Facebook
Bunt Młodych Duchem
Książki polecane:
Licznik odwiedzin:
Dzisiaj: 105
W tym miesiącu: 4734
W tym roku: 15868
Ogólnie: 490271

Od dnia 21-09-2006

Bunt Młodych Duchem

Człowiek prawy. Wspomnienie o mec. Andrzeju Marcinkowskim

Autor: Erhard Brödner
09-02-2016

Pana mecenasa Andrzeja Marcinkowskiego poznałem raczej przypadkowo. Jako prawnik niemiecki władający językiem polskim, zwiedziłem na polecenie kilku niemieckich przedsiębiorstw asekuracyjnych jesienią 1986 r. Polskę w celu pogłębienia stosunków z kilkoma adwokatami (na Śląsku i w Warszawie) władającymi językiem niemieckim i prowadzącymi konieczną w sprawach prawnych korespondencję z klientami niemieckimi w tymże języku. Zadaniem moim podczas tego jednotygodniowego pobytu w Polsce było także znalezienie takich adwokatów i w innych częściach kraju i nawiązanie odpowiednich kontaktów. Po rozmowach w Opolu i krótkim prywatnym postoju w Częstochowie (Jasna Góra!) udałem się do Warszawy, gdzie odwiedziłem także ambasadę NRF na Pradze. Tam polecono mi skontaktować się z panem mecenasem Andrzejem Marcinkowskim w Poznaniu, z którym umówiłem się zaraz telefonicznie. A więc do Poznania! Po drodze dalszy krótki prywatny postój w Gnieźnie, kolebce państwowości polskiej i chrześcijaństwa polskiego, gdzie wspominając pielgrzymkę cesarza Ottona III do grobu św. Wojciecha zwiedziłem katedrę i zostałem potem (po raz pierwszy w życiu) otoczony grupą żebrzących dzieci, co uważałem za smutne odbicie (wtedy już rozkładającego się) ówczesnego „realnego socjalizmu”.
W Poznaniu udałem się natychmiast do kancelarii pana mecenasa Marcinkowskiego, do Zespołu Adwokackiego nr 12. Pan Marcinkowski, wysoki, szczupły, przystojny i sympatyczny, na pierwszy rzut oka wyróżniał się obejściem zdradzającym (jak to się dawniej mawiało) „pańskie pochodzenie”. Po wstępnej rozmowie dotyczącej celów wizyty wypytał mnie co do mojej znajomości języka polskiego i w ciągu tej długiej rozmowy jakoś przypadliśmy sobie do gustu. Takie rozmowy — nawiasem mówiąc — służyły w PRL-u, jak w każdej dyktaturze komunistycznej, wzajemnemu ostrożnemu zbadaniu możliwości zaufania współrozmówcy, czy można otwarcie mówić też o swoich poglądach.
Ta wymiana poglądów, przez długie lata kontynuowana listownie i telefonicznie, dała mi nie tylko możność zapoznać się z błyskotliwym, wysokim intelektem, ale też głęboką religijnością pana Andrzeja. W wywiadzie pod tytułem „Łany szczęśliwie nie zebranych zbóż”, kiedyś udzielonemu „Gazecie Poznańskiej”, pan Andrzej oświadczył „Doznałem takiej łaski, że nigdy nie miałem wątpliwości natury religijnej. Całe życie byłem człowiekiem wierzącym...” A warto się temu życiu, tak polskiemu i przykładnemu dla przyszłych pokoleń, bliżej przypatrzyć!
Urodzony 28 lutego 1929 r. w Poznaniu, pierwszym wstrząsającym przeżyciem Andrzeja Marcinkowskiego było — i to podczas mszy dla dzieci! — zamordowanie ks. Stanisława Streicha 27 lutego 1938 w nieopodal Poznania leżącej miejscowości Luboń, gdzie ojciec dziewięcioletniego wtedy Andrzeja był dyrektorem Zakładów Ziemniaczanych. Mały Andrzej służył jako ministrant w kościele parafialnym proboszczowi ks. Streichowi, przyjacielowi rodziny Marcinkowskich, i stał w odległości tylko kilku kroków od księdza, gdy padły śmiertelne strzały. Przybiegły księdzu na pomoc kościelny został postrzelony, a dwoje dzieci zranionych przez rykoszety. Zamęt w kościele musiał być straszny. Zabójca księdza, niejaki Wawrzyniec Nowak (miejscowy komunista, który kilka tygodni przedtem przyjechał z Moskwy), wdarł się na ambonę krzycząc m. in. „Niech żyje komunizm!”, a następnie usiłował zbiec z kościoła, został jednak obezwładniony i oddany policji. Wydarzenie to, poruszające całą Polskę, było ogromnym wstrząsającym przeżyciem i uodporniło pana Andrzeja — jak powiedział — od dziecka na wszelkie lewicowe poglądy.
