Dzisiaj: | 330 |
W tym miesiącu: | 6062 |
W tym roku: | 38876 |
Ogólnie: | 513280 |
Od dnia 21-09-2006
Kraj ciekawych oryginałów
Adam Grzymała Siedlecki opisując barwną postać Józefa Weyssenhoffa w szkicach „Niepospolici ludzie” zatytułował swoją opowieść o nim „Nasz baron”.
Ród pisarza bowiem wywodził się z niemieckich rycerzy mieczowych Weissów lub Weyssów, z Inflant, spolszczonych już w XVI wieku, kiedy ziemie te weszły formalnie w unię z Litwą i Koroną. Z powodu rodzinnych koligacji jedna z gałęzi przesiedliła się na Żmudź, w okolice Jezioros i Wiłkomierza i zamieszkała w Jużyntach. Tutaj zwano ich z litewska Weyssenasami.
Wspomnienie o krainie dzieciństwa — Jużyntach Józef Weyssenhoff rozpoczyna od charakterystyki swojego dziada Franciszka, marszałka wiłkomierskiego, który w 1858 r. wybudował dwór w Jużyntach-Tarnowie:
„Błąkało się imię mego dziada w gawędach starych ludzi: »Bywało, nieboszczyk pan marszałek...« I w starym kantorku przechowywano pozostałe po tymże marszałku pucharki wolnomularskie oraz insygnia loży »Gorliwy Litwin«, gdyż ten gorliwy Litwin i kolator familijnego kościoła był sobie w wolnych chwilach... masonem, lecz nieszkodliwego gatunku. Oryginał i pod innym względem, bo cztery razy wstępował w związki małżeńskie. To wszystko należy do charakterystyki lokalnej tego kraju ciekawych oryginałów.
Te słowa o ciekawych oryginałach można by odnieść także do autora powyższych słów.
„Każdy urządzał sobie życie według swego instynktu”
Jużynty przypadały Józefowi w spadku jako najstarszemu synowi. Ale dwudziestoletni młodzieniec, który rozpoczął już studia prawnicze w Dorpacie i zaczynał rozsmakowywać się w urokach życia towarzyskiego nie był zainteresowany gospodarowaniem na wsi. A ponieważ niespodziewanie stał się spadkobiercą jeszcze jednego majątku o dziwnej, a okazało się złowróżbnej nazwie Samoklęski pod Lubartowem, zrzekł się żmudzkiego majątku na rzecz młodszego rodzeństwa — trochę ze wspaniałomyślności, trochę zapewne z lekkomyślności, która cechowała go przez całe życie. Pewnie wtedy wierzył święcie, że życie trzeba przeżyć zgodnie ze swoimi głębokimi przekonaniami, nie wbrew sobie, jak to ujął pisząc o ziemianach Kowieńszczyzny:
„Zdarzało się w jednym i tym samym gnieździe ojciec był zupełnym Europejczykiem pod względem wykształcenia i towarzyskiego obycia, synowie zaś zupełnie pierwotni, to znów bracia różnili się między sobą tak kardynalnie, że jeden był nowożytnym aferzystą, drugi hreczkosiejem najstarszego typu, trzeci tylko wyłącznie myśliwym. Jednak gniazda trzymały się zgodnie. Każdy urządzał sobie życie według swego instynktu i nie znajdował w tym przeszkód w tyranii rodzinnej, a tym mniej w tyranicznej opinii sąsiedzkiej.”
Czyżby rodziny na północnowschodnich Kresach były aż tak liberalne? To chyba raczej opis wyobrażeń autora niż obraz rzeczywistych stosunków.
