Dzisiaj: | 39 |
W tym miesiącu: | 572 |
W tym roku: | 35820 |
Ogólnie: | 462871 |
Od dnia 21-09-2006
Cieszę się z możliwości odpowiedzi na to pytanie, bo gdy patrzę wstecz na swoje życie (które może nie było całkiem byle jakie, może coś udało mi się zrobić albo przynajmniej próbowałam), to odczuwam wdzięczność wobec Pana Boga, że poznałam ludzi bardzo cennych, bardzo dobrych, którzy obdarowali mnie swoją mądrością lub po prostu tym, że byli.
Życie moje, jeśli chodzi o młodość, bo to ten czas przede wszystkim nas kształtuje, bardzo się różniło od życia moich rówieśników w Krakowie czy Warszawie, ponieważ Wilno, w którym się urodziłam i z którego wyjechałam dopiero rok po wojnie, przeżyło w czasach mojej młodości pięć kolejnych okupacji: Armia Sowiecka wkroczyła do Wilna 19 września 1939 r., w listopadzie odstąpili rządy Litwie, niby oficjalnie jeszcze niepodległej, w czerwcu-lipcu 1940 r. rzekomo dobrowolnie wcielona została do Związku Radzieckiego i powstała Litewska Republika Socjalistyczna, w czerwcu 1941 nastąpiło uderzenie Hitlera na Związek Radziecki i okupacja hitlerowska Wilna, a w roku 1944 z powrotem wkroczyła, tym razem zwycięsko, Armia Czerwona przywracając władzę ZSRR.
Przed wojną chodziłam do gimnazjum zakonnego benedyktynek, ale na prawach państwowych, opartego na pedagogice przedwojennej szkoły wyznaniowej. Nauczanie religii w szkole było konwencjonalne, to znaczy byle jak, byle co, prowadzone przez księdza, który chyba należał do najbardziej nieciekawych wykładowców. Myślę, że gdybym tak do dorosłości przetrwała, to właściwie, owszem, znałabym wszystkie reguły i zachowania katolika związane z obrzędami, ale nie byłoby nic, absolutnie nic, co jest własne.
Na to się pojawia tuż przed wojną dwóch młodych benedyktynów z Tyńca, częściowo francuskojęzycznych, bo wychowanych w opactwie belgijskim. Zostają oni wysłani na wizytację do Wilna, do benedyktynek, i tam ich dopada wojna. Jeden z nich, ojciec Jacek Matusewicz przejmuje obowiązki katechety jeszcze przez ten rok pozornej wolności Litwy. Szkoła na razie jest taka jak dawniej, wprowadzono tylko dodatkowo język litewski jako obowiązkowy.
Ojciec Jacek jest bardzo wesoły, bardzo komunikatywny, porywająco sympatyczny, a mimo to po pierwszej klasówce oddaje nam prace, w których są wszystkie stopnie od góry do dołu — nie żadne konwencjonalne, nudne piątki, tylko po prostu: ty masz dwóję, ty masz tróję z plusem, a ty pięć i jeszcze plus itd. I pamiętam doskonale nasze zaskoczenie i jednocześnie odkrycie, że religia w szkole to jest wiedza, którą należy traktować serio, i którą można zgłębiać i zgłębiać.
Ojciec Jacek stworzył w Wilnie jedno z najbardziej pulsujących ognisk religijnych: wspólnotę dookoła kościoła św. Katarzyny. Był to kościół klasztorny, który dziś niestety przestał już pełnić rolę sakralną i jest tylko salą koncertową (zajrzałam tam, gdy byłam w Wilnie w 2011 r.). Dobrze chociaż, że świątynia została odrestaurowana, bo to piękny barok. Natomiast w czasie wojny kościół św. Katarzyny był centrum duszpasterskim szalenie żywym, bo działał tam ktoś, kto sam głęboko tym żyjąc, odsłonił przed ówczesnym Kościołem — takim jakim on był na Kresach, bardzo pobożnym, bardzo tradycyjnym, bardzo uczciwym, ale niesłychanie ludowym, może pozbawionym tego poczucia, że jesteśmy jedynie słuszni, ponieważ tuż obok były świątynie i żydowskie, i tatarskie, i prawosławne — odsłonił piękno liturgii. Nauczył nas przez wtajemniczenie w muzykę liturgiczną tej strony Kościoła, która się wyraża w obrzędowości, jak ona jest głęboka, jak ona jest dojrzała, jak ona jest piękna — co pierwsze nas zachwyciło, nas, uczennice pasjonujące się muzyką — i to piękna nie jak wileńska rzewna pieśń, która jest rozlewna i bardzo wzruszająca, ale jakoś bardziej głęboko, w jakiś sposób tajemniczy, zupełnie fenomenalny. Ojciec Jacek poświęcił nam masę czasu i energii. Można by powiedzieć tak generalnie, że to, co nam przekazywał, potem ludzie nie tylko w Polsce, ale i w Europie odkrywali w czasie II Soboru Watykańskiego. Po wojnie niestety przedwcześnie zmiotła go choroba. Nie dostrzeżono, że jest ciężko chory na cukrzycę; przebywając w klasztorze w Żarnowcu u benedyktynek, tych samych moich benedyktynek z Wilna, zapadł nagle w śpiączkę, z której już go nie wybudzono. Zmarł w szpitalu w Pucku, jest pochowany przy kościele w Żarnowcu. Miał zaledwie sześćdziesiąt pięć lat. To jest takie krótkie wspomnienie, ale o ojcu Jacku można by całą książkę napisać.
