Dzisiaj: | 310 |
W tym miesiącu: | 6042 |
W tym roku: | 38856 |
Ogólnie: | 513260 |
Od dnia 21-09-2006
Dla wielu osób interesujących się dawnymi Kresami Polski — Polesie to mityczna kraina: wspaniałe mszary i bagna, jak się tam mówiło „błota”, na których gnieździły się tysiące ptaków oraz wielkie obszary dziewiczych puszcz — mateczników niedźwiedzi, łosi, rysi i wilków. Przyczyną powstania ogromnych mokradeł i meandrujących rzek jest budowa geologiczna Polesia — pod powierzchnią ziemi niezbyt głęboko, bo nawet na głębokości kilkudziesięciu metrów, leży ogromna płyta granitowa, która nie przepuszcza wód gruntowych.
Kraina była malownicza, szczególnie dla przybywających do pańskich, czyli polskich dworów myśliwych z centralnej Polski. Życie Poleszuków nie było jednak łatwe: chłopi zmagali się z ciągłymi zalewami pól, brak utwardzonych dróg opóźniał rozwój cywilizacyjny. Niektóre chutory były przez większość miesięcy w roku zupełnie odcięte od świata, dopiero gdy wody zamarzały, można było po lodzie przetransportować budulec, ściągnąć siano z łąk, przewieźć inwentarz. Chłopi musieli być zupełnie samowystarczalni, często podstawę wyżywienia stanowiło to, co się samemu złowiło i nazbierało w lesie.
Współczesne Polesie opisuje książka znanej reporterki Małgorzaty Szejnert. Tytuł książki wydanej przez wydawnictwo „Znak” brzmi w pierwszym odbiorze zaskakująco: „Usypać góry. Historie z Polesia.”
Swoją opowieść o Polesiu autorka rozpoczyna od opisu wyprawy ekscentrycznej Amerykanki Louise Boyd, która w połowie lat trzydziestych wybrała się z aparatem do przedwojennej Polski. Cudzoziemka była zaskoczona prymitywnymi warunkami życia Poleszuków, widywała chaty gołe bez mebli, w których spało się bez pościeli, na ławach pod kożuchem.
I nie było to tylko spojrzenie bogatej osoby zza oceanu.
Małgorzata Szejnert cytuje urzędowe pismo wojewody poleskiego do ministra opieki społecznej w Warszawie. Wojewoda Wacław Kostek Biernacki pisał:
„Gdyby Pan Minister zobaczył kiedy te straszne warunki życia dziesiątków tysięcy ludzi, na pewno skromna prośba moja byłaby uwzględniona. Warunki te powodują częste katastrofy, położenia bez wyjścia, nieludzkie, nawet nie zwierzęce. (...) niespotykana nigdzie nędza (...) jedzących już od grudnia mieloną korę, korzonki i wjuny (małe rybki piskorze — dop. Red.) nie dadzą się porównać z najbardziej upośledzoną nędzą wielkich i mniejszych ośrodków w państwie.”
Przypomina mi się tu zasłyszana gdzieś opowieść o poborowych Poleszukach w przedwojennym wojsku polskim, którzy zaczęli rosnąć pod wpływem regularnych posiłków z wojskowej kuchni. A prof. Zbigniew Wierzbicki wspominał swego kolegę z Polesia, który dopiero w gimnazjum pod Poznaniem w latach trzydziestych zobaczył elektryczność.
Dlatego z pewnym zrozumieniem powinniśmy może spojrzeć na próbę osuszenia bagien podjętą przez władze radzieckie po II wojnie: zmeliorowano wówczas i osuszono ponad półtora miliona na prawie trzy miliony hektarów powierzchni „błot”. Na pewno naruszony został ekosystem, bezpowrotnie zginęły ogromne obszary lęgowe ptaków. Ale czyż wiersz współczesnego białoruskiego poety Uładzimira Lankiewicza, kończący się wersami: „weźmy się w garść — poprawmy krajobraz między Dnieprem i Dźwiną, usypmy góry, usypmy” — nie wyraża tego samego pragnienia wyzwolenia się z „przekleństwa” błotnego krajobrazu?