Na razie jednak nie skrystalizowały się jego zainteresowania, pewnikiem było że lubi życie towarzyskie, polowania, zabawy, także hazard. W okresie młodości został kompanem utracjusza, arystokraty Augusta Potockiego — Gucia z Jabłonny. Młodszy od Gucia Weyssenhoff miał ogromne powodzenie; Siedlecki powołuje się na opinię Władysława Jabłonowskiego, że w roku 1885 nie było chyba w Polsce urodziwszego mężczyzny, zwłaszcza zapewne, gdy na balu karnawałowym na salonach Potockich wystąpił w stroju ułana Księstwa Warszawskiego.
Jako młody dziedzic Samoklęsk rozpoczął gospodarowanie dość niegospodarnie:
„Gospodarzyć zaczyna od tego, co mu najmilsze: od wyrzucania pieniędzy na zbytki. Przede wszystkim przebudowa dworu. Zastał dom stary, nie tyle dwór, ile pałacyk myśliwski, który stawiali Czartoryscy puławscy, kiedy Samoklęski były ich własnością — w stylu: połączenie Hellady z leśniczówką; cztery pokoje jako wnętrze. Weyssenhoff dobudowuje z prawa i z lewa, i z dawnego strychu stwarza odmęt komnatek gościnnych, nieodzownych na noclegi po polowaniach i po przewlekłych pokerach. Na przebudowę poszedł las...
Postawił kosztowną oranżerię, bo bez oranżerii dwór nie jest pałacem, zniósł stary poczciwy sad, jako zbyt blisko rosnący, urządził uroczy park »nad ruczajem«, nawet nad dwoma, zlewającymi się tutaj.
Nie dość na tym. Od wieków naprzeciw frontowej ściany dworu w odległości kilkudziesięciu kroków, stały zabudowania folwarczne. Jak przystało, jak by i Pan Podstoli pochwalił: naprzeciw okna jegomościnej kancelarii, by w każdej chwili mieć na oku i gumna, i stajnie, i spichrze. Ale bezstylowe zabudowania psuły humor nowemu dziedzicowi. Przywołało się więc cieśli i murarzów — i ku oniemieniu rządcy, włodarza, całej wsi, całej parafii, całego powiatu, no i ku oniemieniu... kasy dominialnej Samoklęsk — przeniosło się całe gospodarskie obejście za park, na boki. Na koszta translokacji trzeba było zaciągnąć grubą pożyczkę. Rzecz jasna: zaciągnął. Z taką oto »uwerturą« rozpoczął swoje na wsi bytowanie.”
(A. Grzymała Siedlecki, „Nasz baron”)
Te „przybudówki” coś nam przypominają — zniekształcone przeróbkami, ale jakże gościnne Jużynty.
Znakomity gawędziarz Grzymała Siedlecki cytuje inną anegdotę, gdy sybarytyzm Weyssenhoffa przeważył nad dobrymi manierami:
„W Kijowie czasu pierwszej wielkiej wojny podają po obiedzie czarną kawę u jakiejś damy, goszczącej po raz pierwszy u siebie Weyssenhoffa. Skosztował i jak najserdeczniej: »jeżeli to jest czarna kawa, to poproszę o herbatę, a jeśli to jest herbata, to poproszę o czarną kawę«”.
Dobra partia
Zaczynają się kłopoty finansowe, ale na razie nie opuszcza go szczęście: mając 25 lat żeni się z bogatą panną Aleksandrą Blochówną córką „króla kolei żelaznych” Jana Gotliba Blocha, bankiera i wybitnego przedsiębiorcy, twórcy i budowniczego Drogi Żelaznej Fabryczno-Łódzkiej oraz odcinka kolejowego między Dęblinem a Dąbrową. (na zdjęciu -Józef Weyssenhoff z narzeczoną w Szwajcarii)
Józef Weyssenhoff nadal prowadzi rozrzutne życie, podróżuje po Europie, zwiedza Grecję. Ale trzeba przyznać, że też hojną ręką wspiera różne inicjatywy społeczne: sponsoruje miesięcznik „Biblioteka Warszawska” za co zostaje uhonorowany tytułem redaktora. Krystalizują się jego zainteresowania artystyczne: obejmuje stanowisko wiceprezesa „Zachęty”. Jest także namiętnym bibliofilem — pasję tę rozbudziło odziedziczenie po przodku wraz z majątkiem Samoklęski ogromnego zbioru cennych książek i rękopisów. Powiększył ten zbiór, nabył np. 6 tys. druków z epoki króla Stanisława Augusta Poniatowskiego. Miał w Samoklęskach siedemnaście szaf wypełnionych książkami i cennymi rękopisami. Później z powodów finansowych musiał pozbyć się części zbiorów (rękopisy z XVIII w. stały się własnością Biblioteki Ordynacji Krasińskich i spłonęły w powstaniu); pozostały mu cztery szafy oraz imponujący zbiór kalendarzyków politycznych XVIII w. opracowanych naukowo przez zbieracza.
