Facebook
Bunt Młodych Duchem
Książki polecane:
Licznik odwiedzin:
Dzisiaj: 153
W tym miesiącu: 470
W tym roku: 44134
Ogólnie: 471186

Od dnia 21-09-2006

Bunt Młodych Duchem

Wspomnienia Hanny Przeciszewskiej z więzienia stalinowskiego (cz. 2)

Autor: Hanna Przeciszewska
07-09-2015

Więzienna Wigilia
W celi przebywało kilkanaście osób. Część z nas dostawała świąteczne paczki. Postanowiłyśmy więc urządzić wspólną wigilię Bożego Narodzenia. Nie brakowało nawet strucli z makiem. Zakończyłyśmy ją śpiewem kolęd, bardzo cichutkim, tak aby żaden ze strażników nie usłyszał." Każdy głośniejszy głos z celi wywoływał bowiem natychmiastowe walenie w drzwi przez oddziałowych. Wieczerza wigilijna była dla nas wszystkich bardzo ważna, poczułyśmy się współsiostrami. Nie było ani stołu, ani choinki. Rolę stołu pełniło łóżko. Najważniejsze, że miałyśmy opłatek, gdyż któraś z nas go dostała w paczce, a oddziałowa tego nie zauważyła.
Wieczerza składała się z kawałka indyka, kilku jajek, śledzia w oleju, normalnego chleba oraz makowców. Ja dostałam cukierki poodwijane przez oddziałową i zlepione w jedną masę, tak aby nie można było tam przemycić jakiegoś grypsu.
Wieczerza ta była czymś niezwykłym. Na co dzień dostawałyśmy na śniadanie ćwiartkę ciemnego chleba i kubek kawy zbożowej. Na obiad była najczęściej kasza, ale często była wymieszana z gotowanym, nieświeżym, śmierdzącym dorszem, co było prawdziwie obrzydliwe. Było to utrapienie więźniów. Czasami na obiad była grochówka, co było zjadliwe. Na kolację była znów ćwiartka suchego chleba i kubek paskudnej kawy.


Proces – w styczniu 1950 r.
Któregoś dnia, na początku stycznia 1950 r. — po niemal dwóch latach pobytu w więzieniu — zostałam wywołana z celi i znalazłam się przed obliczem adwokata, o nazwisku Pietruski. Poinformował mnie, że zbliża się do finału mój proces, rozprawa sądowa i rodzina zwróciła się do niego, aby mnie bronił. Przekazał mi informację, że rozprawa została przewidziana za trzy tygodnie. Poinformował mnie, że zostałam dołączona do sprawy Wiesława Chrzanowskiego, Andrzeja Kozaneckiego i Tadeusza Przeciszewskiego, redaktorów „Kolumny młodych” Tygodnika Warszawskiego. Zostałam dołączona dlatego, ze byłam autorką trzech lub czterech artykułów do „Kolumny młodych”.
Rozprawa toczyła się w sądzie wojskowym na Koszykowej, między Aleją Niepodległości i Placem Starynkiewicza. Główny zarzut pod adresem trójki redaktorów polegał na tym, że byli związani z pismem, które nie spełniało właściwej roli. Mnie z kolei postawiono zarzut, że napisałam cztery artykuły do pisma nieprawomyślnego. Dodatkowo, że nie zameldowałam o przestępczej działalności mojego Ojca, który przyjął Adama Doboszyńskiego do swego domu.
Pamiętam przemówienie Wieśka, jako doskonałe, gdyż nie przyznawał się do żadnej winy, wyrażał jasno swój pogląd na obecną rzeczywistość, ale w sposób umiarkowany. Przemówienie Tadeusza było takie sobie. Tadeusz nie powstrzymał się od chwalenia obecnej rzeczywistości. Ja w ostatnim słowie, nie przyznawszy się do żadnej winy prosiłam o „sprawiedliwy wyrok”.


