Dzisiaj: | 86 |
W tym miesiącu: | 403 |
W tym roku: | 44067 |
Ogólnie: | 471119 |
Od dnia 21-09-2006
Grupa trzech żołnierzy Armii Krajowej z oddziałów dyspozycyjnych KEDYW-u koluszkowskiego: „Dzik” Janusz Borkowski z Różycy, „Strzała” Mirosław Chwiałkowski z Kaletnika, oraz jeszcze jeden. którego nie znaliśmy, otrzymało rozkaz przecięcia magistrali telekomunikacyjnej przechodzącej przez Koluszki.
Odpowiedzialnością za wykonanie rozkazu obarczono „Strzałę”.
Wyznaczone miejsce przeprowadzenia akcji dywersyjnej, znajdowało się w centralnym miejscu miasta, na niewielkim skwerku przy terenach dworca kolejowego w Koluszkach. Skwerek ten usytuowany był przy skrzyżowaniu głównej ulicy Brzezińskiej i Trzeciego Maja, obok zejścia ze schodów mostu dla pieszych, przerzuconego nad dużą ilością torów kolejowych, umożliwiającego dojście do peronów i budynków stacyjnych, oraz do drugiej części miasta za torami. Skwerek ogrodzony był parkanem z desek przybitych z odstępami jak sztachety. Zejście ze schodów wiodło na tzw. „Plac Giełdy”, do którego przylegał skwerek, oddzielony parkanem.
Nazwa „Plac Giełdy”, była ironiczną nazwą używaną przez społeczeństwo polskie w okresie okupacji niemieckiej. Na placu tym załatwiane były zazwyczaj nielegalne transakcje, stąd nazwa.
Plac, skwerek, skrzyżowanie ulic, były nocą rzęsiście oświetlone, ponieważ panował tam duży ruch przechodniów i samochodów oczywiście wojskowych lub policyjnych. Na ulicy Brzezińskiej, w odległości około 80 metrów od miejsca planowanej akcji mieścił się posterunek niemieckiej żandarmerii, po przeciwnej stronie uligy była siedziba NSDAP, głównej i chyba jedynej partii politycznej, legalnej w hitlerowskich Niemczech. Za siedzibą żandarmerii, po tej samej stronir ulicy, w odległości około 150 metrów usytuowany był posterunek granatowej policji. W pobliżu skrzyżowania stał barak, w którym był hotel dla żołnierzy niemieckich zwany Soldatenheim, zwykle przebywało tam wielu uzbrojonych żołnierzy.
Perony i budynki stacyjne były odległe od wspomnianego skweru około 40 m. Na stacji był posterunek niemieckiej policji kolejowej Bahnschutzpolicei, w którym stale przebywało kilku lub więcej policjantów uzbrojonych w pistolety maszynowe. Oprócz policjantów służbę pełnili jeszcze inni uzbrojeni Niemcy będący obsługą stacji, w liczbie co najmniej kilkunastu.
Na skwerku w narożniku od strony skrzyżowania był mały murowany budyneczek wysokości 3 m, a tuż przy nim odległy o 1 m stał duży, podwójny, bramowy słup telekomunikacyjny, dźwigający bardzo dużą ilość przewodów. Słup ten był połączony na wys. około 2,5 rn z budyneczkiem drewnianą rynną, w której znajdowała się wiązka przewodów (cienkich). Wiązka była grubości męskiego ramienia. Po otrzymaniu rozkazu, przeprowadziłem rozpoznanie dniem i nocą. Po zgromadzeniu wszystkich niezbędnych informacji, zaplanowałem rozpoczęcie akcji o godz. 18, kiedy już będzie ciemno.
Była wówczas zima 1944 roku, śnieg pokrywał ziemię warstwą 15 cm. Do wykonania akcji zgromadziłem niezbędny sprzęt: kombinezony, czapki monterów telekomunikacji, drabinę, słupołaz (dla dekoracji), łapkę do odrywania desek, piłę do cięcia metali, latarkę ąlektryczną oraz nożyce do cięcia drutu, (jedyna pamiątka ze zrzutów lotniczych z Anglii, jaką posiadam z tamtych lat do dzisiaj).