Zaraz potem wkracza doświadczenie szkoły sowieckiej, którą utworzono na terenie najbardziej ekskluzywnego gimnazjum męskiego ojców jezuitów, do którego chodziła przed wojną tylko młodzież męska z tzw. dobrych domów. Teraz dorzucono nas i uczennice z gimnazjum nazaretanek i pierwszy raz w naszym doświadczeniu znalazłam się w szkole koedukacyjnej. Od tego momentu zaczyna się działanie konspiracyjne w Wilnie z młodzieżą, tajne nauczanie. Kiedy tak patrzę wstecz, to widzę, jakie to było ważne.
Mogę stwierdzić, że wszyscy nasi nauczyciele i wychowawcy byli z powołania, chcieli się zajmować młodzieżą i przekazywać jej to, co ją uzbroi przeciwko strasznym doświadczeniom, na które się zostało rzuconym. Trzeba było do nich docierać, bo oczywiście nikt ich nie dopuszczał do nauczania. Były wśród nich nasze drużynowe z tajnego harcerstwa, zastępowe, inne wyższe szarże, potem nauczyciele z kompletów szkolnych, czasem uczyli nas profesorowie z Uniwersytetu Stefana Batorego, młodzi naukowcy. Wszyscy byli na posterunku do końca. Nie pamiętam nikogo, kto by zawiódł, kto by się okazał kimś innym, albo słabym, albo nawet żyjącym podwójnym życiem. Nic z tych rzeczy! Co więcej, oni wszyscy mieli w sobie tę samą postawę, której nas uczyli, że wojna to w ogóle nie jest czas, w którym ludzie narzekają, to jest czas, w którym ludzie robią konkretne rzeczy. Nie było zrozumienia dla postawy bezpłodnego narzekania. Żaden z nich się nie bał, żaden z nich nie zdradził niczego, ale przede wszystkim traktował to jako coś normalnego: po prostu takie jest życie. Nasza wychowawczyni klasowa, nasza drużynowa, pierwsza bardzo szybko po 1941 r. wylądowała w więzieniu niemieckim, przesiedziała przeszło rok, potem wyszła, wróciła do tej samej pracy. Oni wszyscy byli tacy sami: absolutnie spokojni, niewzruszeni, nie uczący nas żadnego strachu, żadnego popłochu, żadnej rozpaczy.
Wrócę jeszcze do sowieckiej szkoły. Muszę przyznać, że w niej czuliśmy się, niestety, bardzo dobrze. To jeszcze nie był ten prawdziwy terror sowiecki, dopiero pierwsze jego pomruki. Mieszana klasa była szalenie ciekawa — dodam, że z tej klasy po wojnie wyszły cztery małżeństwa.
Tajne lekcje religii i historii odbywały się w tym samym klasztorze, w którym była szkoła, bo na zapleczu, w różnych zakamarkach jeszcze się ukrywało paru księży jezuitów. Jeden z nich, ks. Wacław Sęk, uczył nas (oczywiście nie wszyscy z klasy tam chodzili, na pewno nie wszyscy o nim wiedzieli) w tym pierwszym roku sowieckiej okupacji historii i religii. Pamiętam jedno z zadań domowych: dostałam książkę o hetmanie Stefanie Żółkiewskim z poleceniem przygotowania referatu.
