Dzisiaj: | 58 |
W tym miesiącu: | 375 |
W tym roku: | 44039 |
Ogólnie: | 471091 |
Od dnia 21-09-2006
W sadzie owocowym na wzgórzu między wsią Rarańczą a Rokitną zebrał się w komplecie dywizjon kawalerii, wyczekując rozkazów. Brakło tylko rotmistrza Wąsowicza, który z powodu choroby zatrzymać się musiał w Sadogórze. 13 czerwca o świcie ordynansowy jeździec przyniósł nam rozkaz odmarszu na pozycję. W kilka minut zebrały się szwadrony z nabytą w ciągu tylu miesięcy wojny sprawnością i pokłusowały wzdłuż samochodów korpuśnego sztabu na pozycje artylerii.
Na polu kwitnącej niebiesko lucerny przyszło nam wśród cudownego słonecznego dnia spędzić parę godzin oczekiwania. Południe mijało, gdy niespodziewanie nadjechał z bratem swym rotmistrz Wąsowicz. Głośne „hurra” przywitało jego przybycie. Rotmistrz uśmiechem witał swych ułanów, patrzył po szeregach, czy kogo z niech nie zabrakło, a dochodząc do nas zawołał: Nie szarżowaliście jeszcze? Bałem się, że się spóźnię, to też choć jeszcze zdrów nie jestem, wróciłem, bom się przez te dwa dni zanadto za wami stęsknił.
– Posypały się wesołe rozmowy, dyskusje, dowcipy. Wtem nadlatuje ordynans ze sztabu Brygady, powołując rotmistrza. Wiedzieliśmy, co to znaczy... Koniom przyciągnięto pasy, szwadrony posunęły się o dwa staje naprzód.. Na wzgórzu stał rotmistrz z szefem sztabu i śledził za ruchem jego ręki. Chwilę coś tłumaczył, o coś się pytał, a potem do nas zawrócił się i krzyknął: „Na koń!”
Szwadrony ruszyły kłusa wzdłuż niedawno wykopanych rowów strzeleckich. Przed nami o cztery kilometry w dole ciągnie się wieś R o k i t n a, przed nią rzeczka, to granica Besarabii. Na lewo, o kilka tysięcy kroków las, między lasem a wsią faliste błonie, na nim widać kilka wiatraków. Jedziemy w lewo, w kierunku lasu, rozwiniętym szykiem. Padł rozkaz: „Rostworowski, Eiserman, Kossowski spatrolują las”. — Szwadrony za patrolem jadą kłusa, pada komenda: Dobądź broń! — Pierwszy rząd dojeżdża do rzeczki, konie mimo woli zwalniają tempo. Spostrzegł to rotmistrz — „Dla polskiej kawalerii nie ma przeszkody” — krzyknął i przesadził rzeczkę swoją „Hochlą” (ak nazywał się koń rotmistrza). Za nim w trop wszyscy inni, choć brzeg stromy, urwisty.
Dywizjon skręcił w prawo na błonie za wsią. W dali widnieją rosyjskie okopy. A od okopów to tu, to tam odzywa się strzał. Kule zaczynają z rzadka brzęczeć koło uszu. Ruszyły konie „marsz-marsz”, rozwinęły się szare ułanki od pędu, zacisnęły silniej dłonie na rękojeściach pałaszy. Zabłysnęły oczy radością. Więc w końcu nadeszła upragniona chwila, chwila, o której każdy z nas, dzieckiem będąc, czytał w historii, w powieści, w poezji, więc my jedziemy na ułańską szarżę, więc za chwile my wpadniem na wroga, zabłyszczą szable nad jego głowami i ciąć i rąbać będziemy, co nam kule, co nam strzały — my jedziem — polska kawaleria! Rozświeciły się twarze żołnierskie i z sześćdziesięciu młodych pierwsi krzyk poszedł „Hurra!” A Topór im przewodził, bo woła: „Naprzód polskie ułany!” A wtórują mu inni: „Naprzód, stara wiaro!”
