Facebook
Bunt Młodych Duchem
Książki polecane:
Licznik odwiedzin:
Dzisiaj: 103
W tym miesiącu: 420
W tym roku: 44084
Ogólnie: 471136

Od dnia 21-09-2006

Bunt Młodych Duchem

Franek

Autor: Adam Bogdanowicz
06-10-2015

Kolejny 13 odcinek nie publikowanych wcześniej wspomnień.


"Pozostawiając Witka Telakowskiego w Oberlangen, ponieważ nie chciał już więcej rozstawać się z Krystyną, pojechałem do Lubeki. W obozie lubeckim, który był ogromny, położony na przedmieściach, przebywali prócz byłych jeńców wojennych również dawni więźniowie obozów koncentracyjnych oraz ludność wywieziona na roboty do Niemiec; oczywiście obóz wojskowy oddzielony był od części obozu przeznaczonej dla cywilów i posiadał odrębną organizację i komendanturę. W obozie zostałem zarejestrowany i zweryfikowany pod względem przysługującego mi stopnia wojskowego. (...) Później postarałem się, żeby mnie zakwaterowano w miejscowości Ponsdorf pod Lubeką. Przed przeniesieniem się tam spotkałem mojego kolegę z Politechniki Warszawskiej, por. Franciszka M.
Franek chciał koniecznie odwiedzić Holandię, gdzie miał dziewczynę, która była jego opiekunką, czyli tzw. „mateczką wojenną” w czasie odsiadywania niewoli, tj. od 1939 r. Radził się mnie, jak to zrobić, ponieważ dowiedział się, że byłem już raz na Zachodzie w Oberlangen. Należy dodać w tym miejscu, że jeńcy z września 1939 roku, na skutek długiego przebywania w obozie za drutami, z początku źle czuli się na wolności, jakoś niepewnie, jakby dostali się do innego świata. Na tym tle dochodziło czasem nawet do pewnych rozdźwięków, żeby nie powiedzieć animozji między jeńcami z Powstania, którzy przeszli twardą szkołę życia podczas okupacji w Kraju, a nimi, żyjącymi w sztucznym świecie zamkniętego obozu przez bez mała pięć lat. Patrzyli oni na nas warszawiaków trochę jak na hochsztaplerów i cwaniaków, przeważnie jednak z zazdrością, z czego rodziła się często i niechęć. My znowu patrzyliśmy na nich trochę jak na zabytki muzealne czy mieszkańców jakiegoś indiańskiego rezerwatu, z pewną dozą pobłażliwej dezaprobaty, obserwując ich obozowe nawyki, pedanterię i przesadną wrażliwość oraz kompletny brak inicjatywy. Mówię o tym, bo właśnie te cechy zaważyły później na zerwaniu przyjaźni z Frankiem, a także dawały o sobie znać podczas całej naszej wspólnej wyprawy na Zachód.


Zdobywamy samochód
Po zwierzeniach Franka na temat jego planów matrymonialnych z ową Holenderką, którą znał tylko z korespondencji, postanowiliśmy, że będę jego przewodnikiem w podróży do Nimvegen, gdzie mieszkała owa dziewczyna. Dogadałem się wkrótce z jakimś kierowcą polskiego samochodu wojskowego, który przyjechał właśnie z Meppen, gdzie stacjonował sztab gen. Maczka, i miał następnego dnia wracać. Nie namyślając się długo spakowaliśmy co trzeba, załatwiliśmy zaświadczenia urlopowe w komendzie obozu i pojechaliśmy. Oprócz nas podróżował w tym samym samochodzie jeszcze jakiś podoficer Polak, zamieszkały stale we Francji, z zawodu kierowca samochodowy, którego wojna zastała w Polsce i do Francji wracał dopiero teraz.
Po drodze przed Brunszwikiem samochód nasz zaczął defektować i nasz kierowca powiedział, że musi zatrzymać się w tym mieście dla usunięcia awarii. Przykro, ale cóż zrobić. Przed wjazdem jednak do miasta zwróciłem uwagę na duży obóz wojsk amerykańskich gen. Pattona z olbrzymim parkiem samochodowym. Wtedy już przemknęła mi przez głowę myśl, że może by tak spróbować, może bogaci Amerykanie wzruszą się naszym losem i pożyczą nam lub dadzą jakiś pojazd zdobyty na Niemcach? Więc jak tylko wysiedliśmy z naszej zepsutej ciężarówki, idę z opierającym się Frankiem do owego obozu, przedstawiam się, że jesteśmy polskimi oficerami, zdążającymi do naszych wojsk w Meppen, i pytamy grzecznie, czy nie moglibyśmy dostać od nich jakiegoś grata? Ich porucznik w dyżurce przed wejściem do obozu tłumaczy nam z uśmiechem, że gratów to oni nie mają, ale jeżeli nam nie zrobi to różnicy, to mogą nam dać samochód w dobrym stanie albo nawet całkiem nowy. Uśmieliśmy się wszyscy, a on zaprowadził nas do wielkiego hangaru, gdzie stały jeden przy drugim nowe samochody pochodzenia niemieckiego, i proszę — mówi — brać i wybierać. Wybraliśmy pierwszy z brzegu, żeby się przypadkiem nie rozmyślił. Dostaliśmy jeszcze komplet narzędzi i koło zapasowe oraz dwa kanistry i pełny bak benzyny. Ale kiedy prosiłem go jeszcze na odjezdnym, żeby dał nam jakieś zaświadczenie, że samochód jest legalnie nabyty — odmówił stanowczo. Dopiero na moje usilne prośby siadł do maszyny i napisał pod moje dyktando, że: „samochód został wypożyczony oficerowi polskiemu, takiemu a takiemu (tu podałem na moją zgubę nazwisko Franka, który brał w tym tylko bierny udział, ale był starszy stopniem o jedną gwiazdkę, więc przez kurtuazję, niech mu będzie), i że samochód powinien być zwrócony po użyciu w takim to a takim oddziale armii gen. Pattona”. Pod tym numer służbowy oficera wystawiającego zaświadczenie.
— A podpis i pieczątka — zapytałem?
— Pieczątki w ogóle nigdy nie mieliśmy, a nie podpisujemy z zasady i cześć — powiedział. — Szerokiej drogi!
Podniesiono szlaban, usiadłem za kierownicą (Franek, mimo, że pancerniak, ale samochodu nie umiał prowadzić) i pojechaliśmy do koszar, gdzie zostawiliśmy owego Polaka z Francji. Franek patrzył na mnie jak na cudotwórcę. Przyszliśmy jako te jenieckie dziady jeszcze przed chwilą, a odjeżdżamy nowym samochodem przemalowanym na khaki z białą gwiazdą amerykańską na pokrywie silnika. Była to DKW 3 cyl. z doładowaniem, nowy typ wyprodukowany tuż przed wybuchem wojny.