Małgorzata Szejnert podąża po Polesiu śladem lektur i ludzi, którzy tutaj niegdyś żyli, ale też opisuje swoje spotkania ze współczesnymi Białorusinami.
Swoją opowieść rozpoczyna od wspomnianej bogatej Amerykanki, która przemierzała Polesie swoim packardem z kierowcą, choć dróg bitych w województwie poleskim w 1935 r. było 710 km, a trzy powiaty wschodnie: piński, łuniniecki i stoliński w ogóle ich nie mały.
Następnie opisuje losy innego cudzoziemca zafascynowanego Polesiem — brytyjskiego generała Adriana Cartona de Wiart, który wcześniej poszukiwał przygód w Afryce w Legii Cudzoziemskiej (gdzie stracił oko i lewą rękę), by w końcu odnaleźć swoje miejsce na ziemi — wyspę wśród moczarów, podarowaną mu przez ordynata dawidgródzkiego Karola Radziwiłła.
Autorka opisuje tragiczne dzieje polskich ziemian po wkroczeniu wojsk rosyjskich w 1939 r.: m.in. wstrząsającą historię Skirmunttów z Mołodowa; czy losy rodzin żydowskich, m.in. rodziny Racheli Weizmann z Motola, która była matką pierwszego prezydenta Izraela
i babką siódmego.
Ale najciekawsze w reporterskiej opowieści M. Szejnert są spotkania ze współczesnymi mieszkańcami Polesia: z profesorem Fiodorem Klimczukiem, tłumaczem Nowego Testamentu na język swej wsi Symonowicze, Wasilem Kuźmiczem Dziamko, ojcem wielkiej rodziny zielonoświątkowców z okolic Stolina, nowym rabinem pińskim Mosze Fimą z Manchesteru (przed wojną większość mieszkańców Pińska stanowili Żydzi), archiwistą Edwardem Złobinem, który spisał wszystkie nazwy ulic Pińska — dawne i obecne, czy rodziną wędliniarzy Miniuków z Motola, która zasłynęła z wykonania kopii Mona Lisy ułożonej z plastrów wędliny.
O stosunku Białorusinów do polskiej tradycji mówią fakty: z pałacu Radziwiłłów w Mankiewiczach i Skirmunttów w Mołodowie nie został kamień na kamieniu; po wojnie wysadzono w powietrze kościół jezuitów w Pińsku; polska Pińska Flotylla Rzecznej Marynarki Wojennej (stworzona w przedwojennej Polsce w 1919 r.) kojarzona jest tutaj tylko z radziecką Flotyllą zwaną też popularnie Pińską, która w 1939 r. przejęła bazę i jednostki polskiej (po samozatopieniu kilkudziesięciu statków część polskich marynarzy przedostała się, by walczyć pod dowództwem gen. Kleeberga, część aresztowało NKWD). W Pińsku nie upamiętniono przedwojennej polskiej Flotylli żadną tablicą czy nazwaniem ulicy.
Rekonstruuje się natomiast (bo trudno odbudowę od podstaw nazwać renowacją) dwór Napoleona Ordy, bo jak mówi redaktor Anatol Krejdicz z gazety wychodzącej w Janowie Poleskim „Czyrwonaja Zwiazda” w rozmowie z autorką książki:
„Nie ma ceny na to, co zrobił dla Białorusi. Dla Polski też zrobił, dla Ukrainy i jeszcze Litwę dodajmy. Ale on nasz, urodził się tutaj w Worocewiczach, parę kilometrów od Janowa, i w Janowie zażądał być pochowany. Wtedy nie było Polski, nie było Białorusi, Ukrainy i Litwy, była wielka dzierżawa rosyjska. A dzisiaj jest tutaj Białoruś.”
Książka Małgorzaty Szejnert pozwala zrozumieć tę wypowiedź.