Po powrocie na Mokotów do wiezienia nie byliśmy wsadzani do cel macierzystych, tylko przebywaliśmy w izolatkach, nie mogliśmy się kontaktować między sobą ani z nikim innym. Nazwisko sędziego: Nitmanowicz. Sędzia po ostatnim słowie oskarżonych wyznaczył datę ogłoszenia wyroku na następny dzień. Jednak ten dzień minął i kolejny też, a wyroku nie dostaliśmy. Dopiero później się dowiedziałam, że w skład sądu oprócz sędziego wchodził prokurator i dwaj ławnicy. Ławnicy, choć byli żołnierzami Ludowego Wojska Polskiego nie chcieli podpisać naszego wyroku, uważając nas za całkowicie niewinnych. Dopiero po dwóch dniach, jak zmieniono ławników, to cały przewód sadowy musiał być powtórzony. Został jednak bardzo skrócony. Wiesiek dostał 8 lat, Andrzej i Tadeusz po 6 lat, a ja 2,5 roku.
Kiedy wróciłam do więzienia, to oddziałowa zapytała, jaki wyrok? Kiedy powiedziałam, że 2,5 roku, to gwizdnęła, machnęła ręką.
Zostałam przeniesiona do celi na ogólniaku. Cela była przewidziana pierwotnie dla maksimum 25 osób, ale było nas w niej około 75. Miałyśmy u siebie dwie lub trzy osoby skazane kryminalnie, a reszta to były kobiety odsiadujące karę za „przestępstwa” polityczne. Było to bardzo ciekawe towarzystwo. Zaprzyjaźniłam się szczególnie z Hanką Kozłowską „Paulinką”, żoną ostatniego komendanta „Zośki”. Pozostałe osoby rekrutowały się ze Stronnictwa Pracy, z szeregów AK, z tych kręgów najwięcej. Także z WiN oraz „Nie”; z Wilna, ze Lwowa, z Kielc, dosłownie z całej Polski. Były też osoby reprezentujące „Tygodnik Warszawski”.
W celi przypadła mi funkcja „układaczki kostek”, „bibliotekarki” oraz „księdza”. Rola układaczki kostek polegała na tym, że wobec tłoku w celi, nie były rozkładane łóżka, ale spało się na podłodze, na siennikach. Podłoga była betonowa a sienniki wypełnione sieczką. Należało je co rano złożyć w kącie celi, w kostkę, tak aby można się było po pozostałej powierzchni poruszać. Kostka ta była wysoka na dwa metry, wyższa od człowieka. Pracę tę wykonywałam stale, a druga osoba codziennie się zmieniała. Robiłam to stale, bo osobom układającym kostkę przysługiwało mycie się, bo były brudne od sieczki. Ja tymczasem bardzo lubiłam się myć. Wobec tłoku w celi mycie się w normalnym trybie przysługiwało co czwarty albo co piąty dzień. Dlatego zgłosiłam się do tej codziennej pracy.
Kostka była odsunięta na pół metra od ściany i tam mogły znaleźć schronienie osoby mające ciężkie przeżycia, choćby Hanka Kozłowska. Dowiedziała się bowiem, że jej mąż otrzymał karę śmierci. Na szczęście jej nie wykonano, ale Haneczka przeżyła to bardzo ciężko i chroniła się za kostkę.
Funkcja „bibliotekarki” polegała na tym, że pilnowałam książek. Na ogólniaku można było korzystać z biblioteki więziennej. Te książki były autorstwa radzieckiego albo rosyjskiego. Innych książek nie było. Ale było chociaż coś do przeczytania, gdyż w okresie śledztwa, wcześniej nic nie można było czytać. Jako „bibliotekarka” pilnowałam kolejki do konkretnych książek.
Natomiast funkcja „księdza” polegała na tym, że odczytywałam głośno całą liturgię Mszy św., gdyż posiadałam niewielki mszalik, jakoś przemycony w jednej z paczek żywnościowych, jaką dostałam. Skorzystałam z jakiegoś momentu odwilży i dostałam ten mszalik do rąk własnych. Był to mszalik amerykański, ale po polsku. W tym mszaliku słowa konsekracji były po łacinie, tak jak w ówczesnej liturgii. Czytając innym tłumaczyłam je na polski. Wspólne czytanie tekstu Mszy św. odbywało się w niedzielę po śniadaniu. Cała cela trwała w absolutnej ciszy, choć były tam i osoby wahające się i niewierzące. Ja siadałam na ławce, brałam do ręki mszalik i robiło się cicho „jak makiem zasiał”. Oddziałowi wiedzieli o tym, ale nie ingerowali.


Roman Groński idzie na śmierć
Mam ochotę przypomnieć jedno wydarzenie, które stanowiło mój prywatny dowód istnienia duszy nieśmiertelnej. Wspomniałam imię Romka, z którym rozmawiałam wcześniej przez ścianę na Koszykowej. Wspomniałam również, że Romek mi obiecał, że będę wiedziała, co się z nim stanie. Dowiedziałam się od Baśki Lejmańskiej, że Romek był skazany na karę śmierci, ale nie wiedziałam gdzie i kiedy miano ją wykonać. Jedna z moich towarzyszek, Renia, wywieziona do Fordonu, wezwana do Warszawy jako świadek kolejnych spraw AK wileńskiego, została umieszczona w celi przejściowej, ciemnej i tam przeczytała napis: „Roman Groński idzie na śmierć”. A później mi o tym powiedziała, gdyż potem ją umieścili w naszej celi.


