Facebook
Bunt Młodych Duchem
Książki polecane:
Licznik odwiedzin:
Dzisiaj: 45
W tym miesiącu: 362
W tym roku: 44026
Ogólnie: 471078

Od dnia 21-09-2006

Bunt Młodych Duchem

Moje dzieciństwo na budowie kolei z Wołogdy do Archangielska

Autor: admin
15-11-2016

Maria Bilowicka (ur. w 1887 r.), z domu Malinowska, swoje wspomnienia spisała w latach 1975-76. Urodzona w Libawie na Łotwie, całe dzieciństwo spędziła w Moskwie, wyjeżdżając na wakacje wraz z matką i siostrami do ojca pracującego przy budowie kolei Wołogda-Archangielsk. Budowę tej linii rozpoczęto w 1894 r.; był to dalszy odcinek linii łączącej Moskwę przez Jarosław z Wołogdą. Wspomnienia nie były dotychczas publikowane. Rękopis stanowi 10 zeszytów 80-kartkowych. Redakcja dziękuje Panu Andrzejowi Ruszczakowi za udostępnienie wspomnień.
-----
Rok 1890. Libawa miasto gdzie się urodziłam. Mam około trzech lat. Siedzę na podłodze przy drabince z kwiatami. Jak się później dowiedziałam, mój Ojciec bardzo lubił kwiaty. Pamiętam, że zawsze w pokoju rodziców okna były zastawione drabinkami z kwiatami i zawsze było słonecznie i jasno. Widzę rodziców siedzących na kanapce przytulonych do siebie i uśmiechających się do mnie.
Doskonale przypominam sobie plażę: szarą, wzburzoną falę Bałtyku i kąpiących się ludzi. Mama miała na sobie kostium kąpielowy z ceraty i takiego też materiału czepek. Kostium długi, sięgający poniżej kolan, wyglądał jak sukienka barwy liliowo-różowej. Nie lubiłam mamy w tym ubraniu, bo nie mogłam się przytulić — była mokra i zimna. A później mi opowiadała, że były dwie plaże: jedna dla pań, a druga odgrodzona wzdłuż mola siatką, przeznaczona dla mężczyzn. [... ]
Nie pamiętam miasta jego ulic i sklepów, tylko szary Bałtyk i pochmurne niebo. Do miasta przyjeżdżaliśmy później kilkakrotnie, a ostatni raz byłam po skończonym piątym roku życia. Byliśmy wtedy gośćmi stryja Aleksandra, starszego od dwadzieścia lat od mojego ojca, u którego ojciec wychowywał się od trzeciego roku życia po śmierci swoich rodziców po powstaniu 1863 roku. Przypominam sobie, że na wakacje wyjeżdżaliśmy do wujostwa mego ojca. Ciekawiło mnie życie na folwarku.
 Rodzice mieli posiadłość na Litwie w Radziwiliszkach. Był to dom z dużym sadem owocowym. W jesieni przyjeżdżaliśmy po jabłka, były rumiane i duże. Później po wyjeździe z Libawy zamieszkaliśmy w tym domu. Z tego okresu bardzo mało zapamiętałam. Miałam pięć lat, Hela była starsza o rok, a Bronia młodsza o dwa lata. Był jeszcze mały braciszek Bolutek, ale był krótko z nami, bo tylko tydzień. Pamiętam że stałam przy wanience jak Babunia go kąpała i Rodziców zapłakanych, gdy go nie stało.
 Mówiła mi Babunia, że w wieku pięciu lat dwukrotnie ciężko się przechorowałam. Babunia ofiarowała się odbyć pielgrzymkę wraz ze mną do Kalwarii Wileńskiej. Widzę siebie w jasnym płaszczyku, trzymaną przez Babunię za rękę. Moja ręka mała, Babuni duża, mocna. Dobra kochana ręka, która mnie pieściła i czesała, a nigdy nie uderzyła! Całe życie kochałam Babunię najbardziej ze wszystkich. Umarła w 1905 roku, w roku mojej matury, mając 85 lat. Teraz wracam myślami do lat wspólnie z Babunią przeżytych w naszym domu przez dwadzieścia lat. Staje przed moimi oczami jej postać: wysoka, szczupła, zawsze starannie na czarno ubrana w koronkowym stroiku na głowie. I mam żal do losu, że miała ciężką starość — bez własnego domu, że nie miała wygody i tego komfortu, jaki przypadł mi w udziale.
A więc idziemy do Kalwarii odległej od Wilna zdaje się że o 7 kilometrów. Jest gorąco. Droga kamienista bez drzew, a słońce praży. Nareszcie jesteśmy u celu. Skręcamy w lewo i wchodzimy na kamienne szerokie schody, które w części środkowej są wyżłobione kolanami pątników. Jesteśmy już na górze i stajemy pod stacją. Chrystus z krzyżem na ramionach — bolesna twarz i czerwona korona na głowie. Obok kilka naturalnej wielkości postaci. Rozpłakałam się, gdy stanęłam pod stacją, a Babunia prędko mnie wyprowadziła. Czy odwiedziłam wszystkie stacje? Nie pamiętam. Kiedyś po latach odwiedziłam Kalwarię — była taka sama, jak widziałam kiedyś w dzieciństwie. Nie była tak piękna, jak widziana później w Częstochowie.
I w tym roku zachorowałam znowu. Co mi było? Nie wiem. Lekarze orzekli, że muszę zmienić klimat. Właśnie w tym czasie wuj Antoś, brat naszej mamy, wyjechał do Moskwy. Babunia miała pojechać za nim, by prowadzić mu gospodarstwo, bała się żeby wuj nie sprowadził do domu prawosławnej. Więc pojechała i mnie wzięła ze sobą.