Na Polesiu spieszyć się nie można — gawędy Franciszka Wysłoucha
Kolejne książki o Polesiu to cykl gawęd Franciszka Wysłoucha: wydanych w latach 70. w Londynie przez Polską Fundację Kulturalną, a wznowionych obecnie przez wydawnictwo LTW. Są to kolejno: „Na ścieżkach Polesia”, „Echa Polesia” i „Opowiadania poleskie”.
Na początku lat 60. dyrektor Fundacji Kulturalnej postanowił rozpocząć wydawanie serii książek o tematyce bardziej ambitnej dla emigracyjnego czytelnika. Chodziło o publikację pięciu książek rocznie, w jednakowym formacie, atrakcyjnie wydanych, o przystępnej cenie. Pomysł okazał się sukcesem. Czytelnicy zmęczeni tematyką polityczną i martyrologiczną czekali niecierpliwie na kolejne książki z tej serii: powieści, zbeletryzowane biografie, pamiętniki historyczne. Wśród autorów znalazły się znane później nazwiska: Tyrmanda, Czapskich, Łobodowskiego, Józefa Mackiewicza, Tadeusza Nowakowskiego, Wierzyńskiego czy Romanowiczowej. Wiele z tych książek okazało się bestsellerami; były wielokrotnie wznawiane a także przemycane do kraju. W tym cyklu ukazały się też książki Franciszka Wysłoucha.
Autor dzieciństwo i młodość przeżył w okazałym dworze Perkowicze (lub Pirkowicze) koło Drohiczyna Poleskiego, między Kobryniem a Pińskiem. Urodzony w 1896 roku wśród poleskich błot, do szkoły średniej i Akademii Malarskiej uczęszczał w Warszawie. W 1914 r. został zesłany do Wiatki na Syberii skąd uciekł i wstąpił do Legionów Polskich. Brał udział w wojnie polsko-bolszewickiej. W międzywojniu był wykładowcą Wyższej Szkoły Wojennej. W czasie drugiej wojny światowej wraz z II Korpusem walczył na Środkowym Wschodzie. Po wojnie osiadł w Anglii.
Franciszek Wysłouch, człowiek o duszy artysty, był niezwykle wrażliwy na piękno poleskiego krajobrazu:
„Mówiono u nas, że mszary raz w miesiącu zmieniają swą barwę. Rzeczywiście rośliny bagienne kwitną kolejno i nadają charakter całości, ale i same mchy są zróżnicowane w kolorze i obejmują skalę barwną od białoszarej poprzez wszystkie odcienie żółci i zieleni do intensywnych barw koralu, brązu i czerwieni. (...) Ktoś nazwał mszary Bożym dywanem, myślę, że jest to naprawdę najpiękniejszy dywan świata.”
Autor nie mógł po wojnie zobaczyć ukochanego Polesia i dworu rodzinnego, zostało tylko to, co ocalało w pamięci. Czas i niemożność odwiedzenia stron rodzinnych wzmogły tęsknotę i zaczarowały świat Polesia.
Fascynacje autora poleską przyrodą wiążą się z jego pasją myśliwską. W 1915 r. po powrocie z Syberii zastał rodzinną wieś zupełnie opuszczoną: wojska rosyjskie wycofując się przed nacierającymi Niemcami zmusiły miejscowych chłopów do przesiedlenia z całym dobytkiem nad Don. Na szczęście dwór w Perkowiczach ocalał. Ojciec, Antoni Wysłouch, wraz synami zaczął sam, bez pomocy chłopów, odbudowywać zniszczone gospodarstwo i robić zasiewy.