Wybuch II wojny światowej zastał małego Andrzeja z matką i bratem w Wilnie, gdzie 17 września 1939 r. obserwowali wkroczenie Armii Czerwonej. O losach ojca, służącego jako kapitan rezerwy WP, rodzina dowiedziała się dopiero po odkryciu grobów masowych w Katyniu w kwietniu 1943 r.; był na liście katyńskiej... Że jego ojciec został zamordowany w Katyniu, pan Andrzej opowiedział w ciągu naszej pierwszej rozmowy w 1986 r., mimochodem pytając czy wiem, kto za te zbrodnie był odpowiedzialny. A ponieważ w Polsce wyrosłem, wiedziałem to, co — wbrew propagandzie komunistycznej — każdy Polak wiedział, mogłem więc (jako Niemiec chociaż raz nie ze wstydem) kiwnąć przytakiwająco głową, na co obaj się lekko uśmiechnęliśmy; zrozumieliśmy się, zgodnie z ówczesnym duchem czasu.
Dalszy okres okupacji Andrzej Marcinkowski spędził w Warszawie, gdzie uczęszczał do tajnego gimnazjum im. Stefana Batorego. Jak wiele innych niedorostków brał udział w Powstaniu Warszawskim, był żołnierzem III Kompanii Batalionu „Zośka”, ale w walce zbrojnej swojej kompanii nie uczestniczył, bo nie zawiadomiony o godzinie wybuchu, spędził powstanie na Mokotowie, gdzie był gońcem Komendy Mokotowskiej. A pamięć o brutalnym zdławieniu powstania, o masakrach niemieckich popełnionych częściowo przez SS-manów ukraińskich, o bezczynnym przypatrywaniu się temu przez stojącą na drugim brzegu Wisły Armię Czerwoną, nie opuszczała go przez całe życie. Został wzięty do niewoli, udało mu się po drodze nieopodal Brwinowa czmychnąć z kolumny jeńców eskortowanej przez żołnierzy niemieckich w owe „łany szczęśliwie nie zebranych latem zbóż”.
Po wojnie rodzina Marcinkowskich powróciła do Wielkopolski, początkowo nie do rodzinnego domu w Poznaniu na ul. Lodowej, zajętego wtedy jeszcze przez radzieckich żołnierzy, lecz przejściowo do Rogoźna, gdzie Andrzej Marcinkowski w 1946 r. zdał maturę w liceum im. Króla Przemysława. Potem, od 1947 r. (równocześnie pracując w przedsiębiorstwach państwowych), kontynuował studia prawnicze na Uniwersytecie Poznańskim (UAM), ukończone w 1950 r. Dodatkowo studiował jeszcze socjologię (uzyskując absolutorium Wydziału Humanistycznego), a następnie przez rok filozofię na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, unikając tym przedłużaniem studiów służby wojskowej. Ani wtedy ani później Andrzej Marcinkowski nie był członkiem żadnej organizacji komunistycznej, jak ZMP lub ZSP. To wraz z pochodzeniem inteligenckim było prawdopodobnie przyczyną, że mimo nieujawniawnia w ankietach śmierci ojca w Katyniu oraz udziału w Powstaniu Warszawskim, przez lata, aż do odwilży po październiku 1956 r., nie mógł uzyskać wpisu na listę aplikantów sądowych, prokuratorskich, adwokackich. Egzamin adwokacki zdał dopiero w 1960 r. z wynikiem bardzo dobrym, co umożliwiło mu podjęcie praktyki w Poznaniu, w Zespole Adwokackim nr. 12, którego członkiem był 30 lat.



