Dzisiaj: | 79 |
W tym miesiącu: | 396 |
W tym roku: | 44060 |
Ogólnie: | 471112 |
Od dnia 21-09-2006
Kolejny (12) odcinek nie publikowanych nigdy wcześniej wspomnień Adama Bogdanowicza, porucznika AK, ps. Konrad. Wspomnienia wojenne spisał w 1989 roku. W poprzednim odcinku opisuje wyzwolenie obozu przez aliantów.
Wyszliśmy z obozu we trójkę: Witek Telakowski, kpt. Skibniewski (ps. „Gubryna”, w czasie powstania opanował, a później dowodził zespołem Elektrowni Warszawskiej), no i ja, mając na celu zjedzenie wreszcie czegoś z „cywilnego menu” oraz zwiedzenie okolicznych wsi.
Weszliśmy więc do pierwszej napotkanej chaty, a tam spotkała nas niebywała niespodzianka: na nasz widok cała rodzina bauerów rzuciła się nam do nóg i obejmując je i całując buty zaczęli prosić o łaskę. Odtrąciliśmy ich, uwalniając nasze nogi z tych uścisków. Musieli skurczybyki mieć niemało na sumieniu, jeżeli tak zareagowali na nasz widok. Kazaliśmy, a robił to w naszym imieniu kpt. Skibniewski, znający perfekt niemiecki, żeby nam usmażyli jajecznicę z 10 jaj i nakryli stół na dworze oraz że wszystko ma być gotowe za pół godziny. W następnej chałupie scena z nogami znowu się powtórzyła. Tam z kolei zamówiliśmy kaczkę pieczoną z terminem gotowości za dwie godziny. Nie będę opisywał, z jakim apetytem zamówienia te potem konsumowaliśmy, dodam tylko, że wszystko na czas było przygotowane. Cóż to była za uczta! Oczywiście po skończonym jedzeniu zażądaliśmy przedstawienia rachunku, wygłoszona została przy tym okolicznościowa mowa na temat, jak to Niemcy rabowali. Oczywiście gospodarze prześcigali się w gościnności, że nie chcą żadnych pieniędzy, wszystko to niby z napadu nagłej miłości do nas. Byliśmy jednak stanowczy — Skibniewski powiedział im dosadnie, że od takiej s... jak Niemcy żadnych podarków nie przyjmujemy — płacić do cholery będziemy i już! Tak skończyła się nasza pierwsza wyprawa na wolności.
Z naszego obozu pierwszy wyruszył w daleki świat kpt. Skibniewski z zamiarem udania się do dywizji Maczka, gdzie miał szwagra płk. Franciszka Skibińskiego, a następnie przez Belgię zamierzał udać się do Londynu, do swoich krewnych. Przy pożegnaniu dał nam kartkę do płk. Skibińskiego, w której polecał nas jego opiece na wszelki wypadek, gdyby nam tego rodzaju protekcja była potrzebna. Po paru dniach i my także uznaliśmy, że w obozie nie ma co siedzieć, że trzeba jednym słowem udać się w podróż na zachód, skoro na razie do Polski nie ma co wracać, zanim sytuacja się tam nie wyklaruje. Dowództwo nasze obozowe nie robiło pod tym względem wyjeżdżającym oficerom specjalnych trudności. Więc odmeldowaliśmy się, dostaliśmy urlopy i korzystając z pierwszej nadarzającej się okazji samochodowej wyruszyliśmy ciężarówką z dywizji do Meppen, gdzie mieliśmy nadzieję odnaleźć płk. Skibińskiego. Tam jednak poszukiwanego przez nas pułkownika nie zastaliśmy, dowiedzieliśmy się jednak, gdzie aktualnie stacjonuje, i pierwszym samochodem, który tam jechał, udaliśmy się na teren rozlokowania jego brygady. Po przyjeździe zostaliśmy gościnnie przyjęci przez pułkownika i zaproszeni przez niego na obiad do kasyna oficerskiego przy jego sztabie. Ponieważ byliśmy jedynymi z pierwszych oficerów, którzy przeżywali okupację w kraju i którzy dotarli do ich brygady, więc pytaniom i opowiadaniom nie było końca. Zapytał nas któryś z obecnych przy stole oficerów, jaki był nasz stosunek do rządu londyńskiego u nas w kraju w czasie okupacji. Gdy odpowiedzieliśmy, że wierzyliśmy w niego jak w Boga bez mała, że wszystkie wieści stamtąd pochodzące przyjmowaliśmy jak objawienie — usłyszeliśmy, pamiętam, dziwną informację, że ten rząd to było jedno wielkie nieporozumienie i jednym słowem, że nie cieszył się on autorytetem w wojsku. Pamiętam, że bardzo nas te wypowiedzi zdziwiły i dały wiele do myślenia. Potem zresztą miałem okazję przekonać się, że wypowiedzi te nie były odosobnione.
