, kazano występić z szeregu i odmaszerować do osobnego baraku w asyście żandarmów. Powiało grozą. Mimo to wszyscy wyczytani odpowiadali, że zostają. Po pewnym czasie oficer odstąpił od dalszego odczytywania, a nam po chwili kazano odmaszerować do baraków mieszkalnych. Odetchnęliśmy głęboko z ulgą, tym bardziej że po jakimś czasie dołączyli do nas poprzednio od nas odłączeni koledzy. Była to, jak się później okazało, próba zastraszenia nas i zmuszenia tym samym do zgodzenia się na opuszczenie obozu, gdy to zawiodło, zwolnili wszystkich. Widać z tego było, że duch „Nadludzi” uległ erozji.
Niedawno wpadła mi w rękę niewielka książeczka, w której znalazłem opis tej podróży naszego obozu z Sandbostel do Lubeki. Z jej treści wynikało, że nasze obawy i złe przeczucia co do intencji Niemców, związanej z przeprowadzkę obozu, nie były bynajmniej płonne i nie wiadomo, czym mogłaby się skończyć ta wędrówka, gdyby nie polscy „myśliwcy”, lotnicy, którzy nadlatywali codziennie eskortując niejako maszerujące oddziały jenieckie. Jak wynikało z relacji zawartej w książeczce, nie obyło się i tak bez ofiar ze strony jeńców. Na jakiejś stacji gdzie chwilowo zatrzymał się pociąg, którym podróżowała do Lubeki część naszych oficerów, w czasie nalotu alianckiego spadły bomby, byli ranni i zabici. A co do samego buntu, który urządziliśmy, odmawiając wyjścia z obozu, to jak się też później okazało, mogliśmy sobie pogratulować szczęścia, gdyż odnotowane zostały wypadki, które skończyły się dla zbuntowanych jeńców tragicznie, a w jednym z obozów grupa jeńców, którzy odmówili posłuszeństwa, została zamknięta w osobnym baraku, który podpalono.
Zbliżał się wieczór, a my zostaliśmy w pustych barakach, niepewni swego losu. Ogarnął nas jakiś wisielczy humor. Przewodził w prześmiewkach znany aktor warszawski Dziewoński (Dudek). Ryczeliśmy ze śmiechu z jego improwizowanych monologów i powiedzonek. W nocy, do pomieszczeń pozostałych po tych, co wyszli do Lubeki, Niemcy SS-mani wprowadzili około 15 tys. ludzi różnych narodowości z innych obozów koncentracyjnych. Nasi oficerowie odnajdują wśród nich swoich krewnych i znajomych. Jeden z naszych kolegów odnalazł w ten sposób swojego ojca. Postanawiamy przeflancować go do naszego obozu, zanim Niemcy doliczą się i ustalą stan obozu po transporcie. Zamiar został nocą wykonany, a w stanie oflagu podaliśmy ocalonego z kacetu, oczywiście pod nazwiskiem kolegi, który pomaszerował do Lubeki. Nim się zorientują, będzie już po wojnie.
Stan więźniów w obozie koncentracyjnym jest straszny. Wycieńczone do ostatnich granic szkielety z ogolonymi głowami, w pasiakach obozowych, podnieceni jakąś głodową gorączką, chodzą ustawicznie lub biegają jakimś nerwowym truchcikiem po placu obozowym. Obserwujemy to, pełni współczucia i oburzenia. Jaki stopień zezwierzęcenia osiągnęli ci hitlerowcy, którzy mogli doprowadzić ludzi do takiego stanu odczłowieczenia? Staramy się okazać pomoc więźniom, jak tylko jest to możliwe. W nocy wyciągnęliśmy jeszcze paręnaście osób przez druty do naszego obozu, gdyż Niemcy jakoś nie sprawdzali dotąd stanu osobowego. Poza tym do kacetu poszła ekipa lekarska z pielęgniarzami oraz kapelan. Po powrocie opowiadali straszne rzeczy o tym, co tam zastali: wielu więźniów w stanie agonalnym z wycieńczenia i głodu. Odkryli też wypadki ludożerstwa. W kociołku zupa na mięsie i trup pod kocem z wyciętymi kawałkami podudzia. Robimy składkę żywnościową i część zawartości paczek czerwonokrzyskich przeznaczamy dla kacetu. Cóż to jednak znaczy dla takiej masy ludzi, jaka tam się znajduje? Dowiedzieliśmy się od jednego więźnia, że Niemcy napuszczają ich na nas, żeby spowodować jakieś zamieszki rozpuszczają pogłoski na temat naszych bogactw żywnościowych, które nagromadziliśmy przebywając tu od dawna i otrzymując stale paczki amerykańskie. Rzeczywiście obserwujemy pod wieczór jakieś większe niż zazwyczaj podniecenie wśród więźniów. Musimy się mieć na baczności. W nocy wystawiamy liczne posterunki przy płocie oddzielającym nas od obozu koncentracyjnego. Ale co one będą mogły zdziałać jak runie na nas wielotysięczna masa obłąkanych z głodu ludzi. Prawdopodobnie byłaby to okazja dla SS-manów do wystrzelania dużej ilości więźniów, a i nas w tym tumulcie i przy ogólnym zamieszaniu. Była to dla nas noc strachu, jeśli nie grozy i mało kto z nas prawdopodobnie spał tej nocy. Na szczęście machinacje SS-manów zawiodły, noc przeszła bez wypadków.