Jako adwokat Andrzej Marcinkowski zajmował się przede wszystkim praktyką cywilną, co pozwalało mu trzymać się z dala od „władzy ludowej” (jak to reżim komunistyczny sam się określał). A ciesząc się zaufaniem Kościoła (wymieniał tu biskupów poznańskich Antoniego Baraniaka i Jerzego Strobę) był ponadto też czynny w sprawach wielu parafii, zakonów i zgromadzeń. Później, już w wolnej Polsce, będąc na emeryturze, został przez ks. abp. Stanisława Gądeckiego w 2002 r. powołany do Rady Społecznej przy Arcybiskupie Metropolicie Poznańskim. Od 2003 r. był też członkiem Parafialnej Rady Ekonomicznej przy parafii pw. Matki Boskiej Bolesnej w Poznaniu.
Uznanie w kręgu koleżeńskim, wpierw poznańskim, doprowadziło do tego, że Andrzej Marcinkowski był nie tylko delegatem na wszystkich Zjazdach Adwokatury, w latach 80. był członkiem Naczelnej Rady Adwokackiej, a 1989-1991 członkiem Prezydium Naczelnej Rady Adwokackiej. Ponadto zajmował się szkoleniem aplikantów Wielkopolskiej Izby Adwokackiej, był autorem artykułów w prasie fachowej, szczególnie w miesięczniku adwokatury polskiej „Palestra”, w którym był członkiem kolegium redakcyjnego (od czasu do czasu przysyłał mi egzemplarz miesięcznika).
Ale nie tylko Kościół i adwokatura chętnie wykorzystywali wiedzę, doświadczenie mecenasa Marcinkowskiego. W wolnej już Polsce nie unikał służby państwowej i w kwietniu 1991 r. został powołany na stanowisko podsekretarza stanu w Ministerstwie Sprawiedliwości, gdzie pracował pod rządami kolejnych premierów Jana Krzysztofa Bieleckiego, Jana Olszewskiego, Hanny Suchockiej i Waldemara Pawlaka i pełnił w tym czasie dwukrotnie zastępczo obowiązki ministra sprawiedliwości: przez 37 dni, gdy minister Wiesław Chrzanowski został wybrany marszałkiem Sejmu, a drugi raz 49 dni, gdy premier Hanna Suchocka wysłała ministra Zbigniewa Dykę na przymusowy urlop.
Bardzo się ucieszyłem, gdy po raz pierwszy usłyszałem o (zasłużonym!) powołaniu pana Andrzeja na to wysokie stanowisko w administracji państwowej, przyznaję, że byłem nawet dumny ze znajomości z mężem stanu., jakim to pan Marcinkowski nagle się stał, ale nie zmieniło to nic w naszym przyjaźnym, luźnym kontakcie listownym i telefonicznym.
W liście z 10. stycznia 1993 opowiedział mi, że w ramach swojej pracy w Ministerstwie Sprawiedliwości prowadził we wrześniu 1992 jako przewodniczący polskiej delegacji rozmowy w Ministerstwie Sprawiedliwości w Bonn, a w listopadzie w Wiedniu. Podczas swoich licznych wizyt służbowych za granicą poznał cały szereg znanych polityków, osobistości życia międzynarodowego, nie tylko ministrów sprawiedliwości, w Niemczech np. kanclerza Helmuta Kohla, ale — jak mi kiedyś opowiedział — ze wszystkich zagranicznych polityków najbardziej sympatyzował z Klausem Kinkelem, niemieckim ministrem sprawiedliwości w latach 1991-1992, a potem ministrem spraw zagranicznych do 1998 r., członkiem partii liberalnej, który z zawodu także był adwokatem.
