Dzisiaj: | 251 |
W tym miesiącu: | 5983 |
W tym roku: | 38797 |
Ogólnie: | 513201 |
Od dnia 21-09-2006
Miejscem akcji „której nie było” był Jeżów, miasto leżące na Wysoczyźnie Rawskiej w dawnym powiecie brzezińskim województwa łódzkiego, usytuowane na skrzyżowaniu dróg z Brzezin do Rawy Mazowieckiej oraz z Tomaszowa do Skierniewic. Przed wojną ludność Jeżowa w znacznym stopniu była pochodzenia żydowskiego. W czasie kampanii wrześniowej 1939 roku toczyły się w okolicy zacięte walki. Ofiary Września upamiętnia obecnie cmentarz wojskowy żołnierzy Armii „Łódź”. Miasto leży na wzniesieniu 195 m. npm., będącym wododziałem dwóch niewielkich rzek. Z południowych stoków wzniesienia wypływają strumienie tworzące rzeczkę Rawkę, która tworzy odrębny dopływ Bzury..
W latach okupacji niemieckiej od 1939 do 1945 na południowym skraju Jeżowa, na najwyżej położonym miejscu znajdował się wiatrak, u stóp którego władze niemieckie zorganizowały posterunek kontroli samolotów przelatujących nad tym rejonem. Posterunek ten stanowiła załoga 18 żołnierzy służb ziemnych lotnictwa niemieckiego, wyposażona w reflektor przeciwlotniczy zasilany własnym agregatem prądotwórczym, sprzężony przeciwlotniczy karabin maszynowy, radiostację, telefon oraz broń załogi. Były to dwa rkm, pistolety maszynowe typu schmeiser, broń krótka i granaty w dowolnej ilości. Pomieszczeniem załogi był podziemny bunkier, którego dach i górna część ścian wystawały nad poziomem gruntu na wysokość około jednego metra, wszystko obłożone ziemią i darnią. W ścianach wystających ponad ziemię znajdowały się otwory strzelnicze, przez które załoga mogła prowadzić skuteczny ostrzał z broni maszynowej we wszystkich kierunkach po stokach wzniesienia. Teren posterunku otoczony był zasiekami z drutu kolczastego, chroniony przez wartowników w dzień i w nocy, mających dwa groźne i czujne psy do pomocy. Wejście do tego obiektu znajdowało się od strony północnej, to znaczy od strony wiatraka.
W odległości pięciuset metrów w kierunku południowym od posterunku znajdowały się tory kolejki wąskotorowej z Rogowa do Rawy Mazowieckiej i dalej do Białej Rawskiej. Tor ciągnął się z zachodu na wschód. Dalej na południe było miejsce zwane potocznie „Klin”, na którym znajdowały się zabudowania rodzinne „Groma Galla” (Kazimierza Lisika), odległe w linii prostej 1500 metrów od niemieckiego posterunku obserwacyjnego.
Jesienią 1943 r. „Grom Gall” przy okazji mojej bytności u niego na „Klinie”, wspomniał o bardzo dla nas „łakomym kąsku”. Tą atrakcją była broń i wyposażenie znajdujące się na terenie posterunku obserwacyjnego w Jeżowie koło wiatraka. Po tej niewinnej uwadze później już o tym nie rozmawialiśmy. Dopiero po upływie chyba dwóch tygodni otrzymałem od mojego dowódcy „Groma” — Jerzego Majcherczyka (nie należy go mylić z „Gromem Gallem) rozkaz, aby przy najbliższej bytności na „Klinie” rozejrzeć się w najbliższym otoczeniu posterunku obserwacyjnego pod wiatrakiem. Po złożeniu szczegółowej relacji z przeprowadzonych obserwacji, nastał kilkudniowy spokój. Aż wreszcie otrzymałem rozkaz, aby następnego dnia przejść z naszego miejsca postoju, to znaczy Kaletnika, Różycy — na „Klin” do „Groma Galla” w towarzystwie nieznanego mi do tej pory żołnierza z konspiracji głownieńskiej, który jest na kwaterze u „Oki” (p. Marii Tarkowskiej) w Różycy u „Groma”. Pobrać musiałem jeszcze od „Burchardta” (Franciszka Kwiatosza) broń, a mianowicie pistolet maszynowy typu sten z dwoma zapasowymi magazynkami oraz amunicję luzem do stena, pistolet PP walther cal. 7,65 i amunicję luzem do niego, trzy granaty obronne wzór angielski, latarkę elektryczną i opatrunki osobiste.