Chwila dziwna, chwila tak osobliwa, że ten, co ranny wracał ze szarży, mówił mi: „Gdybym wiedział, że w tej drugiej szarży rękę bym miał stracić, przecież bym pojechał.”
Jechali długim, szerokim rzędem, a równo, jak nigdy na żadnych ćwiczeniach. Kule idą coraz częściej, jak rój os nadlatują. Zachwiał się w siodle jeden i padł z konia twarzą do ziemi i na niej bez ruchu pozostał. Kula w czoło trafiła. To Kubik z trzeciego plutonu, klacz jego kara „Mucha”, z rzędu się nie wyłamała, szła bez jeźdźca dalej.
Trafili na pierwszy rów strzelecki. Był pusty, skoczyli rzędem, jak jechali i pogalopowali dalej. Za tym rowem drugi, ale już obsadzony piechotą. Jadą nasi. Tylko, że kule coraz częściej lecą, tylko, że częściej trafiają. Skoczyli przez rów drugi — nie wszyscy. Pod Sokołowskim koń padł, przygniatając go ciężarem. Nadbiegł najbliższy jeździec wołany o pomoc, odkrzyknął: „wedle rozkazu” — dźwignął łeb konia i wachmistrza uratował, sam też dostał kulę. Kapral Sperber ma ich trzy w nodze, porucznik Fąfara jedną, ale bardzo bolesną. Konie ich ubite. Na lewo na wzgórzu osunął się wachmistrz Adamski ze swej „Gorgony”, trafiony w czoło... Padł na znak, ręce w krzyż rozłożył i tak już pozostał. „Gorgona” jego, lekko ranna, wróciła. Byli może i inni ranni, ale tego nie czuli, gdyż rwali naprzód. Osunął się ranny Garbaczewski, koń jego poszedł za innymi, lecz wnet zawrócił do swojego pana i stał bezradny nad leżącym ułanem — jak w bajce, a było to prawdą.
Ci, co pognali dalej, tego nie widzieli... Przed nimi o sto kroków ciągnął się już nie rów, ale darnią kryty okop strzelecki. Sto strzelnic na nich patrzało, a z każdej wystawał najeżony bagnet. Gęsto było Moskali jak mrowia. Pada salwa jedna, druga, trzecia, dziesiąta. Chwilę zaterkotały karabiny maszynowe, ale głos ich zgubił się wnet w ciągłym huku broni palnej. To nie kule pojedyncze już szły na jeźdźców i nie po jednej koło nich syczało — to szły ich roje, jak jeden pociągły syk.
W okopie była przerwa. Na wiodącą tam drogę skręcił rotmistrz, skręcili inni. Nie wszyscy — Łuszczewski już leżał.
Rotmistrz krzyknął: „Poddajcie się!” I — stała się rzecz nieoczekiwana. Ci, ukryci w głębokim rowie piechurzy rosyjscy, których ułani nawet szablą dosięgnąć nie mogli, zdrętwieli na widok pędzących, ręce wznieśli do góry i o zmiłowanie prosili. Okop był zdobyty. Ale z prawego boku ogień nie zesłabł, owszem wzmógł się jeszcze. Padła „Hochla” rotmistrza, a on sam miał już bok przeszyty. Chcieli go inni ratować. Dał znak ręką, żeby jechali dalej i tylko żegnał się z nimi. Za chwilę i Włodek, trafiony w usta, padł wraz z koniem. Topór teraz prowadził. Za nim wdarła się przez bramę reszta. Kilka koni okop wprost przeskoczyło, zajechali na Moskali z tyłu. Kuszel jeden dosięgnął ich szablą i już płatnął piechura w głowę. Krzyknęli znów, że się poddają. W piersiach tych kilkunastu ułanów, którzy tam dojechali, zbudziło się uczucie triumfu. Zdobyli okopy!