W legendarnym Yacht Clubie w Petersburgu
Przychodzi pamiętny rok 1894, kiedy umiera car Aleksander III, a na tron wstępuje Mikołaj II. Polacy liczą na zmiany, wierzą w zrównoważony i tolerancyjny charakter nowego władcy. Część polskich ziemian i przemysłowców wpadła na pomysł, by złożyć nowemu następcy tronu wizytę homagialną, zapewnić go o swojej lojalności, ale także zyskać jego przychylność. Wśród delegatów, jak mówiono wówczas — deputatów, znalazł się 34-letni Weyssenhoff. Dlaczego wziął udział w tym wątpliwym pod względem politycznym przedsięwzięciu? Grzymała wyjaśnia prosto i złośliwie: „bo po odbyciu ceremonii politycznych będzie mógł pohulać w legendarnej co do tego stolicy nad Newą.”
Zacytujmy znów barwną opowieść Grzymały:
„Na audiencję u »Najjaśniejszego Pana« trzeba było czekać jeszcze pewien czas. Natomiast można było bez odwłoki udać się do Yacht Clubu.
Petersburski Yacht! Nie wiadomo, czy gdziekolwiek na świecie była druga resursa równie elitarna. Zostać stałym członkiem Yacht Clubu znaczyło w Rosji uzyskać najwyższą klasę odznaczenia towarzyskiego. (...)
W atmosferze Yacht Clubu unosił się wiew nieprzebranych fortun i błysk nienagannej wytworności. Jak się tutaj czuł bohater naszego opowiadania? Do końca życia lubował się we wdzięku salonów i w towarzystwie, gdzie obcymi językami, zwłaszcza ukochaną jego — obok łaciny — francuszczyzną, włada się w stopniu doskonałym. Niejedno umiał przebaczyć tym, którzy go nie razili swoim sposobem bycia. Pospieszmy atoli zaznaczyć, że w wyrocznym swym dniu pospieszał do Yacht Clubu nie po widowisko wielkoświatowej elegancji i nie po konwersację, lecz po to, by jak najspieszniej zasiąść do jakiejkolwiek hazardowej gry w karty.
Pasja do hazardu karcianego władała Weyssenhoffem wprost obsesyjnie, niejako poza działaniem jego woli i w waśni z jego wartością duchową. Gracze świadomi upokarzającego posmaku swojej namiętności chętnie nam klarują, że kieruje nimi li tylko wrodzona człowiekowi żądza zwycięstwa. Jednemu z takich filozofów zaproponowałem, by zagrał ze mną w baka na orzechy; nie zgodził się. Weyssenhoff nie taił, że pieniądz głównie go do gry podnieca. Ta bądź co bądź chciwość nie mogła nie zdumiewać, gdy ją się zestawiało z nieuleczalną tego człowieka rozrzutnością, hojnością i zupełną beztroską o jutro. Żądza wygranej w karty była w nim jakby kontrwagą jego potrzeby marnotrawstwa. Grał na ogół nieszczęśliwie, co jeszcze bardziej zaostrzało w nim namiętność. Taki oto gracz zasiadł do pokera w petersburskim Yacht Clubie.