Później przełożeni wysłali go na Białoruś z dramatyczną misją prowadzenia tajnego duszpasterstwa na terenie okupowanym, gdzie bardzo dużo przeżył. Wielu z nas się z nim zaprzyjaźniło. Rozmawiając o nim używaliśmy jego pseudonimu Staszek. Kiedy nagle zniknął, bardzo przeżyliśmy stratę, ale okazało się, że jeszcze możemy być w kontakcie, pisywał długie listy, które były poświęcone — powiedziałabym — doskonaleniu naszych charakterów. Tak byliśmy bowiem wychowywani, że dorośli od nas czegoś oczekują, wtedy używało się takiego pięknego sformułowania: praca nad sobą. Oczekiwano, że będziemy to prowadzić, że będziemy wyrabiać nasze charaktery. Jeden z jego listów do mnie, który dotąd przechowuję, podpisany oczywiście: Staszek, kończył się w ten sposób: zatwierdzam cały twój program, bardzo mi się podoba, że jest taki samodzielny. Nic się nie martw, łez na próżno nie wylewaj (bo byłam rzeczywiście takie sentymentalne dziewczę), a za mnie szczerze się pomódl, bo mam wiele kłopotów i roboty.
Dlaczego to cytuję. Wiele lat po wojnie przeczytałam książeczkę napisaną przez ojca Wacława Sęka, który szczęśliwie przetrwał wszystko, wrócił do Polski, duszpasterzował w różnych miejscach, a na końcu w Szczecinie. I wtedy z jego wspomnień dowiedziałam się, jak jego misja na Białorusi była ciężka, heroiczna. Wiele razy ocierał o śmierć. I pomyślałam, jaką siłę duchową musi mieć człowiek, który tak spokojnie pisze do młodej osoby „mam wiele kłopotów i roboty” i który zajmuje się jej młodzieńczymi rozterkami, będąc sam pośrodku piekła, które się tam działo. Ojca Sęka wspominam z ogromną wdzięcznością, chociaż już po wojnie go nie spotkałam.
To tyle jeśli chodzi o duchownych. Jeszcze chciałam przywołać dwóch ludzi świeckich. Pierwszego poznałam na kompletach, na które uczęszczałam od początku okupacji niemieckiej. Z tych kilkorga osób, z czterema z dziewczyn przyjaźnię się do dziś, i to jest też miarą, jakie wtedy były silne więzi między ludźmi. Maturę (tajną) zdawałyśmy w styczniu 1944 r.
Zjawił się pewnego dnia na kompletach bardzo młody człowiek, bardzo sympatyczny, który miał nas uczyć niemieckiego. Nazywał się Stanisław Stomma*. Wtedy jeszcze był doktorem USB, który spędził dużo czasu w Niemczech. Dzięki niemu zetknęłam się z nauczaniem języka z prawdziwego zdarzenia: z jednej strony bowiem od razu czytaliśmy „Fausta” i nawet pamiętam jedno z wypracowań, gdy trzeba było zinterpretować słynny dwuwiersz, kiedy Faust pyta Mefista, kim jest, a on odpowiada: „jestem cząstką tej siły, która zawsze chce złego, a stwarza dobro”. Kiedy indziej była lekcja poświęcona nauczeniu praktycznych rzeczy, jak to się na przykład idzie na pocztę i nadaje list. I pamiętam też oceny, które nie były żadnymi stopniami, tylko ocenami opisowymi — na przykład: to jest bardzo ciekawe, to mi się niesłychanie podoba, itd.; od razu było widać, że jest pełen szacunku dla tych smarkatych osób, które się wymądrzały. Ten stosunek do nas, bardzo poważny i oczekujący, zobowiązujący, że przecież stawiam na ciebie — to robiło wrażenie. A równocześnie po prostu zaczęłam poznawać Stanisława Stommę jako człowieka, który ma swój poważny stosunek do świata, do ludzi, do sytuacji, który je ocenia, który stwierdza, to jest zastanawiające, godne uwagi, a to jest mało warte i nie należy się tym przejmować, i że te miary jakoś się sprawdzają i są zawsze. I nie jest to żadne moralizowanie, tylko czasami krytyka, dezaprobata wyraża się po prostu zdziwieniem: „jak tak można, jak tak możesz”. Później po latach znalazłam u Hanny Malewskiej, chyba w „Apokryfie rodzinnym”, podobny zapis, że takie „zdziwienie” to jest jedna z sił wychowawczych. To nie jest żadne dekretowanie wyroków, tylko wyrażenie głębokiego zaskoczenia: ale przecież tak się nie zachowuje, tak się nie traktuje człowieka, tak się nie zdaje egzaminu życiowego! Jeśli w danej wspólnocie ludzkiej, w danej rodzinie pewne zasady obowiązują tak do szpiku kości, to tego typu zdziwienie jest sygnałem, zwłaszcza dla osoby, która się dopiero uczy życia, o wiele bardziej przekonującym. Stanisław Stomma miał to w sobie.