Z ukończeniem 65. roku życia Andrzej Marcinkowski na własne życzenie odszedł na emeryturę i podjął w kwietniu 1994 r. pracę w prywatnej kancelarii w Poznaniu, którą prowadził wraz z żoną Barbarą. Ale po kilku miesiącach znów został wezwany do służby państwowej: na propozycję Lecha Wałęsy został 12 maja 1995 powołany na stanowisko zastępcy szefa Kancelarii Prezydenta RP w randze sekretarza stanu i służył jako jeden z najbliższych współpracowników prawie aż do końca kadencji prezydenckiej (22 grudnia 1995); kilka dni przedtem musiał udać się na leczenie szpitalne do centrum onkologii w Warszawie. Prezydent Wałęsa na zakończenie, w ostatnim dniu swojej prezydentury, uhonorował siedem osób — odznaczając m.in. ministra spraw zagranicznych Władysława Bartoszewskiego i byłego premiera Tadeusza Mazowieckiego orderem Orła Białego, a Andrzeja Marcinkowskiego Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski, o czym pan Marcinkowski zawiadomił mnie listem z 1 stycznia 1996 r., pisząc m. in. „Jestem bardzo dumny!, ale niestety poważnie chory”, i dalej, że na tę uroczystość i na święta otrzymał przepustkę ze szpitala, gdzie leczenie potrwa aż do końca lutego. Wspomniał także, że z prezydentem Wałęsą pracowało się zawsze bardzo dobrze.
Kontakty były kontynuowane — Andrzej Marcinkowski wchodził w skład Rady Nadzorczej Instytutu Lecha Wałęsy, a gdy były prezydent dowiedział się o tym, że ojciec Andrzeja Marcinkowskiego zginął w Katyniu, zaprosił go do składu delegacji jadącej z nim do mogił zamordowanych oficerów polskich. A że wraz z żoną Barbarą był z Lechem Wałęsą 16 grudnia 1996 na audiencji prywatnej u papieża Jana Pawła II znaczyło z pewnością dla niego więcej niż wszystkie honory (jak np. 1998 jeszcze Krzyż Komandorski z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski).
Pamiętam dobrze, gdy w 2007 r. odwiedziłem pana mecenasa w Poznaniu, wspominał z dumą i radością tą audiencję i pokazał mi szereg zdjęć w ramkach powieszonych na miejscu honorowym w mieszkaniu państwa Marcinkowskich, ukazujących ich i Lecha Wałęsę na audiencji i w rozmowie z Ojcem Św.
Do dalszych spotkań między nami niestety nie doszło. Ostatni list otrzymałem w styczniu 2010 r.
Andrzej Marcinkowski zmarł po długiej chorobie 13 marca 2010 r. Pamiętać go będę zawsze jako przykładnego chrześcijanina, człowieka wiernego swoim ideałom, jako patriotę polskiego i przekonanego Europejczyka, i — last, not least — jako zwolennika pojednania polsko-niemieckiego, co mnie osobiście bardzo poruszało. Polska może szczycić się nie tylko takimi postaciami światowej sławy jak Jan Paweł II i Lech Wałęsa, ale także wielką liczbą ludzi godnych powszechnej pamięci, ludzi pragnących służyć Bogu i ojczyźnie całym sercem w ramach ich indywidualnych zdolności i możliwości, nie bacząc na sławę i światło kinkietów. Takim to człowiekiem był też pan mecenas Andrzej Marcinkowski, człowiek naprawdę prawy.


Cześć jego pamięci!
Erhard Brödner