Dzisiaj: | 76 |
W tym miesiącu: | 393 |
W tym roku: | 44057 |
Ogólnie: | 471109 |
Od dnia 21-09-2006
Nasz minister odpowiedzialny za bezpieczeństwo wewnętrzne kraju uspakajał opinię publiczną przed Światowymi Dniami Młodzieży mówiąc, że nie grożą nam zamachy terrorystyczne, bo u nas nie ma „polityki multi-kulti”. Oczywiście byłoby zupełnie niedorzeczne doszukiwanie się w tych słowach pochwały Hitlera i Stalina, choć to oni skutecznie doprowadzili do tego, że przestaliśmy być krajem wielokulturowym, a staliśmy się „mono narodem”, bo to, co nam po wojnie pozostało prezentuje się bardzo skromnie: garstka Kaszubów; rozsypani po kraju Łemkowie i Bojkowie; liczniejsi, ale siedzący cichutko na Podlasiu Białorusi (bo tam najgłośniej krzyczą Wszechpolacy) i nieobecni, ale stale zasiedlający naszą wyobraźnię Żydzi.
Ta powojenna „piastowska” Polska to nie tylko spełnienie marzeń narodowców, ale w jakimś sensie – choć to tak trudno przyznać – szczęście w nieszczęściu po tylu latach narodowościowych awantur. Bo przecież, gdybyśmy nie utracili po II wojnie Grodna, Lwowa i Wilna wraz z cały tym niezwykłym tyglem kulturowym, jakim były Kresy, to niechybnie doczekalibyśmy ogromnych napięć etnicznych – wystarczy przypomnieć straszliwą wojnę między słowiańskim pobratymcami na Bałkanach.
Ale skoro obecnie mówi się tak łatwo i często o naszej kulturze narodowej, to trzeba pamiętać, że nie byłaby ona tym, czym jest, gdyby nie wielonarodowa i wielokulturowa Rzeczypospolita. Jeśli ktoś ma w tej sprawie jakieś wątpliwości, to niech wywoła z pamięci poczet naszych największych twórców: Mickiewicz – „z obcej matki”, Słowacki – „Her Armeńczyk”, Chopin – pół Francuz, Sienkiewicz – z Lipków (Tatarów), Matejko – syn Czecha, Wieniawski – z czysto żydowskiej rodziny… W czasach nam bliższych wcale nie było „lepiej”. Znakomitym przykładem tego zjawiska była słynna grupa poetycka Skamander. Na pięciu tworzących ją mistrzów słowa polskiego: Słonimski i Tuwim byli Żydami, Wierzyński miał korzenie niemieckie, a Lechoń (właściwie Serafinowicz) – tatarskie i tylko Iwaszkiewicz nie zgłaszał żadnych obcych przodków, ale wychował się w okolicach Kijowa i często podkreślał swoje związki z Ukrainą.
Ta wielokulturowość jest istotnym składnikiem „polskiego idiomu” i trzeba o tym pamiętać. Choć uważamy się za zachodnich chrześcijan, modlimy się do Jasnogórskiej ikony, nasz strój sarmacki i polska szabla mają orientalne pochodzenie; mówimy „bajzel”, „plajta”, „sitwa” nie podejrzewając nawet, że to zapożyczenia z języka żydowskiego.
I to nas właśnie (wielo)kulturowo z Europą łączy. Przecież największy rosyjski poeta Aleksander Puszkin miał czarnoskórego pradziadka z Abisynii, Heinrich Heine – jeden z najważniejszych twórców kręgu języka niemieckiego – był Żydem, a emblematyczny dla literatury angielskiej pisarz Joseph Conrad urodził się Berdyczowie jako rdzenny Polak.
* * *
Minister i inni politycy partii rządzącej, z przekąsem wypowiadając się o „multi-kulti”, trochę co innego rozumieją pod tą zbitką słów. Chodzi im o tzw. politykę otwartości prowadzoną przez Unię Europejską wobec egzotycznych przybyszów, zwłaszcza wyznawców Islamu. Jak to Polacy, lubimy wbijać szpilki możnym tego świata. Ale bądźmy uczciwi. Ta polityka zbudowała potęgę i dostatek Zachodu. W przeszłości był to bezwzględny i łupieżczy kolonializm, a po II wojnie światowej lata prosperity i gospodarczego boomu, generujące zapotrzebowanie na tanią siłę roboczą głównie z Azji i Afryki. Z czasem elity liberalne do tej kapitalistycznej pragmatyki dopisały ideologię otwartości i wielokulturowości. W to wierzą i tego się trzymają mimo diametralnej zmiany sytuacji: ogromnej fali uchodźców i coraz częstszych ataków terrorystów islamskich.