Ale z bocznych rowów porwali się Moskale na bagnety. Padł przebity koń Topora. On bronił się jeszcze rewolwerem i szablą, ale osunął się przeszyty dziesięcioma kulami... Obok zginął Rakowski. Na ten widok Moskale z frontowego okopu znów chwytają za porzucone przed sekundą karabiny. Na dwa kroki dają salwę do ułanów. Ale i tak źle mierzyli. Ranili konie, nie ludzi. Wtem z góry pada szrapnel, kartacz, czy granat, skąd szedł, nie wiadomo, dość, że padał w środek rosyjskiego okopu i jednym wybuchem zwalił nam pięciu ułanów. Padli i zastygli, dzierżąc w dłoniach szable. Upadł wachmistrz Nowakowski, który zmarł w ciągu nocy z dziesięciu otrzymanych ran, upadł z koniem Bokalski, również ranny, który udając zmarłego, dał się obrabować, lecz gdy doczekał się nocy, wypełzł z okopu, ubił kolbą karabinu placówkę rosyjską i przyniósł do sztabu meldunek o rozkładzie rowów. Od dalszych salw rannych zostało dwunastu, zabitych dwóch. Ubitych kilkanaście koni zasłało plac. Tych kilku, co zostało w siodłach, przeszedł dreszcz, o 100 kroków przed nimi, za okopem rezerwy, rosyjskie armaty. Ale dojechać do niech nie sposób, bo okop za wysoki i za długi. Pod jego ogniem przejechali, a inni przebiegli drogę do wsi i tamtędy sześciu jeszcze do naszych pozycji wróciło. Gdy mijali ten okop, doszedł ich głos rosyjskich oficerów: Wot gieroje, mołodcy! („Oto bohaterowie, zuchy!”), a z góry jeszcze biły na nich szrapnele.
Szarża była skończona. Ustały strzały, ścichły jęki konających i rzężenie koni. Planowany atak naszej piechoty odwołano. Opatrzono rannych, starano się doliczyć zabitych. Brakowało ich bardzo wielu. Doktor nasz szwadronowy, nie bacząc na to, że wieś jeszcze nie zajęta, przeszukał wszystkie skrajne osady i chałupy i jak prawdziwy ułański doktor opatrzył ludzi i konie. Ranny wachmistrz Sokołowski jeszcze dosiadł jednego z nich i powoli wracał na górę do Rarańczy. Gdy ujrzał go brygadier, zdjął przed siwą jego głową sztabowe czako i zawołał: „Cześć bohaterom!”
Przed świtem dnia następnego Moskale, obawiając się dalszych ataków, opuścili bez strzału okopy pod Rokitną. Gdy tylko doszły o tym meldunki, wyprawiły się patrole 2 i 3 szwadronu i objechały całe pobojowisko. Kto je wtedy widział, będzie pamiętał aż do śmierci. Z tych skrwawionych zwłok bohaterów, z tych zaciśniętych w dłoniach pałaszy, z tych postrzelanych trupów końskich, rozsianych tym gęściej im bliżej ostatnich okopów i pustych dziś pozycji artylerii, bił jeszcze pęd wczorajszego ataku.
Zwłoki zabitych zabraliśmy na wozy, ubrane kwieciem polnym i przewieźliśmy przez granicę do wsi Rarańcza. Pluton pozostałych towarzyszy broni był im eskortą w tej powrotnej drodze.
Dnia 15 czerwca odbył się żołnierski pogrzeb w Rarańczy. Deputacje Komendy Korpusu i stacjonujących tam pułków zapełniły cmentarz wiejski. Piętnaście białych, z desek zbitych, trumien nieśli na swych barkach ułani, każdą stroiły kwiaty, tylko jedna trumna rotmistrza Wąsowicza okryta była biało-czerwonym całunem, a nad nią wznosiło się czako ułańskie i złamana szabla.
Kapelan 3 pułku ks. Panaś odprawił nabożeństwo za poległych, po czym zwięźle przemówił w te słowa: „Za dusze tych, co wiedząc, że idą na pewną śmierć — poszli, aby pokazać, że każdy rozkaz wypełnić potrafią, zmówcie, bracia, Ojcze nasz, któryś jest w niebiesiech”.