Na tych samych kompletach w sukurs przychodziła mu jego siostra, która uczyła nas łaciny, i także znakomicie to robiła. Po wojnie wybraliśmy Kraków jako miejsce repatriacji, bo było wiadomo, że ja w Krakowie odnajdę Stommę, a niedaleko jest Tyniec, a w Tyńcu jest ojciec Jacek. Równocześnie liczyło się to, że my wszyscy młodzi pójdziemy na Uniwersytet, bo nauczyciele z kompletów wyrobili w nas oczekiwanie, że przecież przed nami są wyższe studia.
Stanisławowi Stommie i jego późniejszej żonie, też wilniance, obojgu już bliskim, zawdzięczam wejście do redakcji „Tygodnika Powszechnego” (w charakterze zastępczyni Elwiry Stommowej, Elinki, która odchodziła na urlop macierzyński). Ich dom, stał się dla mnie prawie rodzinny, także gdy pojawiły się dzieci. Ludek (dziś profesor Sorbony) to mój pierwszy chrześniak. Ze Stachem przeżyłam najciekawszą dwudniową wycieczkę w Tatry, łącznie ze wspinaczką. A potem obserwowałam jego własną drogę polityczną od momentu, kiedy „Tygodnik” się reaktywował w 1956 r., a równocześnie kiedy została podjęta decyzja o utworzeniu Koła „Znak” z tych kilku posłów. Mam w pamięci tę historię jego samotną, kiedy Klub go odstąpił i on jeden podnosił rękę, nie popierając tej zmienionej w 1976 r. konstytucji PRL-u. Do końca zachowałam głębokie poczucie, że to jest człowiek o niewzruszonym kanonie zasad, którym jest wierny.
Nie udało mi się go zobaczyć przed śmiercią, ale wiem, że bardzo długo chorował i ciężko, ale gdy się przychodziło do niego na Kanonię [w Warszawie], to pytany, jak się czuje, odpowiadał: bardzo źle, ale porozmawiajmy o czymś ważniejszym i zaczynał mówić o sprawach publicznych. I rozpoczynał rozmowę o tym, co się dzieje w Polsce, jak działa opozycja, jakie są nadzieje. Zachowuję go w pamięci jako drogowskaz i to promieniujący przez wszystko, o czym się z nim mówiło. Byłam na jego pogrzebie; to dobrze, że oboje z Elą (która poszła za nim rok później) leżą w Laskach na jednym z najważniejszych w Polsce Cmentarzy Zasłużonych.
I jeszcze jedną osobą, którą wspomnę, też z „Tygodnika”, jest pisarz Antoni Gołubiew**. Jego młoda żona, też wilnianka, uczyła mnie w gimnazjum benedyktynek tzw. „robót ręcznych”, z zapałem niszcząc gusty mieszczańskie. Ale początek znajomości z nim jest osobiście dla mnie trochę niezwykły. Zaraz po maturze konspiracyjnej zostałam wciągnięta do uczenia dzieci na kompletach; dostałam czwórkę maluchów z pierwszej klasy i dziewczynkę z czwartej, którą trzeba było dodatkowo przygotować do I Komunii. Tworzyliśmy małe grupy samokształceniowe, którym patronował ks. Józef Wojtukiewicz, bardzo mądry wykładowca. Odbywało się to na takim ładnym, dużym poddaszu, na które przychodziłam po instrukcje, przede wszystkim jak dzieci nauczyć czytania, bo sama się nauczyłam czytać nie wiedząc, jak i kiedy, i nie miałam pojęcia, jak się to robi. Tak sobie siedziałam kiedyś przy osobnym stole i zwróciłam uwagę, że kilka pań w drugim kącie rozległego strychu słucha czytania niewątpliwie jeszcze nie wydanej książki. Szalenie mnie uderzył jeden fragment, zapamiętałam go doskonale, bo był tak sugestywny. A po wojnie, kiedy dostałam pierwszy raz „Bolesława Chrobrego”, to odkryłam, że był to opis pościgu za Przybywojem i słynna scena w łaźni.
Antoni Gołubiew to jest zjawisko literackie, które mnie bardzo porusza, i do dziś dnia nie mogę odżałować, że pisarz tak niesłychanie wówczas ważny i tak głęboko oddziałujący swoją książką, zniknął zupełnie z literatury i wygląda na to, że nie da się go wskrzesić. Zjawisko tego pisarza jest szalenie ciekawe samo w sobie, bo przecież, jak wiadomo, „Bolesław Chrobry” miał kilka wcieleń: Gołubiew wracał do swojej książki po wiele razy, aby jeszcze raz napisać, przeredagować różne fragmenty. Ostatnie wydanie czterotomowe otrzymałam od jego córek chyba już po jego śmierci, choć niektóre warianty jego powieściowej sagi uważam za lepsze w pierwotnych wersjach.