Postanowiłem, że pojedziemy najpierw do Oberlangen do Witków, a później udamy się w dalszą podróż do Holandii. Wytłumaczyłem Frankowi, który grymasił trochę, że niby po co do Oberlangen, że powinien trochę otrzeć się o dziewczyny, że to mu dobrze zrobi i pomoże w zalotach u tej Holenderki. Dał się przekonać i pojechaliśmy. Ale kobiety w Oberlangen rozczarowały Franka, po prostu widać było, że przeżywa męki nieśmiałości w stosunku do tych bezpośrednich dziewczyn w mundurach. On też nie przypadł do gustu dziewczynom, więc przestały się nim w ogóle zajmować. W bryczesach i oficerkach, model 1939 r., w dużym pancerniackim berecie, wyglądał anachronicznie i trochę śmiesznie. Więc znowu zaczął mi wybrzydzać, że po co tu jesteśmy, i zaczął mi robić zgryźliwe wymówki, i to z pewnym szczególnym akcentem, że niby on jest właścicielem samochodu. Uwierzył naprawdę, że to on ma prawo dysponować podarowanym nam pojazdem, zapomniał, że jak szliśmy do Amerykanów, to cały czas wydziwiał i grymasił, że nie chce się wygłupiać.
Wobec tego jednak, że akcja „okrzesania” mojego Franka nie dała wyników, zgadzam się opuścić Oberlangen i próbować szczęścia w Holandii. Wyruszyliśmy więc do Meppen, skąd jak nam powiedziano, nadarzają się często okazje samochodowe do Holandii i Belgii, dokąd udają się żołnierze po otrzymaniu przepustek urlopowych. Po krótkim popasie w „stolicy” naszej dywizji pancernej i po zaparkowaniu tam naszego samochodu, żegnamy towarzyszącego nam dotąd Francuzo-Polaka i wsiadamy do ciężarówki wiozącej urlopowiczów do miasta Bredy w Holandii.


