Facebook
Bunt Młodych Duchem
Książki polecane:
Licznik odwiedzin:
Dzisiaj: 365
W tym miesiącu: 2086
W tym roku: 40998
Ogólnie: 468049

Od dnia 21-09-2006

Bunt Młodych Duchem

Koniec powstańczej Odysei

Autor: Adam Bogdanowicz
22-01-2016

Jeszcze dwa razy wyjeżdżałem na krótko na Zachód do Witków i raz do Hamburga. Postanowiłem wracać pierwszym transportem, jaki się nadarzy do Kraju, i wyczekiwałem z utęsknieniem repatriacji, która ciągle się odwlekała. W międzyczasie przenieśli mnie z jeszcze jednym porucznikiem Rudolfem W. na kwaterę do bogatych farmerów, na przedmieściu Lubeki (tuż za Schwartau).


Dobrze nam było tam, gospodarze prześcigali się w różnych sposobach uprzyjemniania nam życia, do Lubeki mieliśmy parę kroków, ale cóż, serce rwało się do Polski, do Zosi, Piotra [żony i syna — dop. red. ] i rodziców. Niemcy i ta sytuacja bezrobotnego wojskowego obrzydła mi dogłębnie. Pewnego dnia spotkałem na ulicy w Lubece Stefana Szewczykowskiego, który też jako były jeniec kwaterował w Schwartau, Zwierzyłem mu się z moich tęsknot i obaw, że być może przyjdzie nam w tych Niemczech przezimować. Stefan wybierał się właśnie do naszej Brygady Spadochronowej, która stacjonowała gdzieś na zachodzie Niemiec, chciał się tam dostać do swojego wuja, który zajmował jedno z dowódczych stanowisk w Brygadzie. Prosiłem go, żeby pamiętał też o mnie, jeżeli wakowałyby jakieś oficerskie funkcje techniczne. Wkrótce Stefan wyjechał, a ja w dalszym ciągu włóczyłem się po Lubece z tęsknotą w sercu, wypatrując, czy ruszy repatriacja.
Ażeby nam czas umilić, zaczęto w kołach naszych wojskowych przebąkiwać o pogłębiających się rozdźwiękach pomiędzy aliantami zachodnimi i ich wschodnimi sojusznikami, o tym, że być może skończy się to wojną. Przyjeżdżali też jacyś oficerowie polscy od gen. Andersa, werbując wśród nas — żołnierzy i oficerów dla uzupełnienia stanu osobowego wojsk polskich przerzedzonego po ciężkich bojach stoczonych we Włoszech. W wyraźnie wojowniczych nastrojach odwiedzały nas wyprawy werbunkowe z tzw. „Brygady Świętokrzyskiej”, stacjonującej gdzieś w rejonie Monachium, umundurowanej i uzbrojonej po zęby przez Amerykanów. Ci już zupełnie jawnie szykowali się do wojny ze Związkiem Radzieckim. Brygada składała się z oddziałów Narodowych Sił Zbrojnych, które nigdy nie przyjęły zwierzchnictwa A.K. Różnie mówiono o ich powiązaniach z Wehrmachtem i przebiegu wycofania się z terenu Polski. U nas nie znaleźli wielu chętnych i przeważnie odjeżdżali z paroma tylko kandydatami na bohaterów.