Przeprowadzka do Moskwy
Moskwa. Miasto ruchliwe, hałaśliwe, tłumy ludzi idących spiesznie. Pojazdy, rozpędzone konie. Na placach i placykach gołębie. Wuj Antoś bał się wpływu klimatu dużego miasta na mój organizm i wywoził mnie często za miasto. Cieszyłam się z tych wycieczek, bo w mieście rzeczywiście było duszno i gorąco. Gdy wspominam to miasto, pierwsze rosyjskie, jakie poznałam, widzę siebie na placu zalanym słońcem. Był to duży plac targowy ze straganami obstawionymi mąką i rozmaitymi rodzajami kasz. A przy straganach stali kupcy w swoich szafirowych chałatach, opasani białymi fartuchami. A dookoła stada gołębi latających ponad nami, straganami i żerujących na ziemi. [... ]
Powoli odzwyczaiłam się od mamy i rodzeństwa i byłam bardzo zmartwiona, gdy Babunia powiedziała mi pewnego dnia, że moi rodzice z dziećmi przyjeżdżają do nas. A stało się tak dlatego, że wujek Antoś namówił mego ojca, by wszystko sprzedał, zlikwidował dom i pojechał na północ do budowy kolei. Wuj był przedsiębiorczy, nie był żonaty, nie miał rodziny, więc prędko się decydował na zmianę miejsca pracy i pociągnął za sobą naszego Ojca, bo kochał go bardzo od czasów szkolnych.
Lato się skończyło i nadchodziła zima, kiedy oznajmiono mi, że moja rodzina wkrótce przyjedzie do nas. Byłam bardzo wzruszona i zawstydzona. Ale czego się wstydziłam? Nie wiedziałam. Od Babuni wiedziałam, że mam nową siostrzyczkę Genię i byłam bardzo ciekawa, jak ona wygląda. Nareszcie sanki zajechały przed ganek, głośne powitania wzruszyły mnie. Usłyszałam głos mojej mamy: „A gdzie moja Maniusia?” [...]

