Dzisiaj: | 117 |
W tym miesiącu: | 434 |
W tym roku: | 44098 |
Ogólnie: | 471150 |
Od dnia 21-09-2006
Przed nami był drugi rok nauki w szkole przygotowującej do gimnazjum. Mama odwiozła nas do Wołogdy, gdzie oczekiwała nas Babunia. Święta Bożego Narodzenia spędziliśmy jednak z rodzicami na budowie. Wuj Antoś przywiózł z Moskwy zabawki, lalki, słodycze i świecidełka na choinkę, jako prezent od niego dostałyśmy czarne zegarki, które nosiłyśmy na jedwabnym sznurku zawieszone na szyi. Tęskniłyśmy za mamą i dziećmi.
Nad swoimi łóżeczkami powiesiłyśmy kalendarzyk własnej roboty i skreślałyśmy minione dni, gdy ich ubywało, znaczyło to, że zbliża się wiosna i oczekiwany przyjazd mamy.
I oto znów jesteśmy na budowie – to już drugi raz. Przyjechałam jak do kogoś bliskiego i dobrze znajomego. Byłam o rok starsza i chciałam się dobrze przypatrzyć, jak się buduje kolej. Mieszkaliśmy w wagonie sypialnym. Osobny wagon bez kanap czy ławek był naszą kuchnią i pokojem stołowym. Na miękkich kanapach spałyśmy długo i dobrze. Widziałam, jak instalowano dla nas nowe miejsce zamieszkania, bo roboty na tym odcinku ukończono i przenoszono cały sprzęt na nowe miejsce. Budowę rozpoczęto od ustawienia wagonów mieszkalnych na bocznych torach. Byłam w wagonie podczas przesuwania naszej sypialni. Materiały budowlane i sprzęt potrzebny do budowy przewoziła lokomotywa na nowe miejsce. Były to duże naładowane sprzętem całe pociągi. Bardzo mi się podobał ruch, hałas i zmiana miejsca.
Postanowiłam, że z rana wyjadę z robotnikami na nowy odcinek, by od początku widzieć jak to się wszystko odbywa. Miałam wtedy dopiero osiem lat. Rano po śniadaniu wzięłam swoją ulubioną lalkę i poszłam wzdłuż torów, usiadłam na pniu ściętej sosny. Robotnicy już od wczesnego ranka byli na torach i układali progi, by następna ekipa mogła na nich przymocować szyny. Więc to był końcowy etap, a ja chciałam zobaczyć początek. Poszłam więc naprzód. Szłam dość długo, po drodze mijałam ludzi układających progi, aż doszłam do szerokiego pasa wyciętego lasu. Przygotowywano go dla robotników, którzy oczyszczali teren, ścinali drzewka i krzaki, niwelowali grunt. Lokomotywa dowoziła tu wagony wypełnione piaskiem i żwirem z drobnymi kamyczkami. Codziennie byłam na budowie i widziałam, ile trudu wymaga ta praca.
Przychodziła razem ze mną i Bronia, bo nudziła się w domu sama; Hela bardzo kochając mamę zawsze chciała ulżyć i wyręczyć ją w codziennej pracy, którą myśmy nazywały ze śmiechem „prowadzeniem domu”. Genia była za mała, więc Bronia pozostała przy mnie aż do mego wyjazdu do Lwowa. Zawsze miałam wspólny z nią pokój, czytałyśmy te same książki. Początkowo Bronia nie umiała czytać, miała dopiero sześć lat, a ja już czytałam płynnie. Zawdzięczam to naszej kochanej Babuni, która uczyła nas „po swojemu” poznawać litery, łączyć je w sylaby i następnie w słowa. Czytałam wszystko, co mi wpadło do ręki. Czytałam też książki Babuni drukowane dużymi literami ze względu na jej słaby wzrok. A były to „Żywoty świętych”; raz nawet w moich rękach znalazła się książka stara, drukowana inaczej niż inne książki, które dotychczas widziałam. Były to „Kazania” Piotra Skargi w okładce skórzanej i powycieranej, z mocnym zamknięciem. Ten biały kruk, jak go mama później nazwała, zagubił się na szlaku naszych wędrówek – ku wielkiemu żalowi Babuni.