Targany wątpliwościami
W środowisku byłych jeńców dawał o sobie znać coraz bardziej antagonizm między jeńcami z Września a tymi z Powstania — przyznam też, że napawało mnie to obrzydzeniem. Na domiar nie mogłem się ruszyć nigdzie dalej z obawy, że przegapię moment zgłaszania się do wyjazdu, choć takie deklaracje składaliśmy już od dawna. Raz tylko wyjechałem do Hamburga z nadzieją, że uda mi się stamtąd prysnąć na Południe, żeby następnie przez Austrię i Czechosłowację przedostać się do Polski. Jednak skończyło się na niczym, gdyż doszedłem do przekonania, że w mundurze nie była łatwa taka eskapada i mogła się dla mnie przykro skończyć w wojskowym więzieniu, a po drugie spotkany przypadkiem przez mnie w Hamburgu mój dawny „Piętaszek”, Grek ze Starówki, a obecnie major przy sztabie angielskim, poinformował mnie, że repatriacja nastąpi już niebawem.
W tym czasie otrzymałem oficjalne zawiadomienie z Dowództwa Brygady Spadochronowej, wyrażające zgodę na przyjęcie mnie do Brygady na etat oficera technicznego w jednej z czołówek remontowych sprzętu samochodowego. Stefan nie zawiódł. I gdy tak rozważałem, co teraz robić, przyszło nagle zawiadomienie, że pierwszy transport repatriacyjny byłych jeńców wojennych ma wyruszyć do Polski za parę dni.
Miałem obiekcje, co robić z moim angażem do Brygady, jak to załatwić ze względu na Stefana i sentyment, jaki miałem dla naszych spadochroniarzy; chciałem to jakoś załatwić przyzwoicie. I wtedy właśnie, kiedy biłem się z myślami, co począć, zjawił się u mnie na kwaterze Witold Roszkowski, kolega z Dyonu Motorowego, z którym już poprzednio spotykaliśmy się w Lubece i z którym poza tym spędziłem parę dni na jego kwaterze. Wpadłem wtedy na pomysł, żeby na moje miejsce do Brygady wysłać Witolda, który był także w stopniu podporucznika oraz był ponadto absolwentem szkoły Wawelberga w Warszawie. Na moją propozycję Witold zgodził się momentalnie, więc napisałem tylko list do Stefana, tłumaczący sprawę i polecający gorąco Witolda na moje miejsce w Brygadzie. Pożegnałem się z Witoldem, który wyjechał zaraz, zaopatrzony w mój angaż i list do Brygady. Spotkałem go już w Warszawie w latach pięćdziesiątych, dokąd wrócił po rozwiązaniu Brygady.
Po wyjeździe Witolda zacząłem przygotowywać się do drogi. Wzruszająca była moja gospodyni Frau Mühler, która jak dowiedziała się, że obaj z Rudim (mój współlokator, ppor. z Września) wybieramy się do Polski, zaczęła nas prosić, żebyśmy zostali, a kiedy oświadczyliśmy jej naszą niezłomną wolę powrotu, powiedziała, że jeżeli z jakichś powodów nie będziemy mogli pozostać w Polsce, to ona nas zaprasza wraz z żonami i dziećmi do swojego domu choćby na stały już pobyt. Wierzę, że mówiła to szczerze — podziękowaliśmy jej serdecznie za ten akt serca. Nasi gospodarze, bogaci farmerzy, byli można powiedzieć antyhitlerowcami, a ich stosunek do robotników Polaków przydzielonych im do robót w czasie wojny był zupełnie wyjątkowy. Opowiadali nam to byli ich robotnicy Polacy, odwiedzający ich z własnej nieprzymuszonej woli po wyzwoleniu. Każdy z nas dostał od mamy Mühler własnoręcznie pieczone przez nią ciasto na drogę.
Wreszcie nadszedł upragniony dzień odjazdu, pojechaliśmy do portu końmi gospodarzy, odprowadzani ze łzami przez naszą gospodynię i jej rodzinę.