Lato na budowie kolei
W Kulebakach, gdzie zgromadzili się zaangażowani do budowy kolei pracownicy, mieszkaliśmy około roku. Pamiętam nasze mieszkanie, jedyne które mi się nie podobało.
Dom wyznaczony dla nas był duży. Pokoje prawie wszystkie podobne do siebie, wysokie, potężne drzwi, które trudno było otworzyć, szerokie korytarze i bardzo duża kuchnia. Dom był przeznaczony na kancelarię biura, ale ojcu naszemu dali go, bo innego na razie nie było. Ale gdy wnętrze zostało doprowadzone do porządku, a świeży lakier pokrył ramy okienne i podłogi, a mama powiesiła nowe firanki, stał się przyjemnym i przytulnym, a myśmy chętnie biegały po jego szerokich korytarzach. Rodzice pojechali do Moskwy i przywieźli najpotrzebniejsze sprzęty. Mieszkaliśmy tu aż do wyjazdu do Wołogdy.
Kulebaki zapamiętałam sobie z trzech powodów, a to pożaru fabryki w pobliżu naszego domu, rozpoczęcia nauki szkolnej i koronacji cara Mikołaja w Moskwie w 1894 r.
Pożar był bardzo groźny, bo fabryka była w niewielkiej odległości od nas, i rozpoczął się w nocy.
W jesieni poszłam do szkoły, wprawdzie miałam dopiero sześć lat, ale do szkoły była już zapisana moja starsza o rok siostra Hela, więc razem z nią przeszłam wszystkie szkoły, bo nie chciałam bez Heli zostać w domu. Pamiętam zimowe ranki — zrywałyśmy się wcześniej, by się nie spóźnić. W całym domu paliły się lampy, bo mama lubiła jasno oświetlone pokoje. Gdy byłyśmy już gotowe i po śniadaniu, przed ganek zajeżdżały sanki. Otulone, wycałowane i przeżegnane na drogę jechałyśmy do szkoły, odległej o 3 kilometry. Polubiłam szkołę, jasno w niej było, gwarno i ciepło. Hela miała kłopot z językiem rosyjskim, bo była to szkoła rosyjska, ale ja mieszkając w Moskwie przez cały rok, dobrze mówiłam po rosyjsku, tylko czytać nie umiałam. Po polsku już dobrze czytałam. Rodzice sprowadzali dla nas tygodnik pod nazwą „Przyjaciel dzieci” i rzeczywiście był naszym przyjacielem, na nim nauczyłyśmy się czytać po polsku. Wakacje spędzałyśmy jeszcze w Kulebakach, ale jesienią pojechaliśmy wszyscy do Wołogdy. [... ]