Na ogólniaku oprócz książek czasem dostawałyśmy „Trybunę Ludu”. W Trybunie był szereg artykułów dotyczących porozumienia podpisanego przez Prymasa Wyszyńskiego z rządem. Byłam już po rozprawie. Oczekiwałam, że porozumienie z rządem obejmie m.in. organizacje katolickie oraz osoby więzione z tego tytułu. Zawiodłam się gorzko i głęboko.


Rozmawiałam na ten temat z Prymasem wiele lat później, w 50-tą rocznicę założenia duszpasterstwa akademickiego przy kościele św. Anny, w latach 70-tych. Wybrałyśmy się do prymasa wraz z Wacką Śliwowską, wcześniej prezeską Iuventus Christiana. Rozmowa była długa. Ksiądz Piasecki, sekretarz prymasa, kilkakrotnie wchodził dając do zrozumienia, że czas kończyć. Prymas był mocno zmieszany, gdy ja poruszyłam kwestię braku upomnienia się przezeń o aresztowanych członków organizacji kościelnych i braku wzmianki o ludziach uwięzionych. Prymas drgnął i zmieszał się. Zapadła cisza. Nie tłumaczył się, ale ja i Wacka doskonale wyczułyśmy, że Prymas przyznał nam rację. Ówczesna Sodalicja, zwłaszcza sodalicja akademicka nie były specjalnie lubiane przez prymasa, gdyż według niego byłyśmy zbyt samodzielne. Sodalicja Akademicka przestawała być organizacją ściśle podporządkowaną duchownym, a stawała się organizacją kierowaną przez ludzi świeckich i akademicką w ścisłym znaczeniu, czyli autonomiczną. A prymas Wyszyński nie pragnął kręgów laikatu myślącego w sposób bardziej autonomiczny. Wystarczał mu wiernopoddańczy stosunek ze strony „ósemek”.


Uwolnienie we wrześniu 1950 r.
Z więzienia wyszłam 13 września 1950 r. Warto przypomnieć, że zostałam aresztowana dosłownie w przeddzień zrobienia dyplomu. Po odsiedzeniu 2,5 roku zabrałam się natychmiast za dokończenie pracy magisterskiej. Tym bardziej, że wyszło rozporządzenie, że mija termin zrobienia dyplomu z końcem 1950 r. Spotkałam się z niebywałą życzliwością moich profesorów, szczególnie z życzliwością doc. Hanny Pochoskiej, gdyż zamierzałam zrobić dyplom z historii wychowania. A historia wychowania była jej specjalnością. Pamiętam jej powiedzenie: nieprzyjaciele naszych nieprzyjaciół są naszymi przyjaciółmi. Była ona żoną wiceprezydenta Warszawy przed wojną, bliskiego współpracownika prezydenta Starzyńskiego. Pochoska doskonale znała mój los i kontakty sodalicyjne. Ceniła mnie, mimo, że cała jej rodzina, to byli lewicujący ludzie z kręgu PPS-u. Miałam szczęście, że przed aresztowaniem złożyłam pracę seminaryjną u doc. Pochoskiej. Odgrzebała tę pracę seminaryjną i uznała ją na tyle dobrą, że zaproponowała, że można ją uznać za pracę magisterską. Trudno mi było się na to nie zgodzić. Miałam jeszcze jeden egzamin z psychologii wychowawczej. Wykładał prof. Barey. Termin u profesora wypadał w końcu listopada. Uczyłam się psychologii wychowawczej, ale jak stanęłam przed jego obliczem, to nic nie pamiętałam. Spojrzał na mnie i postawił mi piątkę. Dyplom uzyskałam w styczniu 1951 r.
Zresztą niebawem potem Barey wraz z Pochoską zostali zwolnieni z uniwersytetu.