Powrót do Ojczyzny
Wracaliśmy okrętem wojennym niemieckim pod flagą Jego Królewskiej Mości Króla Imperium Brytyjskiego, z oficerami angielskimi na pokładzie i z marynarzami Niemcami, a żołnierze i oficerowie polscy w liczbie około dwustu, pod pokładem, ubrani w kamizele ratunkowe, niektórzy z objawami choroby morskiej. Prócz wojskowych polskich na pokładzie tego okrętu wracali również Polacy cywile, wywiezieni do Niemiec w czasie wojny, bądź jako robotnicy przeważnie przymusowo wywożeni na roboty do fabryk niemieckich lub do pracy na roli u niemieckich bauerów. Wracali też byli więźniowie licznych hitlerowskich obozów koncentracyjnych oraz inni, których losy rzuciły w czasie wojny do Niemiec lub do innych krajów przez nich okupowanych.
Pożegnanie nas przez polskie władze wojskowe, obecne przy zaokrętowaniu nas, nie było zbyt czułe. Zostaliśmy obdarowani starymi sortami mundurowymi, zdobytymi na Niemcach, mundurami marynarskimi, które zresztą bardzo nam się przydały po przybyciu do Polski; zrobiłem sobie z tego munduru wytworny garnitur wyjściowy, w którym paradowałem jeszcze długo po powrocie do kraju. Wojskowi nasi oficerowie, którzy wręczali nam przed wejściem na okręt owe mundury, mieli kwaśne miny i na twarzach przylepione często złe uśmiechy, zdające się wyrażać dezaprobatę dla tych, którzy zdecydowali się powrócić do Polski rządzonej przez „czerwonych”. Prócz dwóch mundurów, jednego, który miałem na sobie, i drugiego, który wyfasowali mi na pożegnanie w porcie, wiozłem w walizce i plecaku przede wszystkim różne uciułane z przydziałów angielskich i „czerwonokrzyskich” konserwy, kawy, herbaty, jak również kilka czekolad dla małego Piotra. Oczywiście sporo miejsca w bagażu moim zajmowały też papierosy angielskie, których zapas wiozłem nie tylko z myślą o konsumpcji własnej i mojego ojca, ale również jako międzynarodowy środek płatniczy, nie podlegający w tych czasach dewaluacji. Miałem też własny koc i prześcieradło.
Taki „asortyment” przewożonych rzeczy zawdzięczałem naszej kontrpropagandzie powrotu do kraju, szerzonej wśród naszego wojska przez nasz rząd w Londynie i dowództwo naszych wojsk na Zachodzie. Krążyły bowiem w tym czasie straszne wieści o tym, co się dzieje w kraju. Powszechny głód, głodne dzieci, grzebiące po śmietnikach w poszukiwaniu pożywienia, aresztowania Akowców połączone ze zsyłką w głąb Rosji itd. Dlatego też starałem się wziąć ze sobą jak najwięcej pożywienia. Przed oczami ciągle stawali mi głodujący moi najbliżsi. Liczyłem się też z tym, że po powrocie do kraju będę aresztowany jako oficer AK, tak mi zresztą wróżono powszechnie. Byłem jednak zdecydowany wracać. Mój wrodzony optymizm pokonywał zwątpienia co do celowości i sensu powrotu. Chciałem pomóc w tych ciężkich chwilach rodzinie. Pocieszałem się też myślą, że nawet z więzienia kiedyś się wychodzi, że jakoś w końcu musi się ta martyrologia nasza skończyć. Do Sowietów i komunizmu nie czułem wtedy żadnej sympatii, ale też nie odczuwałem specjalnego strachu. Nie mogłem sobie wyobrazić wtedy, że mógłbym pozostać na emigracji, na obczyźnie, pozostawiając Zofię z Piotrem w kraju. Mimo, że nieraz przeżywałem potem po powrocie trudne, a nawet ciężkie chwile, nigdy nie żałowałem tej swojej decyzji powrotu.
Wśród wracających na okręcie naszym panują różne nastroje, dominuje jednak radość z powrotu do bliskich, czasem gaszona choć na krótko, wracającą refleksją — co tam zastaniemy? Czy i jak przeżyli ostatnie miesiące wojny? Ostatnie wiadomości miałem od swoich z miesiąca stycznia. Potem jak ruszyła ofensywa znad Wisły, wiadomości się urwały i żadne już listy ani od Zosi, ani od rodziców z Krakowa do mnie nie doszły.
Pojechałem więc w „ciemno” nie wiedząc, nie będąc pewnym gdzie są Zofia i Piotr. Czy zostali w Mrokowie, gdy przetaczał się przez nich walec wojny, toczący się na zachód? Różnie mogło się zdarzyć i od Niemców i ze strony wojsk radzieckich. O rodziców, przebywających w Krakowie u Harasiewiczów byłem jakoś bardziej spokojny (potem okazało się, że Kraków też był narażony na totalne zniszczenie przez wycofujące się wojska niemieckie).