Przygód z Niemcami ciąg dalszy
Po skończonym obiedzie, który jak mówią dyplomaci, upłynął w szczerej i serdecznej atmosferze, udaliśmy się z Witkiem przez lasy, na naszą kwaterę w rejonie rozlokowania jednego z pułków pancernej brygady. I gdy tak szliśmy, wymieniając wrażenia, raptem spostrzegliśmy, że kilkadziesiąt metrów przed nami przecina nam drogę duża grupa żołnierzy niemieckich, starając się ukryć w lesie po drugiej stronie drogi. Stanęliśmy jak wryci — a Niemcy jakoś zawahali się przez moment na nasz widok. I wtedy Witek najgroźniejszym głosem, jaki mógł z siebie wydobyć ryknął: „Halt!... Hände hoh!” Niemcy stanęli i podnieśli ręce. Rozkazaliśmy, żeby ich dowódca zbliżył się dla okazania dokumentów. Stoi mi jeszcze dziś przed oczyma wysoki drab, w stopniu sierżanta, usiłujący drżącą ręką pokazać dokumenty — trząsł się cały. Witek pokrzyczał gromko, że mają udać się biegiem prosto przed siebie, do najbliższej polskiej jednostki i zameldować się tam do niewoli. Zrobili w tył zwrot i truchcikiem z rękami na szyi (nie wiadomo zresztą po co w tym wypadku) pobiegli we wskazanym przez nas kierunku. Odetchnęliśmy z ulgą. Takie spotkanie mogło źle się dla nas skończyć. Mogliśmy zamiast na kwaterę, trafić do ziemi. Dobrze, że wpadliśmy na jakichś mocno wystraszonych Niemców. W każdym razie zaraz po przybyciu sprawdziliśmy, czy spotkany przez nas oddział niemiecki istotnie zgłosił się do niewoli. Ale barany! Musieli być ciężko wystraszeni. My nawet pistoletów nie mieliśmy przy sobie.
Oberlangen tańczyło i flirtowało
Następnego dnia odmeldowaliśmy się w dowództwie gościnnego pułku i udaliśmy się jakimś okazyjnym transportem do obozu kobiet z AK w Oberlangen, położonym tuż przy granicy niemiecko-holenderskiej. Przebywała tam Krystyna, późniejsza żona Witka, oraz wszystkie nasze sanitariuszki i łączniczki z Dyonu Motorowego. Obóz ten został oswobodzony nagłym wypadem zagonu pancernego dywizji gen. Maczka, stąd specjalne względy, jakimi cieszył się obóz w dywizji, która sprawowała nad nim pewnego rodzaju protektorat. Żołnierze i oficerowie dywizji opodatkowali się dobrowolnie na rzecz kobiet żołnierzy, przeznaczając dla nich część żołdu i zaopatrzenia. Kobiety nasze zastaliśmy umundurowane jak lalki, wyposażone we wszystko co damie — żołnierzowi jest niezbędne do życia. Kobiety nasze, choć tak rozpieszczane przez eleganckich pancerniaków, przyjęły nas z wylewną serdecznością i obdarowały „czym chata bogata”. Dostaliśmy nowe dresy, buty, swetry i berety z pięknymi gwiazdkami, nie mówiąc już o czekoladzie i innych smakołykach oraz amerykańskich papierosach. Mogliśmy wreszcie zrzucić z siebie stare mundury, które otrzymaliśmy jeszcze w niewoli.
W Oberlangen spotkałem wielu znajomych, a nawet kuzynki Zosi, siostry Krystynę i Wandę Czechowiczówny. Zaraz po przybyciu natknąłem się na Jankę Wołkanowską, która kiedyś mieszkała ze swoimi rodzicami w domu na ulicy Widok, dalej córkę mojej nauczycielki francuskiego z gimnazjum, Jankę Cieślińską, z którą wiele balów przetańczyłem kiedyś w Warszawie. Nazwiska innych pań już zapomniałem, ale pamiętam, że co chwilę spotykałem jakąś znajomą z dawnych lat z Warszawy.
Oberlangen tańczyło i flirtowało. Później, ze względu na powtarzające się często wypadki samochodowe, jak również różne dramaty sercowe, których ofiarami byli dzielni maczkowcy, dowództwo dywizji ograniczyło znacznie kontakty żołnierzy dywizji z obozem warszawianek. Na terenie Oberlangen poznałem gen. Andersa, który wizytował obóz. Jechał do Londynu i zabrał moje listy do Zbyszka Semilskiego.
Po tygodniu pobytu wśród naszych gościnnych koleżanek, wybrałem się z powrotem do mojego obozu.
Adam Bogdanowicz
CDN