Poza dwoma klubowymi tuzami w partii z naszym »deputatem« brał udział któryś z wielkich książąt, bodaj Borys Włodzimierzowicz, stryjeczny brat cara. Z góry wiadomo było, że stawki będą wysokie. Rozochocało to Weyssenhoffa, nieprzytomnie wprost podniecało jego nadzieję. Szła gra — i może pierwszy raz w życiu zaczął wygrywać prawie że raz po raz. W pewnym momencie — czy go oczy nie mylą? czy to nie halucynacja? — zeszły mu się w rękę cztery króle!! Pierwszy równie fortunny wypadek w jego karierze pokerowej. Cztery króle! Arcywysoka szansa, jest co prawda, jeszcze wyższa: cztery asy — czy można liczyć na to, że przeciwnikowi los użyczy czterech asów? Co znowu! Matematycy pokera dawno ustalili, że cztery asy contra cztery króle to wydarzenie z pogranicza utopii. Weyssenhoff czuje, że nareszcie będzie mógł odkuć się za wszystkie swoje z dawnych pokerów przegrane. Tylko ostro w górę dokładać jak najwyższe kwoty. W nieprzytomnym zapamiętaniu się nie dostrzega, że wielki książę bez sekundy zawahania przyjmuje i wzmaga dorzutkę. W puli doszło do kilkuset tysięcy rubli, bodaj że coś ośmiuset, czyli około 400 000 ze strony Weyssenhoffa. Nadszedł moment wyłożenia kart. Przybysz z Polski z triumfem prezentuje kwartet swoich królów. Borys Włodzimierzowicz spokojnie rozkłada swoje karty. Lodowaty dreszcz przeszedł naszego pechowca: na stole spoczęły cztery asy! W romantycznej noweli Puszkina do zrozpaczonego gracza uśmiecha się jadowicie dama pikowa. Jedna tylko dama. Do Weyssenhoffa szatańsko się śmiały cztery jego króle. Musiało się to przytrafić tak zdecydowanemu monarchiście!”
Zwycięska samoklęska
Ta przegrana w karty kosztowała go majątek w dosłownym znaczeniu tego słowa. I separację z żoną. Ale też „samoklęska” urodziła go jako pisarza. Choć miał już za sobą debiut literacki, jednak dopiero powieść „Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego”, która ukazała się w 1898 r. przyniosła mu sukces. Następnie ukazują się: „Sprawa Dołęgi” (1901), „Syn manotrawny” (1905), a w 1911 r. prawdziwą popularność przynosi mu „Soból i panna” powieść jak ją określa: „myśliwska”, w której nawiązuje do swojej szczęśliwej młodości w Jużyntach.
„W kategoriach czasu co go z tą żmudzką krainą łączyło? — zastanawia się Adam Grzymała Siedlecki — Kilka lat dzieciństwa przed warszawskim gimnazjum, potem edeny wakacyj gimnazjalnych czy uniwersyteckich. Nic więcej. Wystarczyło, by »struna żmudzka« dźwięczała mu w duszy najsłodszą muzyką”.
Pozostałe utwory umacniają jego pozycję pisarza. Można chyba powiedzieć, że żyjąc „według swego instynktu”, ostatecznie ocalił to, co dla niego stanowiło wartość, a co prosił wypisać na nagrobku „Józef
Weyssenhoff — pisarz polski”.