My Polacy sami z tej polityki otwartości korzystamy (w ciągu ostatnich kilkunastu lat wypuściliśmy przecież na Zachód około dwóch milionów emigrantów zarobkowych). Co więcej, wydaje się nam, że mamy do tego migrowania większe prawo, niż mieszkańcy dawnych kolonii europejskich z Maghrebu czy Bliskiego Wschodu. Ale zachodni Europejczyk, dla którego wielokulturowość jest czymś zwyczajnym, może niestety mieć inny pogląd na to, kto jest bardziej obcy kulturowo: francuski Arab, angielski Pakistańczyk, niemiecki Turek, mieszkający w jego kraju od kilku pokoleń czy nasz rodak, który często nie znając świata i języka przybywa tam za chlebem.
* * *
Niechęć prawicowych polityków do wielokulturowości i swobód migracyjnych podzielana jest przez większość naszego społeczeństwa. Z ostatnich sondaży wynika, że 80% Polaków jest przeciwnych wpuszczaniu do naszego kraju już nie tylko uchodźców z Syrii, ale jakichkolwiek imigrantów ekonomicznych!
Czy warto więc było, mając takie nastawienie, organizować Światowe Dni Młodzieży, czyli katolickie multi-kulti; zapraszać pielgrzymów z całego świata i prezentować im naszą oryginalną pobożność, wspaniałą gościnność, a gdzieniegdzie także nasz polski bałagan? OCZYWIŚCIE, ŻE TAK!
W 1955 roku odbywał się w Warszawie Światowy Festiwal Młodzieży i Studentów, impreza czysto propagandowa, ale masowa, wesoła i kolorowa. Sporo o tej imprezie krążyło anegdot, których nie pora teraz przytaczać. Ważne, że Festiwal otworzył wielu naszym rodakom oczy na świat i wpuścił trochę świeżego powietrza do zatęchłej rzeczywistości PRL-u.
Nie myślę porównywać tamtych czasów z obecnymi ani tym bardziej rangi obu imprez. W każdym razie nie mam wątpliwości, że efekt przewietrzenia dusznej atmosfery zadziała i tym razem. Młodzież rozumie zagrożenia, ale nie znosi doktrynerstwa i ponuractwa. Mojemu tekstowi towarzyszą zdjęcia, które wymagają paru zdań komentarza. Na Światowe Dni do Krakowa przybyła, pod opieką polskiego franciszkanina, grupa młodych ludzi z parafii katolickich w Taszkencie i Ferganie (Uzbekistan). Wiedząc o uprzedzeniach antyislamskich panujących w Polsce, z typową młodzieńczą przekorą obnosili się z symbolami swojego państwa: nosili tiubietiejki (tradycyjne uzbeckie nakrycie głowy), wymachiwali flagami z motywem półksiężyca i pokrzykiwali: „salam alejkum”. Nie wywoływało to żadnej agresji, przeciwnie same oznaki sympatii i zainteresowania zarówno wśród krajowców, jak i cudzoziemców. Nie mogli spokojnie przejść ulicą, bo na każdym kroku byli zatrzymywani i proszeni o pamiątkową fotografię.
Nietrudno się domyślić, że młodzi uzbeccy katolicy nie mają perspektyw w swoim kraju. Wielu z nich chciałoby zamieszkać w Polsce. Pytanie: czy damy im taką szansę?
* * *
I jeszcze cytat z ostatniej chwili: „Ta wielokulturowość jest piękna, wzbudza szacunek i powoduje wielkie ubogacenie i urozmaicenie izraelskiego społeczeństwa”. Taka frazę wygłosił przed kilkoma dniami w ambasadzie Izraela w Warszawie ojciec Tadeusz Rydzyk. Wizyta duchownego była podziękowaniem za obecność przedstawicieli ambasady podczas konsekracji toruńskiego kościoła Maryi Gwiazdy Nowej Ewangelizacji, w którym znajduje się Kaplica Pamięci o wszystkich, którzy zginęli ratując Żydów. Po spotkaniu z dyplomatami dyrektor Radia Maryja powiedział: „Ważny jest człowiek, niezależnie od tego, jaką wyznaje religię czy jaki ma kolor skóry. Pan Bóg przychodzi do człowieka. Dlatego mamy budować, ale w całej prawdzie. Miłość w prawdzie i prawda w miłości. Mamy próbować burzyć mury, a budować mosty. Dlatego trzeba rozmawiać. Jeśli się nie rozmawia, to nie ma spotkania”. Proste słowa, ale są jak niespodziewany świeży powiew w „stojącym powietrzu” naszej debaty publicznej.
Jacek Giebułtowicz
Redakcja dziękuje Artiomowi Dołmatowowi z Taszkentu za udostępnienie zdjęć.