Takie to myśli nawiedzały mnie gdy okręt pruł fale Bałtyku, płynąc na wschód w kierunku Gdyni. Wtedy wody Bałtyku były jeszcze bardzo niebezpieczne, najeżone różnymi „rozrywkami” w postaci min wszelkiego rodzaju. Płyniemy powoli, omiatając morze przed sobą radarem, wszyscy pasażerowie i załoga w kamizelkach ratunkowych, które zdejmujemy tylko kładąc się spać, ale i wtedy kładziemy je sobie pod głowę.
Pierwszej zaraz nocy zbudziła mnie dziwna cisza i brak wibracji na naszym okręcie. Okazało się, że stoimy na pełnym morzu z powodu defektu maszyn...! Coś niesłychanego jak na okręt wojenny dowodzony przez oficerów angielskich! Zacząłem podejrzewać naszych przewoźników o jakiś podstęp, że nie chcą nas dowieźć do upragnionej ojczyzny. W czasie przeszło półrocznego pobytu w strefie okupacyjnej brytyjskiej w Niemczech zdążyłem już ostatecznie zrazić się do tych naszych sojuszników, którzy już wtedy zaczęli się więcej troszczyć o „nieszczęśliwych” Germanów niż o nas Polaków, okazując nam w wielu wypadkach wyraźną niechęć i starając się zdyskredytować nas w oczach do niedawna wspólnych wrogów.
Po tym co przeszliśmy w tej wojnie, z powodu rozlicznych bestialstw niemieckich, traktowanie Polaków przez okupacyjne władze wojskowe brytyjskie odczuwaliśmy jako dotkliwe upokorzenie i niesprawiedliwość. „Murzyn zrobił swoje, Murzyn może odejść” — stosowanie tej dewizy przez Anglików odczuwaliśmy wystarczająco często. Repertuar szykan, które mogli stosować w stosunku do nas, byłych jeńców wojennych, był wprawdzie niewielki, ale starali się jak mogli. Tylko tam, gdzie stacjonowała armia polska, na terenie zajętym przez oddziały dywizji gen. Maczka czuliśmy się pewnie. Niestety przed końcem mojego pobytu w Niemczech, przebywałem najczęściej w Lubece, gdzie miałem dość dużo okazji lepiej poznać Anglików. Pamiętam na przykład jeszcze dziś moje oburzenie na Anglików, kiedy pewnego razu po powrocie na moją kwaterę dowiedziałem się od gospodarzy, że miałem wizytę angielskiej żandarmerii, która przeprowadziła w moim pokoju gruntowną rewizję, nie pomijając nawet rzeczy zamkniętych w walizce. Czego szukali? — a przede wszystkim jak mogli to robić pod moją nieobecność i jak się okazało potem, również bez wiedzy dowództwa polskiego, któremu bezpośrednio podlegałem? Nawet Niemcy, relacjonując mi to wydarzenie, nie ukrywali swego zaskoczenia i wręcz zdumienia postępowaniem Anglików.
Jako wyraźną szykanę odebraliśmy również wydane w tym czasie zarządzenie władz brytyjskich, zawierające zakaz korzystania przez wojskowych polskich z publicznych środków transportu, jak tramwaje, autobusy itp. Ponieważ własnych ani przydzielonych nam środków transportu nie posiadaliśmy, nie pozostawało nam nic innego jak tylko siedzieć kołem na naszych kwaterach i czekać na zmiłowanie niemieckich gospodarzy, żeby chcieli nas podrzucić do miasta, czy do sztabu, któremu podlegały zgrupowania byłych polskich jeńców wojennych, względnie, co najczęściej stosowaliśmy, maszerować na piechotę. Tak więc po tylu latach upokorzeń zadawanych nam przez okupantów niemieckich, teraz, po odniesionym zwycięstwie, okupionym przez nas krwawymi ofiarami, mieliśmy dzięki naszym aliantom angielskim podlegać restrykcjom podobnych do tych, jakie były kiedyś stosowane wobec nas: pojazdy i lokale z napisem: „Nur für Deutche”. Mógłbym przytoczyć jeszcze wiele innych przykładów „przychylności” brytyjskich władz okupacyjnych do nas — Polaków, ale poprzestaję na wyżej podanych, jako że pisanie traktatu na temat stosunków angielsko-polskich po zakończeniu działań wojennych nie jest moim zamiarem.
Z przykrością muszę jednak odnotować, że polskie dowództwo zgrupowania byłych jeńców wojennych, któremu podlegaliśmy, wykazywało wyraźny serwilizm i uniżoną pokorę w stosunku do władz brytyjskich wszelkich szczebli, w związku z czym ich interwencje u władz przedsiębrane na naszą korzyść należały do rzadkości i były mało skuteczne.