Ponowne aresztowanie
Następne moje aresztowanie miało miejsce w 1952 r. O siódmej obudził mnie dzwonek. Mieszkałam wówczas na Belgijskiej w jednym pokoju z moją Mamą. W drugim pokoju mieszkał przymusowo dokwaterowany ubek z Koszykowej, w kolejnym także dokwaterowani Wiewiórowie oraz Edward Marks. Ci pozostali to byli porządni ludzie, ale członkowie partii. Wiewiórowie byli sami, a Marks miał dwójkę dzieci w wieku szkolnym.
O siódmej rano rozległ się dzwonek. Poszłam otworzyć i stanęłam w obliczu dwóch funkcjonariuszy UB. Okazali mi legitymacje i oznajmili, że muszę pójść z nimi. Najpierw przeprowadzili szczegółową rewizję w naszym pokoju. Nic nie znaleźli, co by ich interesowało. Zabrali tylko zeszyt z poezją Janka Romockiego, poległego w powstaniu, i parę drobiazgów. Poznałam panią Romocką, matkę Janka i Andrzeja Moro, który był dowódcą „Zośki”. Janek i Andrzej polegli w powstaniu. Ja w czasie pobytu w więzieniu przyjaźniłam się z Hanką Kozłowską, żoną następcy Andrzeja Moro. Po rewizji zawieźli mnie na Mokotów, już nie na Koszykową, jak za pierwszym razem. Na Mokotowie zwiedziłam trzy cele. Jedną na parterze, drugą na I piętrze i trzecią również na parterze.
Miałam tylko jedno przesłuchanie. Nie było ono długie, trwało maksimum pół godziny. Przebiegło ono w łagodnym tonie. Pytano mnie, jak się mi pracuje w szkole, przepraszano, że muszą oderwać mnie od pracy, pytano jak wygląda pani kontakt z masonerią. Odpowiedziałam, że kontaktu z żadnym masonem nie mam i nigdy nie miałam. W czasie rewizji znaleźli u mnie pożyczone mi przez Jurka Krasnowolskiego materiały dotyczące masonerii. Odpowiedziałam, że mam kolegę interesującego się masonerią, zresztą w sposób bardzo krytyczny. To wystarczyło. Prócz tego przesłuchania nie miałam żadnych innych. Nikt mi jednak nie powiedział, kiedy wyjdę na wolność.
Potem — jak występowaliśmy o odszkodowanie, czyli w latach 90., Tadeusz się dowiedział, że byłam aresztowana pod zarzutem szpiegostwa, tj. paragraf 7 Kodeksu Karnego. Był to paragraf bardzo groźny, bo przewidujący karę śmierci. Jednak w trakcie przesłuchania, nie było żadnej o tym mowy.
Najdłużej przebywałam na 11-tce na pierwszym piętrze. Byłyśmy z jedną towarzyszką w maleńkiej celi i jeden moment utkwił mi w pamięci. Piętro wyżej były cele śledcze. Tam pewnego dnia rozległ się płacz kobiecy. W odpowiedzi na to głos mężczyzny: „łajdaku, nie bij kobiety”. Powtórzyło się to trzy razy.
Moja towarzyszka chodziła od czasu do czasu na przesłuchania. Potem zorientowałam się, że może przesłuchania dotyczyły mnie, bo była prawdopodobnie kapusiem. Dnie przebiegały jedne za drugimi, wypełnione wspomnieniami, opowiadaniem książek, specjalizowałam się w opowiadaniu Trylogii, a moja towarzyszka opowiadała, jak to było w szkole baletowej, do której uczęszczała przed wojną. Żadnych mądrych rozmów nie prowadziłyśmy, jak to bywało u wielu grup więźniów politycznych.


Wyszłam po pół roku. Powiedziano mi tylko, że mam wychodzić z celi ze wszystkimi rzeczami. Wyszłam na korytarz, ale w tych rzeczach znajdowały się maleńkie kartki z chleba do wróżenia. Wpakowali mnie w pomieszczenie, w którym był jakiś worek, jakaś szczotka, było ono przeznaczone na magazyn sprzątaniowy. Te maleńkie kartki wsadziłam w ten worek. Potem po jakiejś godzinie oznajmiono mi, że wychodzę. Oznajmił mi to oddziałowy. Z poczciwą miną życzył, abym więcej tu nie wracała.
Moje drugie aresztowanie było równoległe do aresztowania Jurka Krasnowolskiego i Hanki Sadkowskiej-Przecławskiej, żony Krzysztofa. Krasnowolski spędził w więzieniu także około pół roku.


Hanna Iłowiecka-Przeciszewska


Koniec


Od Redakcji:
W sposób szczególny losy Hanny Iłowieckiej-Przeciszewskiej oraz całego jej środowiska zostały opisane w wydanej niedawno monografii
prof. Andrzeja Friszkego: „Między wojną a więzieniem 1945-1953”, Biblioteka „Więzi”, Warszawa 2015