Kłopoty z Holenderką
Powitanie nas w Bredzie przez Holendrów było nadzwyczaj serdeczne. Nie wygasła w nich jeszcze pamięć o wyswobodzeniu tego miasta przez brygadę pancerną płk. Skibińskiego. Byliśmy dosłownie rozrywani przez chcących nas ugościć Holendrów. Chętnie pobyłbym dłużej w tym gościnnym mieście, ale Frankowi spieszyło się. Z Bredy po dwóch dniach udaliśmy się do Nimvegen, które niedawno dopiero wyłoniło się z wody po zatopieniu depresji przez lotnictwo brytyjskie. Lotnictwo to zbombardowało tamy i wały, powodując wdarcie się morza i zatopienie terenów położonych na nizinie wraz z miastem, co zmusiło Niemców do opuszczenia tego rejonu. Nimvegen posiada stocznię, gdzie były budowane przed wojną okręty dla naszej Marynarki Wojennej.
Poszukiwaną przez Franka dziewczynę odnaleźliśmy bez większego trudu. Ulokowaliśmy się w jakimś hoteliku, gdzie płaciliśmy puszkami konserw mięsnych, w które zaopatrzyliśmy się ruszając w drogę. Była to w tym czasie najwyżej notowana waluta w całej wygłodzonej wojną Europie. Za każdą dobę w dwuosobowym pokoju płaciliśmy z Frankiem 1 „bifa” (popularny w wojsku Carnet-beef).
Podczas, gdy Franek „dogadywał” się ze swoją dziewoją, ja chodziłem się kąpać na piękne atlantyckie plaże Holandii, otoczony wszędzie nadzwyczajną życzliwością i usłużnością. Kiedy pewnego dnia wsiadłem na statek, żeby popłynąć do jednej z pobliskich plaż, natychmiast przyszedł do mnie kapitan statku i po przywitaniu wyraził wdzięczność, że ma zaszczyt gościć na swoim statku polskiego oficera. Innym razem, kiedy szliśmy z Frankiem do stacji kolejowej, niosąc w rękach walizki, podbiegło do nas dwóch Holendrów prosząc o pozwolenie odniesienia walizek na stację. Gdy doszliśmy do dworca, walizki stały obok siebie pozostawione tam przez naszych anonimowych dobroczyńców (w naszym kraju korzystanie z tego rodzaju uczynności nie polecałbym).
Kiedyś jednak Franek wrócił z randki markotny i na moje pytanie w sprawie tak złego humoru odpowiedział, że z małżeństwa raczej nici, gdyż Holendrzy poradzili mu, że wszędzie dobrze, ale każdemu w swoim kraju powinno być najlepiej i żeby wracał do Polski, gdzie na pewno będzie mu dobrze. Przyznałem mu rację, że ta subtelna rada nie pozwala mieć żadnej nadziei i stąd wniosek jedyny chyba, że trzeba powiedzieć „pa” panience i jechać dalej, gdy nikt nie woła. I tak zrobiliśmy. Znów w Meppen powitaliśmy naszą poczciwą dekawkę. Potem już szybko skierowałem koła z powrotem do Lubeki.


Kraksa samochodowa
Ale po drodze zdarzyła się nam paskudna kraksa. Franek napraszał się mi od dłuższego już czasu, żebym udzielił mu kursu prowadzenia samochodu. Długo zbywałem go i odraczałem początek lekcji, ale w końcu nie mogłem się już dłużej migać i na pewnej prostej drodze oddałem Frankowi kierownicę z krótkim pouczeniem. Franek wziął w swoje ciężkie łapska kierownicę i zygzakując jechaliśmy jakoś do przodu. Jednak przy wyprzedzaniu zawiodły Franka nerwy i wpakował się na ciężarówkę angielską, uszkadzając półośkę. Przerażony Anglik widząc dwóch oficerów, którzy rozbili się o jego wóz, zaczął nas zapewniać, że jest „sorry” i zupełnie niewinny tej katastrofy. Oczywiście Franek był innego zdania i twierdził, że Anglik złośliwie zajechał mu drogę. Powiedziałem wtedy, żeby się nie wygłupiał, bo widziałem dokładnie, jak to się stało. Powiedziałem Anglikowi, bo mi już wstyd było za tego łamagę, żeby jechał dalej, jest OK.
Ale co tu robić dalej? Po oględzinach szkody doszliśmy do wniosku, że nic sami nie zdziałamy i że trzeba udać się do jakiegoś warsztatu. Zatrzymałem pierwszy lepszy samochód i pojechałem do najbliższego miasteczka, gdzie szczęśliwie znalazłem serwis DKW-owski. Po dwóch dniach samochód był gotów do dalszej drogi.
Z tym warsztatem nie obeszło się bez zdarzenia charakterystycznego dla Niemców. Otóż, gdy właściciel warsztatu obejrzał samochód, powiedział, że nie ma niestety takiej półośki i będzie musiał dopiero poszukać wśród znajomych, ale wątpi, czy coś się znajdzie. Powiedziałem mu, że w takim razie, ponieważ nam się śpieszy, niech wyprostuje na gorąco uszkodzoną półośkę, tak żebyśmy tylko wolno jadąc dojechali do Lubeki, a tam nam wymienią co trzeba. Niemiec na takie „dictum” aż zatrząsł się z oburzenia i powiedział, że nawet gdybym miał go za to zastrzelić, to on odmawia wykonania takiego partactwa, które może spowodować wypadek. Nawet słuchać nie chciał, jak mu powiedziałem, że dam mu na piśmie, że biorę to na swoją wyłączną odpowiedzialność. Powiedział, że spać by nie mógł, jak by mi się coś stało z tego powodu. No i gadaj z takim! Cholery, mordować mogli kobiety, dzieci nawet, a tu taki wrażliwiec się znalazł — nie chce mieć mnie na swoim sumieniu! Trudno zrozumieć ten naród.
No ale grunt, że w końcu część brakująca znalazła się i pojechaliśmy dalej. W Lubece z ulgą prawdziwą pozbyłem się Franciszka, odwożąc go do obozu, a sam syty chwały z powodu zdobycia samochodu udałem się do mojego Ponsdorfu, gdzie hucznie i owacyjnie zostałem powitany.
CDN


Adam Bogdanowicz