Awaria okrętu
Tymczasem, powracając do przerwanego opowiadania, okręt stoi, fale pluskają o nieruchomy kadłub, a nas dręczą czarne myśli — tak długo czekaliśmy na tę repatriację, tyle bezsennych nocy, udręczonych myślą o kraju, o bliskich, marzenia o powrocie...
Wreszcie coś się dzieje, widzimy zbliżający się do nas drugi okręt wojenny pod banderą Royal Navy. Okazuje się, że mamy przesiąść się na drugi okręt, ponieważ tym razem awaria maszyn rzeczywiście się zdarzyła. Płyniemy dalej na tym nowym okręcie. Co jeszcze nam się może przydarzyć? Stajemy się przesądni — oczekujemy nowych niespodzianek losu...


Po dwóch dniach takiego powolnego, ostrożnego pływania, wreszcie na horyzoncie wyłania się jakaś ciemna kreska. Wszyscy wyskakują na pokład, zbliżamy się do naszego Helu. Wielu z nas ma łzy w oczach i jeszcze dziś, gdy to piszę, nie mogę opanować wzruszenia na wspomnienie tego, co przeżywaliśmy wtedy, zbliżając się powoli do Gdyni, naszej Gdyni! Kres wędrówki, wreszcie Polska, wymarzona, wytęskniona, tragiczna Ojczyzna nasza! Podpływa od strony portu motorówka wojskowa straży granicznej. Paru oficerów i żołnierzy wchodzi na pokład. Dowiadujemy się, że mamy być sfotografowani i że te fotografie są potrzebne do karty repatriacyjnej, które otrzymamy po wylądowaniu w porcie.



Na redzie w Gdyni
Tymczasem stoimy na redzie, czekając na pilota i holownik, który ma nas wprowadzić do portu. Przed nami miasto. Pierwsze polskie miasto, które widzimy po długim rozstaniu z krajem. Dajemy linę holownikowi i powoli podchodzimy do nabrzeża, naprzeciw dworca morskiego. I wtedy zdarzył się dziwny wypadek. Do statku naszego podbiega jakaś kobieta i krzyczy przeraźliwie: „nie wysiadajcie, uciekajcie!” — po czym ucieka i znika. Na okręcie naszym poruszenie wśród zebranych na pokładzie oficerów i żołnierzy. Zrobiła ta scena wyraźne wrażenie zagrożenia. Jeszcze możemy się cofnąć, pozostać na okręcie pod opiekę angielskiego dowództwa. Kilkunastu oficerów i żołnierzy skorzystało z tego. Zostali na statku. Ja wraz z innymi postanowiłem wysiąść na ląd.
Po opuszczeniu statku, w holu dworca morskiego powitał nas jakiś kapitan WOP, wręczono nam karty repatriacyjne i po 100 zł na koszty związane z podróżą. Przewieziono nas następnie na dworzec kolejowy, gdzie czekał na nas podstawiony pociąg. Ja z kilkoma innymi towarzyszami podróży wsiedliśmy do pociągu odchodzącego do Warszawy. Usłużni kolejarze otworzyli nam zarezerwowane dla nas wagony, przykazując nie wpuszczać nikogo, a szczególnie wojskowych radzieckich, gdyby tacy usiłowali dostać się do naszego wagonu. Podróż jednak minęła spokojnie.