Wczesne popołudnie w dniu wymarszu było dżdżyste i pochmurne, nie rokujące żadnych nadziei na słońce. Stena zawiesiłem na szyi, pozostałą broń rozłożyłem po kieszeniach, okryłem się paltem mojego ojca, zamordowanego przez Niemców, i zgłosiłem się do „Oki” po nowego towarzysza broni. Po zameldowaniu swojej gotowości i zapoznaniu się z kolegą, zrobiło mi się trochę głupio, ponieważ poznany kolega okazał się starszym ode mnie, krępym, dobrze zbudowanym mężczyzną o pseudonimie „Kaper”. Pseudonim niedwuznacznie wskazywał, że mam zaszczyt być przewodnikiem prawdopodobnie byłego marynarza. Moje przypuszczenia okazały się słuszne.
Poprzedniego dnia przed wymarszem zdołałem dostać się do „Cury” (ks. Rudolfa Weisera), wyspowiadałem się i przystąpiłem do Komunii świętej. Przeczucia moje były bardzo niewyraźne. W dniu wymarszu pożegnałem się ze swoją mamą, czego nigdy przedtem nie czyniłem.
Trasa naszego marszu wynosiła drogą okrężną około piętnastu kilometrów, przeważnie przez pola i miedze, i wiodła od „Oki”, przez pola Kaletnika, następnie przez las, obok torów kolejowych, do Słotwin i dalej na wschód pomiędzy Stefanowem a Starninowicami, z dala zostawiając po lewej Turobowice, koło Rewicy Szlacheckiej, pomiędzy Świnami a Lubiskami i dalej na północ wzdłuż drogi z Budziszewic do Jeżowa, aż doszliśmy do celu, na „Klin” do zabudowań „Groma Galla”. W naszej bazie wypadowej, którą była stodoła na „Klinie”, zastaliśmy już całą naszą grupę z KEDYW-u koluszkowskiego z „Gromem”, „Krukiem”, „Nerem” wraz z naszą drużyną minerską w składzie: „Koszka”, „Sęp”, „Bąk”, „Dzik”. Oprócz wyżej wymienionych było chyba jeszcze trzech lub czterech kolegów, których pseudonimów dzisiaj nie pomnę. Razem nasza grupa liczyła dwunastu lub trzynastu żołnierzy. Celem zaplanowanej akcji miało być opanowanie niemieckiego posterunku obserwacyjnego pod wiatrakiem i przejęcie broni oraz wszystkiego znajdującego się oporządzenia żołnierskiego. Dowódcą naszej grupy uderzeniowej był „Grom”. Drugą grupą osłonową od strony miasta mieli być mieszkańcy Jeżowa i okolic, którymi dowodzić miał „Grom Gall”, był on głównym inicjatorem tej akcji i na jego wniosek dowództwo wyraziło zgodę na przeprowadzenie jej.
W planach opanowania posterunku obserwacyjnego były przewidziane czynności wstępne, które miały być dokonane przez grupę „Groma Galla”, a mianowicie otrucie psów, przecięcie linii telefonicznej oraz odcięcie istniejącej prawdopodobnie instalacji oświetleniowej. Do zadań tej grupy należało również po odebraniu sygnału do ataku unieszkodliwienie bez wystrzału wartownika. Zadaniem grupy naszej, to jest „Groma”, było podejście do posterunku po zboczu od strony południowej (od torów kolejki wąskotorowej), sforsowanie zasieków, wrzucenie granatów do wnętrza bunkra przez otwory strzelnicze, a następnie grupa szturmowa „Nero” ze stenem i granatami, „Koszka” z visem i granatami oraz „Strzała” z waltherem i granatami, po sforsowaniu drzwi wejściowych przy użyciu materiału wybuchowego (plastiku) miała wtargnąć do środka i unieszkodliwić żyjących jeszcze żołnierzy nieprzyjaciela. Zadaniem ostatnim było zabranie broni, amunicji i oporządzenia wojskowego. Pozostały sprzęt, jak reflektor przeciwlotniczy, agregat, radiostację, telefon i inne wyposażenie należało zniszczyć, aby nie nadawało się do dalszego wykorzystywania. To wszystko były tylko pobożne życzenia i nic więcej..., ale nie uprzedzajmy faktów.
W czasie naszego z „Kaprem” marszu z Kaletnika na „Klin” moja sympatia do nowego kolegi wzrastała proporcjonalnie do ubywających kilometrów. Po zameldowaniu się w Stodole na „Klinie”, stena którego „targałem” tyle kilometrów musiałem przekazać „Nerowi”, zatrzymując sobie jedynie małego walthera i trzy granaty. „Kaper” natomiast gdy ujrzał rkm typu browning niewiele myśląc ucapił go i już nie było mowy o rozdzieleniu ich. Sympatia moja do „Kapra” osiągnęła apogeum. Od tej chwili trzymałem się go jak przysłowiowy rzep.