Franciszek wówczas (w 1915 r.) dziewiętnastoletni, fizycznie wytrzymały, zasmakował w myślistwie. Na Polesiu jednak trudno jest polować samemu. Ze względu na rozległość obszarów łowieckich poluje się z gonem — psami, do tego więc potrzebni są kompanii, a najlepszymi są polescy myśliwi, zwani tu „ochotnikami”. W opowieściach Wysłoucha „ochotnicy” to jakby wyższa kasta ludzi tutejszych, najczęściej samotnicy, mieszkający poza wsią, często w zagubionych wśród błot chutorach. Znają oni lasy i bagna na wylot, a kierując się jakimś pierwotnym instynktem nigdy nie błądzą. Są częścią przyrody i rozumieją zwyczaje zwierzyny. Na polowanie biorą tylko kilka naboi, bo ich strzały są celne. A poluje się na drobne zwierzęta takie jak lisy, wydry i kuny — dla futra, lub większe, takie jak kozły i dziki — dla mięsa. Zimą robi się obławy na wilki. Ale trafi się i niedźwiedź. Autor wspomina:
„Czasem polując z »ochotnikami« można spotkać się z kłopotliwą sytuacją. Pamiętam, jak mnie nad Łanią stawiał na stanowisku na niedźwiedzia taki Antoś. Doradzał mi jedną lufę załadować kulą, a drugą loftkami, bo może »wyskoczyć tu i kozioł«. Dla niego było to proste, ale ja myślałem, że jeżeli »nie daj Boże« wyjdzie na mnie niedźwiedź (a wychodził zawsze na siedem kroków, bo idzie gąszczem), to w ogóle nie ryzykowałbym strzału. Nawet z karabinu maszynowego. Niech idzie zdrowo!”
Każde z tych polowań ma swój rytuał, które autor barwnie opisuje. Wczesną wiosną myśliwy z utęsknieniem wyczekuje toków cietrzewi i głuszców; jesienią wyprawia się na kacze „sady”, kiedy kaczki po nocnym żerowaniu zapadają całymi setkami w niedostępnym miejscu — za odkrycie miejsca „sadu” wypłacano chłopom wysoką nagrodę, która była równoważna z ceną zakupu krowy. Zimą najważniejszy dzień to ponowa, czyli pierwszy śnieg, który ujawnia tropy zwierząt. Wtedy myśliwy nie może usiedzieć w domu.
Franciszkowi Wysłouchowi udało się pozyskać zaufanie miejscowych Poleszuków. Mimo że był młodzieńcem z dworu, „ochotnicy” rozmawiali z nim otwarcie, doceniając jego skromność, bez „pańskiego” wynoszenia się, ale i zapał myśliwski, wytrzymałość na trudy. Bo polowanie na Polesiu wiązało się z brodzeniem w głębokiej wodzie, leżeniem po nocy w zimnej, rozmiękłej ziemi nawet kilka godzin, czasem w błocie, które przymarzało do ubrania. Myśliwy tu zawsze jest mokry — zauważa autor.
Opowiadania poleskie można porównać do „Zapisków myśliwego” Turgieniewa. Autor opisuje smak polowań z poleskimi przyjaciółmi, piękno przyrody, ale też ukazuje tutejsze stosunki społeczne.
Poleszuk — jak wspomina autor — przy pierwszym zetknięciu robi wrażenie człowieka nieufnego i mrukliwego, a nawet wrogiego. Panów z dworu traktuje jako element nietutejszy, czyli obcy. Bardzo często dochodzi do zatargów między wsią a dworem. Poleszuk bowiem uznaje prywatną własność ziemi, ale nie lasu. Autor często słyszał powiedzenie: „ziemia pana — las Boży”. Dlatego Poleszuk polował w pańskich lasach, co gajowi na służbie miejscowych właścicieli ziemskich traktowali jako kłusownictwo. Wycinał także drzewa na budulec bez zezwolenia. Korzystał z pastwisk w lesie. Takie zachowanie było przyczyną ciągłych sporów między wsią a dworem.
Na Polesiu zawsze był głód ziemi. Po I wojnie miejscowi chłopi liczyli, że otrzymają ziemię, która pozostała po majątkach skonfiskowanych po powstaniu i rozparcelowanych wśród Rosjan, którzy teraz uciekli. Tak się jednak nie stało — ziemia została przekazana w ręce tzw. osadników wojskowych, ludzi przybyłych z zachodniej czy południowej Polski, czyli obcych. To jeszcze wzmogło niechęć do przybyszów i polskich rządów. W dodatku część Poleszuków wróciła po przymusowym wysiedleniu z ogarniętej rewolucją Rosji, gdzie zostali poddani bolszewickiej propagandzie.. Stąd też brała się niechęć do polskiej państwowości i „pańskich” praw.