W Wołogdzie
Wołogda była ostatnią stacją kolejową odcinka łączącego ją z Jarosławiem (ros. Jarosławl), jednocześnie początkową dla Kolei Północnej*. Ostatnią stanowił Archangielsk oddalony od Wołogdy o przeszło 600 wiorst (ok. 750 km). Początkowo zarząd kolei i pracownie ulokowały się w Wołogdzie, a później pod koniec budowy na ostatnim odcinku przed Archangielskiem. Mówiono, że budowa potrwa około sześciu lat.
 Był wtedy rok 1894. Wołogda! Pierwsze rosyjskie miasto, jakie poznałam z bliska i które dobrze zapamiętałam. Spędziliśmy tutaj sześć lat — od początku do ukończenia budowy kolei. Było to przedsiębiorstwo prywatne. Moskiewski kupiec Mamontow** — milioner — chciał nawiązać kontakty handlowe z Archangielskiem. Kolej budował z rozmachem sprowadzając najlepszych fachowców i doświadczonych robotników, i płacając sowicie. Mówiono, że kosztowała ona tyle, ile wynosiłaby wartość rubli srebrnych ułożonych obok siebie pomiędzy szynami na całej trasie wynoszącej 640 wiorst.
W pierwszym roku naszego pobytu w Wołogdzie ojciec mieszkał z nami, a do pracy na początkowym odcinku co dnia dojeżdżał, ale gdy odcinek się wydłużał, mieszkał stale na budowie, a wtedy mama z małymi dziećmi wyjeżdżała razem z ojcem. [... ]
Babunia stale mieszkała u nas i pomagała mamie wychowywać naszą gromadkę. Rozwijałyśmy się dobrze, byłyśmy zdrowe, nie chorowałyśmy. Łażąc całymi dniami po budowie lub przybrzeżnych odcinkach lasu, nie byłyśmy nigdy przeziębione ani kaszlące.
Zawsze byłyśmy głodne — głodne wszystkiego, lasu, nowych ludzi i oczywiście smacznego jedzenia, o które nie było tak łatwo, szczególnie, kiedy budowa szła naprzód i oddalała się od Wołogdy, posuwając się w głąb tajgi. Byłam zdrowa, mocna i prawdopodobnie dość „dzika” — choć nazywano mnie „optymistką z humorem”, bo uważałam, że wszystko może się ułożyć dobrze. I dlatego nigdy nie traciłam humoru i nigdy nie płakałam. Nasza gromadka była otoczona dobrocią i wielką miłością rodziców i naszej kochanej Babuni. Kochałyśmy się bardzo, szczególnie my dwie najstarsze siostry i pomagałyśmy mamie w pielęgnowaniu najmłodszych. Miłość do dzieci pozostała w moim sercu na zawsze.
Wołogda. Miasto najbardziej rosyjskie, jakie dotychczas poznałam, pozostało w mojej pamięci jako skupisko parterowych domków z parkanami i z bramą wjazdową, stojących przy ulicy z drewnianymi chodnikami dla pieszych. Prawie na każdym podwórzu były piętrowe budyneczki wynajmowane przez lokatorów. Na podwórku był też budynek gospodarczy. Nie było ogródków przed domami ani kwiatów. Miasto widywałam przeważnie w jesieni i wczesną wiosną, bo wakacje spędzałyśmy na budowie. Dlatego obraz ośnieżonych domków utkwił mi głęboko w pamięci. Były w mieście murowane domy piętrowe, ale mnie się bardziej podobały małe zasypane śniegiem domki i drewniane słupki stojące po bokach chodnika, z latarniami naftowymi oświetlającymi miasto.
Miasto było w pobliżu rzeki Suchony dopływu Dźwiny [tzw. Dźwina Północna, ros. Dwina — Red.]
i rzeki Zołotuchy, o wysokich brzegach, z których tak wesoło się zjeżdżało na książkach spiętych paskami w drodze powrotnej do domu. Była też rzeczka płynąca przez środek miasta. Początkowo do szkoły odprowadzała nas Mama albo Babcia. Nie rozmawiałyśmy po rosyjsku. Mama dbając o czystość języka sprowadzała z Litwy nianie do małych dzieci, ale nie trwało to długo, bo na budowie nie było kościoła ani księdza, więc bały się zostać dłużej i po kilku miesiącach wracały na Litwę dziękując za służbę. Ale znalazł się wkrótce pan Stanisław, był to mechanik, który z Litwy przyjechał na budowę i przylgnął do naszej rodziny. Stale po pracy przesiadywał u nas. Opowiadał dzieciom bajki, miał dobrą wymowę. Chodził z nami do lasu na grzyby i jagody.
Gdy rok szkolny się skończył, pojechaliśmy po raz pierwszy na budowę. Byłam bardzo ciekawa jak się buduje kolej. Wrażenie było wielkie i z początku niekorzystne. Duży plac bez drzew, wszędzie rozrzucony materiał budowlany, progi i szyny. Nieduży wykończony odcinek przedstawiał się dobrze: mała lokomotywa, i załadowane szynami i progami wagony. Baraki dla pracowników i wagony przeznaczone dla nas ustawione były na bocznych torach. A wszystko było otoczone gęstym, ponuro wyglądającym lasem, który mnie przeraził. Z trwogą patrzyłam na jego tajemniczą głębię, spodziewając się zobaczyć niedźwiedzia. Ale dzień był słoneczny i ciepły. Z bliska las wyglądał inaczej, już nie był groźny, a gdy zobaczyłam przyczepionego do drzewa dzięcioła stukającego swoim twardym dziobem, las wydał mi się podobnym do już widzianych dawniej — odważyłam się podejść bliżej i nawet wejść w głąb. Ale cofnęłam się prędko, bo tam było ciemno i ponuro. Wszystko zaczęło się nam podobać dopiero na drugi dzień, gdy rozbudziły nas rozśpiewane ptaki. Z lasem oswoiłam się bardzo prędko i pod jego urokiem pozostałam na zawsze. A gdy pod koniec wakacji pojawiły się w lesie jagody i grzyby, po które co dnia ze Stanisławem chodziłyśmy, żal nam było rozstawać się z budową i wracać do miasta.             
CDN
Maria Bilowicka
-------------------