Jednak Niemcy uknuli następną szatańską prowokację. Jednego dnia rozpuścili oni w kacecie pogłoskę, że w nocy załoga niemiecka opuści obóz w związku ze zbliżającymi się wojskami alianckimi. Gdy noc zapadła, od strony kuchni obozowych usłyszeliśmy głośne wycie oraz strzelaninę z automatów i broni maszynowej z wieżyczek strażniczych. Tumult, wrzaski i strzelanina trwała około pół godziny. Rano dowiedzieliśmy się o dramacie, który był udziałem więźniów. Myśląc, że Niemcy wyszli, ruszyli oni na kuchnie i magazyny żywnościowe. Tego tylko oczekiwali zaczajeni SS-mani. Oszalały tłum powitali strzałami z automatów i karabinów maszynowych. Podobno około 3 tys. ludzi tej nocy zostało zabitych i rannych.
Pierwszy dzień wolności
Aż nadszedł pamiętny dzień, kiedy to Niemcy zgromadzili nas na placu apelowym i przeliczyli. Jak tylko rozeszliśmy się, dziarskim krokiem pomaszerowali w stronę baraku polskiego komendanta obozu oficerskiego i poddali się mu, oddając cały obóz polskiemu najstarszemu stopniem oficerowi, przebywającemu w obozie. Generałem tym był Boruta-Spiechowicz, który dobrał sobie do sztabu komendantury angielskiego majora i francuskiego pułkownika. Niemców, którzy zamierzali po poddaniu się opuścić obóz, zatrzymano. Wieżyczki strażnicze obsadzili polscy żołnierze (tym razem, żeby obronić obóz przed ewentualną napaścią z zewnątrz), którzy przejęli od Niemców wszelką broń, będącą na uzbrojeniu komendy obozu. Przeniesiono nas też do innych baraków, oddając nasze dotychczasowe na potrzeby obozu cywilnego, celem poprawienia warunków bytowania więźniów, którzy znaleźli się teraz pod naszą opieką. Odżywianie oczywiście poprawiło się z miejsca, choć do rozkoszy podniebiennych oczywiście nie należało w dalszym ciągu.
A tymczasem na przedpolu otaczającym obóz nic się nie działo, nie widzieliśmy nic poza łąkami aż po horyzont, na którym czarną krechą rysowała się linia lasów. Tak trwaliśmy w oczekiwaniu na jakiś znak, że o nas nie zapomniano, bo z komunikatów radiowych wiedzieliśmy, że wojska alianckie idące z zachodu zbliżają się już do linii Łaby, a Rosjanie i Polacy idący od wschodu toczą boje na ulicach Berlina. Wreszcie nadleciał samolot z polską szachownicą na skrzydłach i przelatując parę razy nad obozem, pomachał nam porozumiewawczo skrzydłami na znak, że wiedzę o nas i nie zapominają. Tymczasem w byłym kacecie zaczął się szerzyć tyfus plamisty i zachodziła obawa, że może się przenieść i do nas. Sytuacja wymagała szybkiej interwencji lekarskiej, a środki obozowe były bardzo skromne, żeby nie powiedzieć żadne.