Bardzo mnie przejmowały losy pisarskie Antoniego Gołubiewa i równocześnie jego losy jako człowieka. W redakcji „TP”, zwłaszcza przed zamknięciem „Tygodnika” w 1953 r., był jednym z czołowych twórców pisma, a w końcowej fazie jednym z toczących boje, które towarzyszyły decyzji o zamknięciu. Jemu zawdzięczam także powrót do redakcji jesienią '56 i bardzo wiele pomocy w realizowaniu się jako redaktor.
Jak wszyscy powinniśmy pamiętać, to on w pierwszej, przełomowej tak niesłychanie wstrząsającej pielgrzymce Jana Pawła II do Polski, o której wtedy myśleliśmy wszyscy, że jest jedyną, że władza nigdy nie dopuści do następnych przyjazdów papieża, że straciliśmy go na korzyść całego świata, to Gołubiew w swoim ostatnim, pożegnalnym, już ze szpitala pisanym artykule, przekonywał, że tak jest właśnie słusznie, że dawny arcybiskup Krakowa będzie teraz pokazywał drogę kroczenia nie tylko nam, ale całemu Kościołowi powszechnemu. On przesłał ten tekst na słynne spotkanie z młodzieżą na Skałce, gdzie kwiaty tak wędrowały przez kilkaset metrów do papieża, podawane z rąk do rąk. Taką powszechność widzenia Kościoła i jego misji Gołubiew niewątpliwie zdobył przez swoją pracę nad „Bolesławem Chrobrym”. Jego marzeniem, nie zrealizowanym do dziś dnia, było, żeby Kościół ogłosił święto stworzenia świata, w którym się spotkał z wizją obecnego papieża Franciszka w tym ratowaniu takiego świata, jaki dla nas Pan Bóg stworzył.
Podziwiałam jego sposób znoszenia doświadczeń życiowych, jakiejś zupełnie niepojętej tragedii stracenia kolejno dwóch synów w taki sam sposób, to znaczy nauczywszy każdego z nich miłości do żeglowania, tak samo obu stracił — obydwaj utonęli. Staszek na jeziorach, Wojtek na dalekim fiordzie.
W późniejszych latach pracy w redakcji spotykało się go, bo on później odszedł do swojego pisania, ale czasem przychodził do nas, żeby posiedzieć. Pamiętam jakieś poszczególne słowa rzucane, każde z nich zostawało mi w pamięci. To był człowiek o wyjątkowej głębokości życia duchowego.
Wspominam go także z wyrzutami sumienia, ponieważ pamiętam, że przychodził do redakcji, a myśmy już byli tacy strasznie ważni, że mamy tyle do roboty, to czasami siedział sam w gabinecie Jerzego [Turowicza], wtedy gdy Jerzego nie było, i ja nie miałam przekonania, że należy pójść i posiedzieć z nim razem, nawet nie licząc, że może się rozgada, a jeżeli będzie mówił, to żeby nie tylko mu na to pozwolić, ale wysłuchać, nie podejmując dyskusji, bo to było czasem za trudne. A teraz myślę, że to byłoby ważniejsze niż cokolwiek innego, cośmy na bieżąco robili.
Te kilka osób z czasów mojej młodości wspominam z ogromną wdzięcznością.
Wysłuchała Dorota Giebułtowicz
Kraków, 13 kwietnia 2016 r.
Józefa Hennelowa, ur. w 1925 w Wilnie.
Po repatriacji zamieszkała w Krakowie, gdzie ukończyła polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim. Dziennikarka, felietonistka. Całe swoje życie zawodowe związała z „Tygodnikiem Powszechnym” od roku 1948 do 2012 (z przerwą w latach 1953-1956, kiedy „Tygodnik” został zamknięty), pełniąc funkcje redaktora, sekretarza redakcji i zastępcy redaktora naczelnego.
W latach 1989-1991 sprawowała mandat posłanki na Sejm kontraktowy z ramienia Komitetu Obywatelskiego, a od 1991 do 1993 pełniła funkcję posła I kadencji Sejmu RP.
W 2012 r. ukazała się jej książka „Otwarty, bo powszechny. O Kościele, który może boleć”.
Wdowa po profesorze Jacku Hennelu, fizyku jądrowym, absolwencie Rydzyny (zmarłym w 2014 r.). Ma troje dzieci.
---------------------------------------------