Maria Bilowicka
z domu Malinowska (na zdjęciu maturalnym w Archangielsku z lewej str.)

Urodziła się 10 IX 1887 r. w Libawie (łot. Liepaja) na Łotwie. (Ojciec Romuald, matka Jadwiga z Jakubowskich). Zmarła 19 IX 1978 r. w Gdańsku.
Egzamin dojrzałości zdała w 1905 r. w Archangielsku. Ukończyła studia na wydziale lekarskim Uniwersytetu Franciszka I we Lwowie z tytułem doktora wszechnauk lekarskich w 1912 r. Podjęła pracę w Szpitalu Powszechnym w Złoczowie jako sekundariusz. W czasie I wojny światowej pracowała w Szpitalu Zapasowym oraz w Szpitalu Sióstr Elżbietanek w Cieszynie, w szpitalu wojskowym w Złoczowie i w Jarosławiu.
Ślub z Leopoldem Bilowickim wzięła w grudniu 1912 r. w kościele Ojców Bernardynów we Lwowie. Mieli dwie córki Jadwigę i Wandę.
W latach 1919-1920 kierowała szpitalem zakaźnym w Złoczowie. Później była lekarzem szkolnym w państwowym gimnazjum i seminarium w Złoczowie.
Od 1925 do czerwca 1944 r. (t. j. do czasu rozwiązania przez władze sowieckie) pracowała w Ubezpieczalni Społecznej w Złoczowie jako lekarz domowy. Prowadziła też przychodnię przeciwgruźliczą w Złoczowie, a od 1938 r. wykonywała własnym aparatem rentgenowskim badania pacjentów (aparat ten został przywieziony do Gdańska, gdzie służył jej jeszcze i jej córce Jadwidze, rentgenologowi).
W latach 1929-1930 była członkiem zarządu oddziału Ligi Morskiej i Kolonialnej w Złoczowie.
 Kursy dokształcające w okresie międzywojennym: z zakresu chorób dziecięcych (we Lwowie), rentgenologii (w Warszawie), obrony przeciwgazowej i ratownictwa zagazowanych (w Warszawie), rozpoznawanie i leczenie gruźlicy płuc (sanatorium Bystra Śląska), walka społeczna z gruźlicą (Lwów w lutym 1939 r.).
Po przyjeździe do Gdańska kontynuowała pracę w Ubezpieczalni Społecznej jako lekarz w ośrodku zdrowia i kierownik Poradni Przeciwgruźliczej od września 1945 r. do marca 1951 r. Od 1948 r. pracowała w klinice ftyzjatrycznej Akademii Medycznej w Gdańsku (początkowo jako wolontariusz, później jako starszy asystent i adiunkt.) Opublikowała 9 prac naukowych. Od 1952 r. była członkiem zarządu Polskiego Tow. Ftyzjatrycznego, a w latach 1954-56 prezesem oddziału gdańskiego tego Towarzystwa.
Gdy w Gdańsku powołano Społeczny Komitet do Walki z Gruźlicą była jego członkiem i zajęła się akcją organizowania prewentoriów i żłobków prewentoryjnych dla dzieci żyjących w trudnych warunkach mieszkaniowych i materialnych, zagrożonych gruźlicą. Była to pierwsza taka inicjatywa w kraju.
W czasie pracy w klinice wyszkoliła duże grono specjalistów w latach 70. ubiegłego wieku została nazwana „Matką rodu gdańskich ftyzjatrów”.