Dodatek do zdjęć ( w wersji papierowej pisma BMD)
W swoich wspomnieniach o Jużyntach, które po raz pierwszy ukazały się w tygodniku „Świat” w 1931 r. Józef Weyssenhoff zapisał:
„...spotkanie wypadało w kościele jużynckim, o kilka wiorst odległym od dworu w Tarnowie. Do tej pięknej świątyni, którą opisałem z pietyzmem po dwakroć w moich książkach, zdążali niechybnie na sumę, oprócz ludu, właściciele folwarków należących do parafii jużynckiej i dalszych, gdyż kościół miał szeroki rozgłos jako sala Boża wspaniała i przyjemna. Imponujący masą muru, jasny, z nieomylnymi cechami polskiego stylu, napełniony woniami kadzidła i polnego kwiecia, lekko błądzącymi pod wysokim stropem, sprawia ten kościół w niedzielę nastrój bardzo pogodnego nabożeństwa. (...) Po nabożeństwie sąsiedztwo przechodziło nieodmiennie do plebanii, aby przywitać proboszcza, którego czasem nawet nie było w domu. Ale była fundacyjna, zgotowana zawsze na kilkanaście osób, herbata. Cel zaś główny tej schadzki sąsiadów stanowiła narada, jaki będzie program zabaw na niedzielę dzisiejszą i na dni następne, czy całe towarzystwo zjedzie do nas, czy też do Gaczan pp. Rosenów, do Gudziszek pp. Salmonowiczów, do Nielubiszek pp. Machwitzów, czy jeszcze gdzie indziej. Młodzież męska umawiała się o wspólne wyprawy myśliwskie. Snuły się i miłostki, bardzo nieśmiałe; przedmioty zapałów albo były na miejscu obecne, albo dopytywano się skwapliwie o daty przyjazdu jakichś uroczych panienek z dalszych stron. Zwłaszcza panienki z „Wiłkomierskiego” (sąsiedniego powiatu) miały reputację podobną do syren, których ponęcie żaden mąż nie mógł się oprzeć. Przyjeżdżały czasem te z dalszych stron boginki, między nimi i rzeczywiście urocze. Wtedy tańczono z nimi przez parę wieczorów, uczyniono tej i owej jakie wyznanie liryczne, otrzymano i zasuszono kwiatek — i najczęściej nie spotykano ich ponownie aż do końca życia”.
Największe kilkudniowe bale i przyjęcia na które zjeżdżało kilkadziesiąt osób z Litwy i Korony, odbywały się z okazji imienin matki — z domu Łubieńskiej. Obchodzono je 15 sierpnia w święto Wniebowzięcia:
„Występowało wino warszawskie i nasze miody trójniaki sycone przez kilka pokoleń, bito więcej ptactwa i baranów, ubierano dom wieńcami i stawiano nawet triumfalną bramę z zieleni...”
Nad jeziorem Rosza
„Na lustrze jeziora rozrzucone wyspy okryte zagajem; za wyspami prąd rzeki Świętej odznacza się lekkim chłodnym wrzeniem. Na przeciwległym brzegu dalekie pagórki zasłane zbożem rozmaitym — Mickiewiczowskie...” (ze „Wspomnień” Józefa Weyssenhoffa).
Jezioro opisane w „Sobólu i pannie”, w którym nocą kąpała się nago bohaterka powieści młoda Litwinka. Weyssenhoff wspomina jako przykład popularności książki wizytę członków Towarzystwa Rolniczego z Korony latem 1912 r., którzy się dopytywali:
— „Gdzie tu kąpała się Warszulka?— Wskazałem mniej więcej miejsce. Wtedy cała gromada gości z Korony nagłym porywem zrzuciła z siebie ubrania i wbiegła do jeziora, aby zasmakować na własnej skórze wody, w której kąpała się Warszulka. Z wielu samorzutnych owacji, których doznałem z powodu »Sobola i panny« ta podobała mi się osobliwie” — pisze z rozbawieniem autor w „Pamiętniku LIterackim”.
Dziś zdewastowany dwór, tonie w zieleni chwastów i krzaków. W ogrodzie nad jeziorem można dostrzec wiele gatunków rzadkich drzew parkowych, niektóre uschły, inne stoją pochylone. Może tylko widok na jezioro, częściowo zasłonięty przez wybujałe drzewa, nie stracił nic ze swego uroku.
Dorota Giebułtowicz