Pierwsi żołnierze alianccy
Pewnego popołudnia, było to 4 maja, usłyszeliśmy nagle ryk motorów i zobaczyliśmy po obu stronach terenu obozowego czołgi i za nimi piechotę w charakterystycznych talerzykach na głowach — Brytyjczycy! Kto żyw w naszym obozie wskakiwał na dach baraku, na górę starych butów gromadzonych tu przez zapobiegliwych Germanów, jako spuścizna prawdopodobnie po pomordowanych właścicielach. Gdzieś z lasów na horyzoncie dolatywał nas odgłos rzadkich strzałów karabinowych — siedząc wygodnie na dachu naszego baraku biliśmy soczyste brawa „atakującym” żołnierzykom, szalejąc z radości. Niedługo potem motocykliści, należący do tego właśnie oddziału, jak się okazało szkockiej dywizji pancernej, wjechali na teren naszego obozu. Byli bardzo przejęci oswobodzeniem tak dużego obozu, aczkolwiek zastrzegli na wstępie, że mogą się jeszcze wycofać, bo w lasach może być jeszcze trochę Niemców. Ostrożne wojsko! Nic dziwnego, że tak długo szli od brzegów Atlantyku do brzegu Łaby. No ale grunt, że doszli wreszcie. Oczywiście Niemcom nie śniło się ich napastować, więc w ten sposób znaleźliśmy się na terenach okupowanych przez armię brytyjską.
Widziałem, jak zagarnęli przekazanych im przez dowództwo polskie jeńców niemieckich, oficerów i żołnierzy. Nie powiem, żeby traktowanie ich przez Szkotów można było nazwać łagodnym. Nowe dowództwo obozu od razu wzięło się za ratowanie biednych kaceciarzy, którzy marli już po oswobodzeniu nie tylko z wycieńczenia, ale również na tyfus. Obficie posypywali Szkoci także i nas proszkiem DDT, który obok penicyliny stał się największym przyjacielem żołnierza w czasie II-giej wojny światowej, Wydezynfekowani więźniowie obozu koncentracyjnego, wykąpani i przebrani w czystą bieliznę byli przenoszeni przez ekipy sanitarne do olbrzymich namiotów szpitalnych ustawionych przed terenem obozu. Każdy przybyły z zewnętrz, jeżeli wchodziło się na teren obozu, bez względu na to czy był to szeregowiec, czy generał, musiał być poddany gruntowemu posypaniu, a właściwie, szprycowaniu proszkiem DDT.
My jednak cięgle pozostawaliśmy na terenie dawnego obozu jenieckiego i w trybie naszego bytowania i warunkach życia obozowego zmiany zaszły niewielkie. Dowództwo nasze polskie jak i szkockie też nie stanęło na wysokości zadania. Mogli się zdobyć na jakieś powitanie po prawie pięcioletniej niewoli — szczególnie jeśli chodzi o jeńców z kampanii wrześniowej (my z powstania byliśmy zaledwie osiem miesięcy). Przybył wprawdzie jakiś polski oficer łącznikowy przy sztabie brytyjskim, który zamiast powitania przywiózł nam komunikat dowództwa (rozkaz), w którym chyba dziesięciokrotnie powtarzało się słowo „zabrania się”. Zabraniało się w tym rozkazie rabowania Niemców, krzywdzenia ich na duszy i ciele, dokonywania kradzieży i niszczenia majątku obozowego itd. Nie wiem czy jeńcy innych narodowości otrzymali też podobny rozkaz, a jeśli tak, to chyba go zignorowali, widzieliśmy bowiem liczne transporty powracających z pieśnią na ustach Francuzów obładowanych czym się da (nie do wiary, ale widzieliśmy tam nawet wózki dziecinne), zresztą może to i racjonalnie nawet, jeśli nie było się długo w domu przy żoneczce? Odczytany na powitanie rozkaz poprzetykany był gęsto odwoływaniem się do honoru polskiego żołnierza i honoru oficera w pierwszym rzędzie. Skwitowaliśmy ten dowód troski o nasz honor wzruszeniem ramion, po czym postanowiliśmy udać się za druty, żeby odetchnąć nareszcie wolnością i przekąsić co nieco „a la campagne”.
Adam Bogdanowicz
CDN