W chwili wymarszu z bazy wypadowej na „Klinie”, my żołnierze grupy „Groma” nic nie wiedzieliśmy o stanie zadań przygotowawczych, które miały być wykonane wstępnie, umożliwiając nam realizację swoich zadań. Wymarsz nastąpił około północy, szliśmy miedzami w kierunku Jeżowa. Gdy doszliśmy do torów kolejki, skręciliśmy w prawo. Wkrótce natknęliśmy się na jakiegoś cywila idącego „kontrkursem”. Zabraliśmy go ze sobą, przekazując pod opiekę jednemu z naszych żołnierzy. Po przejściu dalszych 400 metrów wzdłuż torów na wschód, grupa nasza skręciła w lewo podchodząc ścierniskiem pod wzgórze z wiatrakiem. Przy torze pozostał nasz kolega pilnując już trzech zatrzymanych cywilów. Tory kolejki stanowiły wówczas swoisty deptak dla mieszkańców okolic Jeżowa. Tyraliera nasza podchodziła w kierunku północnego zachodu. Na lewym skrzydle tyraliery szedł „Kaper” z rkmem, a ja jak jego cień obok. W środku tyraliery było miejsce dowódcy „Groma”, obok niego szedł obserwator dowództwa „Kruk”, który dziwnym zbiegiem okoliczności był również marynarzem polskiej Marynarki Wojennej, tak więc w tej akcji, w tej samej grupie brało udział dwóch autentycznych marynarzy, szkoda tylko, że nie mieliśmy pod ręką żadnego krążownika!
Jak wspomniałem, znajdowałem się obok „Kapra” na lewym skrzydle tyraliery, która posuwała się po ściernisku. Przy lewym brzegu ścierniska był zagon nie wykopanych jeszcze kartofli. Gdy oddział nasz znajdował się już w odległości nie większej jak sto metrów od posterunku, zaczęły ujadać psy wartownika, który natychmiast począł „omiatać” reflektorem całe zbocze. Wszyscy oczywiście padliśmy na ziemię. Ja z „Kaprem” naturalnie przypadkowo rąbnęliśmy w zbawczy zagon kartofli, pozostali koledzy zajęli pozycje na ściernisku. Do dzisiaj nie rozumiem, jakim cudem nikt z nas nie poległ na tym odkrytym zboczu. „Grom” usłuchawszy rozsądnej rady jednego z naszych marynarzy, zarządził odwrót. Rozkaz wycofania się wykonaliśmy bardzo sprawnie i bez strat. Wróciliśmy do bazy wypadowej na „Klinie”. Oddaliśmy wypożyczoną broń. Bardzo było mi żal, gdy „Kaper” oddawał rkm, który zdołałem już polubić.
W drodze powrotnej, której pierwotnie dla siebie nie przewidywałem, przypadło mi jeszcze kilka zadań, po pierwsze być przewodnikiem całej grupy dwunastu lub trzynastu osób z poleceniem doprowadzenia do Kaletnika, po drugie — wracając z „Klina” przechodziliśmy już mniej konspiracyjnie koło zabudowań dworskich majątku Popień — tam nas obskoczyły dworskie psy. „Dzik” nikogo nie pytając odbezpieczył granat i zamierzał rozprawić się z psami. Na szczęście ktoś rozsądny, chyba „Nero”, wyjął mu ten odbezpieczony granat z dłoni; zachowując maksimum ostrożności i... przekazał go mnie, z poleceniem, abym coś z „tym” zrobił. Szedłem więc z odbezpieczonym granatem w dłoni, prowadząc grupę, aż wreszcie ktoś podał mi kawałek znalezionego w parkanie drutu. Drutem tym omotałem granat, zawleczka nie odskoczyła. Szczęśliwie dotarliśmy do swoich domów. Mnie pozostało jeszcze jedno zadanie, tym razem ostatnie, zebrać broń od wszystkich, oczyścić, zakonserwować i zabezpieczyć poprawnie granat dorabiając zawleczkę. Tej nocy przebyliśmy z „Kaprem” około 30 kilometrów.
Taki był epilog akcji, której nie było!
Decyzję poniechania ataku i wycofania się wszyscy uznaliśmy za rozsądną w zaistniałej wówczas sytuacji. Wycofanie się z tej „patowej” sytuacji bez strat własnych było olbrzymim sukcesem. Można z dużą dozą prawdopodobieństwa stwierdzić, że zawiodło całkowicie przygotowanie wstępne akcji. Myślę, że podobnego zdania jest mój serdeczny druh „Kaper”, któremu te wspomnienia dedykuję.
„Strzała” (Mirosław Chwiałkowski)
Warszawa, spisane w kwietniu 1993 r. Na zdjęciu Jerzy Majcherczyk pseud. Grom