Zadania rozdzieliłem jak następuje: kolega, którego nie znałem, miał oczekiwać na pozostałych uczestników akcji w prywatnym warsztacie mechanicznym na ulicy Staszica w pobliżu skwerku, również miał przygotować drabinę. Piłkę do metali i nożyce otrzymał „Dzik”, łapkę do gwoździ, słupołazy i latarkę zatrzymałem dla siebie.
Idąc na spotkanie, oderwałem dwie deski od dolnego rygla w płocie. aby zrobić przejście na teren skwerku. Deski oderwane od dolnego rygla nadal wisiały przybite do rygla górnego. Dla niewtajemniczonych było to niezauważalne. Chcąc przejść przez tak przygotowane przejście, wystarczyło rozchylić deski dołem na boki. Po przejściu przez dziurę deski ponownie wracały na swoje miejsce. Przejście wykonałem w miejscu słabo oświetlonym i słabo uczęszczanym, u wylotu ulicy Staszica.
Drabinę z warsztatu nieśli na ramionach „Dzik” i nieznany nam kolega. „Strzała” udekorowany słupołazami niesionymi na ramionach i latarką szedł pierwszy prowadząc kolegów. Po dojściu do dziury, kolegę pozostawiliśmy przy dziurze celem ubezpieczania ewentualnego nagłegu wycofywania. Drabinę dalej ponieśli „Dzik” i „Strzała”. Tak doszliśmy do słupa!
Należy poinformować czytelników o naszym „wspaniałym” uzbrojeniu – było ono fenomenalne! „Strzale” przypadł w udziale przepiękny, muzealny być może zabytek w postaci inkrustowanego masą perłową rewolweru chyba z epoki napoleońskiej. Rewolwer posiadał w swoim bębenku tylko pięć naboi, bardzo dużego kalibru z ołowianymi pociskami, (kto z kolegów pamięta ten rewolwer? niech się przyzna!). Naboje te nie posiadały normalnie (centralnie) umieszczonych spłonek w denku łuski, lecz w bocznej cylindrycznej powierzchni przy denku wystawał mały bolczyk. Po załadowaniu naboi do bębenka, bolczyki wystawały do góry i uderzał w nie zwolniony kurek rewolweru, wbijając bolczyk do wnętrza naboju, co powodowało odpalenie. „Dzikowi” dostał się jeden granat typu angielskiego (tzw. jajko). To było całe nasze uzbrojenie. Kolega przy dziurze nie miał niczego do „ręki”. „Burchardt” — Franciszek Kwiatosz, oświadczył mi, że aktualnie nie posiada niczego więcej w magazynie. On był naszym intendentem i oficerem broni.
A więc po dojściu do słupa, wręczyłem „Dzikowi” łapkę z poleceniem oderwania deski przykrywającej rynnę, a następnie przecięcie wiązki przewodów. Pokrywę rynny należało oderwać delikatnie nie czyniąc hałasu i nie niszcząc jej, aby potem móc ją przybić na swoje miejsce.
„Strzała” pozostawał w tym czasie na dole przy drabinie, ubezpieczając kolegę pracującego na górze. „Dzik” po oderwaniu pokrywy miał unieść ręką wiązkę przewodów ponad krawędzie rynny i wsuwając łapkę pod spód uniesionej wiązki, podeprzeć ją. Po wykonaniu tych wstępnych czynności przewody należało przeciąć piłką do metalu. Po wykonaniu swego zadania „Dzik” zszedł z drabiny, na którą wszedł „Strzała” sprawdzając poprawność wykonania i przybijając pokrywę.
W czasie powyższych prac na oświetlonym placu za parkanem odbywał się normalny ruch przechodniów, wśród których nie brakowało uzbrojonych Niemców!
Kłopotów nie było żadnych, ponieważ stojąca obok lampa oświetlała nam miejsce naszej „owocnej pracy”. Cały zabieg trwał chyba nie więcej jak 20 minut. Z drabiną na ramionach, spokojnym krokiem wróciliśmy do dziury w płocie, przy której oczekiwał nasz kolega. Drabinę odnieśliśmy do warsztatu i tam rozstaliśmy się z sympatycznym kolegą, którego do dzisiaj nie udało mi się zidentyfikować.
Drogę powrotną odbyliśmy nie ulicą Staszica, lecz w kierunku odwrotnym, ulicą Żwirki do Teatralnej, a potem przez Żakowice Nowe do naszych domów w Kaletniku i Różycy.
Mirosław Chwiałkowski
Spisane w marcu 1985 r.