A potem z nielicznych szeregów 2 szwadronu wystąpił wachmistrz Sokołowski, prawnuk tego Sokołowskiego, który padł w szarży pod Samosierrą. Choć ranny, bo ręka zawieszona na temblaku kryje się w fałdach brunatnego płaszcza, choć włos jego siwy, silnym, młodym głosem przemówił: „Oto towarzysze nasi… Choć ból nam serce kruszy, płakać nad ich bohaterską śmiercią nie chcemy. Jeśli jaka myśl nam dolega, to ta, że na ich czele padli, a dziś tu leżą przed nami nasi wodzowie — nasz rotmistrz Wąsowicz, podporucznicy Włodek i Topór. To godni spadkobiercy ojców i dziadów spod Kirchholmu, Samosierry i Ostrołęki. Wysłani na rosyjskie okopy, wiedzieli, że zginą. Lecz poszli, aby udowodnić, że żołnierz polski przed wypełnieniem rozkazu nigdy się nie cofnie, że spełni go, choćby miał życiem to przypłacić. Poszli na okopy, żeby krwią podpisać miłość Ojczyzny. Niech wiedzą wszyscy, wszyscy wrogowie Polski do jakich czynów żołnierz-Polak jest zdolny. Ufajmy, że krew przelana na darmo nie będzie, że zapłaci za nią spełnienie naszych życzeń narodowych, za które oni walczyli i żgnęli. Cześć Wam, bohaterscy towarzysze nasi!”
Sokołowski umilkł. I cisza zapanowała na chwilę wśród krzyżów wiejskiego cmentarza. Tylko myśl tych, co żywi jeszcze w mundurach Legionów Polskich stali, poszły za mocnymi słowami mówcy i tułały się w tej przestrzeni dziejów, śladami przelanej krwi ułańskiej od skał Samosierry aż po stepy Rokitny i podążały tam, gdzie mówca je skierował — w mglistą przyszłość naszego bytu narodowego.
Na koniec wysunęła się z grupy sztabowych oficerów czcigodna postać pułkownika Zielińskiego. Przemawiać nie chciał. Obszedł tylko szereg białych trumien, nad każdą się chwilę pochylił, nazwiska żołnierzy odczytał, rękę porucznika Łuszczewskiego, plączącego nad zwłokami syna, uścisnął, a choć słowa nie rzekł, odczuliśmy wszyscy tę cichą mowę żałobną. Przy śpiewie narodowych, a tak nieskończenie smutnych pieśni „Boże Ojcze” i „ Z dymem pożarów” zsuwały się jedna za drugą trumny ułanów w cień białych, świeżo postawionych krzyżów.
W kilka dni później, otoczyliśmy, korzystając z wolnej chwili, świeże mogiły ciernistym drutem i okryli je darnią. Proste, skromne tablice, przybite do krzyżów, mówią o nazwiskach tam leżących. Długi czas staliśmy jeszcze na tej linii obronnej. Tu powitaliśmy wieści o wyparciu Moskali ze Lwowa, Lublina, Warszawy i Wilna. Czyż trudno się dziwić, że te wiadomości nasunęły raz jeszcze to, od roku prawie tłoczące się już do naszych myśli pytanie: „Kiedyż nas połączą?”
Pchor. Stanisław Rostworowski
Tekst napisany przez ówczesnego wachmistrza,
dowódcę 3 plutonu 2 szwadronu ułanów II Brygady
Legionów Polskich, był nawet zamieszczony w „Wypisach historycznych z dziejów ojczystych”, wydanych przez Bronisława Geberta we Lwowie w 1926 roku, zapewne z myślą o młodzieży polskiej.
Autor, uczestnik szarży na bocznym patrolu, co pewno wtedy uratowało mu życie, swą służbę wojskową zakończył w 1944 roku, gdy jako komendant Okręgu Krakowskiego Armii Krajowej w stopniu generała brygady, został zamęczony podczas przesłuchań przez gestapo w katowni przy ul. Pomorskiej w Krakowie.
Pytanie „Kiedyż nas połaczą” dotyczyło połączenia
II Brygady Legionów z I Brygadą, walczącą na ziemiach polskich, pod dowództwem brygadiera Józefa Piłsudskiego.
(fot. ze zbiorów St. J. Rostworowskiego)