We wspomnieniu „Starszy strzelec Ługnowicz” autor nawiązuje do swojego udziału w wojnie polsko-bolszewickiej. W czasie walk pod Lwowem znalazł się wraz z oddziałem w dość krytycznej sytuacji, kiedy nie mógł odeprzeć ciągłych ataków bolszewików. Groziło im całkowite rozbicie i śmierć. Na szczęście w ostatniej chwili przyszła odsiecz, prowadził ją sierżant Paweł Ługnowicz, jego dawny adiutant, teraz samodzielny dowódca. Po latach już w wolnej Polsce autor spotyka sierżanta w jednej z zapadłych poleskich wsi. Ługnowicz żyje biednie, gospodarując z matką i nastoletnią siostrą. Nikt już nie pamięta o odznaczeniach w czasie wojny; jako sierżantowi rezerwy nic mu z wojska nie wypłacają i sam musi sobie radzić. Żołnierz odznaczony Krzyżem Walecznych za wojnę bolszewicką został przy okazji jakiegoś zatargu między wsią a dworem obrażony przez rządcę wyzwiskiem „bolszewik.”
Podczas spotkania w chacie sierżanta na stole pojawia się poczęstunek – chleb zawinięty w białe płótno:
„Odłamaliśmy po kawałeczku, ale zauważyłem, że skóra na dole jest częściowo okrojona, widać usunięto pleśń. Zrozumiałem — był to może ostatni już bochenek, to przednówek. Może w całej wsi nie ma już chleba. Wypiliśmy po kieliszku i zagryźliśmy cebulą maczaną w soli.
Po pewnym czasie przyszło paru gospodarzy. Witali się z godnością, a przyszli, by powitać dowódcę Pawła. (...)
Paweł ich gościnnie zapraszał, ale każdy wypił tylko kieliszek wódki i chleba nie ruszał. Było coś bardzo wzruszającego, ale i bardzo smutnego w tym poczęstunku”...
Przyjaźń z Poleszukami, szczere rozmowy nie oznaczają jeszcze wzajemnego zrozumienia; człowiek z dworu i „tutejszy” to często, a może i zawsze — dwa odrębne światy, dwa systemy wartości: autor przytacza rozmowę z myśliwym Maksymem ze Starej Wsi pod Kobryniem:
„Raz opowiadałem mu o okrucieństwie dywersantów Muchy-Michalskiego, z którym osobiście walczyłem, o zastrzeleniu przez okno siedemnastoletniej Halszki Zamajskiej w Bożym Darze, która przecie nic nie zawiniła. Maksym głęboko się zamyślił, a potem powiedział: »Toż to była panienka« tzn. w tutejszym słownictwie panna z dworu. Tym rozgrzeszał dokonane morderstwo.”
Z takim stanem wzajemnego niezrozumienia weszliśmy w drugą wojnę światową.
***
Franciszek Wysłouch to myśliwy romantyk: czasem zasłuchany w pieśń głuszca nie jest w stanie wystrzelić, innym razem siedząc na łódce z miejscowym przewoźnikiem odkłada strzelbę, by obserwować budzący się poranek na bagnie:
„Siedzący z tyłu Poleszuk nie przeszkadza w skupianiu się i kontemplacji, ćmi machorkę i milczy. Co myśli? Nie wiadomo. Może wydziwia »pana«, który siedzi, nie płynie, a nawet flintę odłożył. Może powie sobie w duszy: »At, wiadomo, pan«. A może nie. Poleszuk szanuje obce przyzwyczajenia i dziwactwa. Może nie jest mu obce to skupienie w poświacie poranka. Przecie natura zawsze ciszą i skupieniem wita wschód słońca. Dlaczego to miałoby być obce człowiekowi, który tu bytuje od wieków? Zresztą na Polesiu spieszyć się nie można. Tu musi się mieć czas i na drogę do celu i na obserwację natury, w której odczuwa się i własne odbicie.”
Czy istnieje jeszcze takie Polesie?
Dorota Giebułtowicz