Powrót do domu w Warszawie
Po południu zajechaliśmy na Dworzec Wileński w Warszawie. Praga ocalała. Przed dworcem moc różnych pojazdów, przeważnie platformy konne dowożące ludzi przez most pontonowy do lewobrzeżnej Warszawy. Zniszczenia straszliwe wszędzie. Wysiadłem gdzieś w okolicy Brackiej, róg Alej Jerozolimskich. Stąd parę kroków na ul. Widok. Dom Widok 8 stoi cały. Na drzwiach wejściowych lokalu naszej firmy ogłoszenie pisane ręką Tadzia Schucha: „W sprawach firmy inż. Schuch i S-ka przyjmuję ul. Radziłowska 8 — Tadeusz Schuch”. Więc żyje, ocalał! Postanawiam natychmiast jechać do Schuchów, żeby dowiedzieć się czegoś o mojej rodzinie. Rzeczy zostawiam u dozorcy i pędzę w kierunku przeprawy na Wiśle, która jak mnie poinformowano, znajduje się pod mostem Poniatowskiego, który leży wysadzony jeszcze w czasie Powstania.
Przez Wisłę kursują łodzie, które przewożą na Saską Kępę i z powrotem. Na rogu Nowego Światu spotykam brata stryjecznego Zosi, Rysia Lange. Od niego dowiaduję się, że moja cała rodzina mieszka w dawnym naszym mieszkaniu na Wiśniowej: moi rodzice, matka Zosi, Krystyna z Markiem i Zosia z Piotrem. Radość szalona! Są wszyscy, cali i zdrowi! Vivat! Pędzę po rzeczy, łapię jakąś dorożkę i każę jechać na Wiśniową. Płacę paczką papierosów. Pukam — otwiera Zofia. Krótka chwila zaskoczenia i padamy sobie w objęcia. Potem przyszedł mały Piotr oglądając już z daleka dziwnego przybysza. Zobaczyłem Paulinę, pomocnicę mojej matki przy produkcji tortów, i resztę domowników z mamą Diehlową na czele. Wszyscy mówili coś, jeden przez drugiego, czego już nie pamiętam. Tyle, że z tego mówienia dowiedziałem się, że mój tata jest ciężko chory na nerki i serce, że mama moja jest w Krakowie u Marysi [siostry autora — przyp. red.], która wróciła z Kazachstanu z Katarzynką. W jednej chwili, z „Odyseusza”, wędrowca bez domu, przekształciłem się w człowieka rodzinnego, mającego nawet swój własny, choć na razie mocno „zagęszczony” rodzinnymi sublokatorami, pokój. Nie do wiary! Cała Warszawa zniszczona, w 90% w ruinach, a „nasz” dom na Wiśniowej, a ściślej nasze mieszkanie w tym domu ocalało! Z meblami, książkami, fotografiami rodzinnymi, ze wszystkim, gotowe właściwie do zamieszkania, mimo, że reszta domu została spalona! Nawet mój indeks z Politechniki Warszawskiej znalazła Zosia, kiedy w lutym, zaraz po zajęciu Warszawy przez wojska polskie i radzieckie, przyszła na piechotę z Mrokowa i odwiedzała po kolei wszystkie rodzinne kąty, wszystkie niestety spalone do dna i tylko to jedyne nasze mieszkanie ocalało, dając jej jako takie schronienie na tę pierwszą po wyzwoleniu noc w Warszawie.
Byłem oszołomiony tymi wszystkimi wiadomościami, kręciło mi się w głowie. Poszedłem do ojca, który obudził się z drzemki na odgłos naszych rozmów i krzątaniny. Gdy stanąłem w drzwiach, w pełnym umundurowaniu z dystynkcjami podporucznika, mój tata nie wytrzymał i rozpłakał się...
Tak skończyła się moja Odyseja. Wróciłem do domu, tego samego domu, który opuściłem w pamiętny dzień 1. sierpnia idąc do Powstania. Nie było mnie więc przeszło rok, bo wróciłem, o ile pamiętam, 20 listopada 1945 roku. Właściwie nie była ta nieobecność zbyt długa, a ile się w międzyczasie wydarzyło!


Koniec
Adam Bogdanowicz



Redakcja dziękuje Piotrowi Bogdanowiczowi, synowi Autora, za możliwość pierwodruku wspomnień.