Siedząc na pniu ściętej sosny w lesie wołogdzkim nie tylko czytałam Broni bajeczki, ale i uczyłam ją też tej tak trudnej dla dziecka sztuki czytania.
Gdy w lesie zaczęły dojrzewać czarne jagody i brusznice wchodziłyśmy trochę w las, ale nie oddalałyśmy się nigdy od budowanych torów, by nie tracić kontaktu z robotnikami; rodzice zaopatrzyli mnie także w kompas.
Tegoroczne wakacje spędzała z nami Babunia. Oglądała budowany odcinek, chodziła z nami na grzyby i jagody i bardzo zachwycała się lasem. Zamarynowała i nakwasiła rozlicznego dobra i zapełniła spiżarnię dla mamy na zimę. Również i dla nas przygotowała sporo konfitur i marynowanych grzybów na długi rok pobytu w mieście.
Rok 1897
Skończyłam już dziesięć lat i jestem w I klasie gimnazjalnej. Dostałam nowy mundurek. Jest to brązowa sukienka, kloszowa, krótka do kolan, czarny fartuszek i biała pelerynka. Prosiłam Mamę, żeby mi pozwoliła ściąć włosy, i ucieszyłam się, że warkocz nie będzie mi przeszkadzał w mojej wędrówce po lesie. Bo wakacje już się zbliżały.
Gdy znowu przyjechałam na budowę, widziałam, że coś się zmieniło – las wyglądał inaczej. Zmniejszyła się ilość drzew liściastych – brzózek i osik, a więcej pojawiło się sosen prostych i piękniejszych. Zaraz po przyjeździe ojciec zaproponował mi, bym brała z nim udział w polowaniach. I tak się stało. Dostałam strój myśliwski: kurteczkę, spodnie i długie skórzane buty sięgające powyżej kolan, nie chciałam się tylko zgodzić na przyjęcie strzelby, którą ojciec sprowadził z Moskwy. [... ] Prosiłam ojca, by przy mnie nie strzelał do ptaków. Ojciec czasem odkupywał od napotkanych myśliwych zwierzynę i mówił, że zabił ją srebrnym drutem tzn. srebrną monetą 10-cio kopiejkową. [... ]
Gdy przyjechałyśmy na wakacje, zastałyśmy w osiedlu samojedzką rodzinę złożoną z trzech osób. Był to ojciec, matka i kilkuletnia córeczka. Rodzina samojedzka bardzo prędko oswoiła się z nami i była koło nas prawie cały dzień. Słabo mówili po rosyjsku, ale uśmiechem i gestami uzupełniali braki w swojej wymowie. Samojedka opowiadała, że na jesieni (wkrótce po naszym wyjeździe do miasta) spotkali na swojej drodze robotników, którzy poczęstowali ich wódką i zaproponowali jej mężowi zamianę upolowanej przez niego zwierzyny na wódkę. Zgodzili się, wyzbyli swoich reniferów, jurty i sprzętów i zostali na osiedlu. Wkrótce po tym ochrzczono ich według obrządku prawosławnego. Mężowi nadano imię Paweł, jej Iryna, a małej córeczce Pasza. Gdy Iryna nabrała do nas zaufania, pokazała nam mosiężny krzyżyk prawosławny, pokryty śniedzią, przywiązany do sznurka i zawieszony na szyi, ale na drugim końcu sznurka była jakaś wyrzeźbiona z drzewa figurka ludzka wielkości dużego palca. Uśmiechając się przebiegle mówiła: „Kiedy jest Rus, to krzyżyk z przodu, a kiedy go nie ma, to mój z przodu, a Rus z tyłu.”
Samojedzi chodzili z nami do lasu. Uczyli nas jak powinno się chodzić po mchu, obrośniętym poszyciu leśnym, by nie zostawić swoich śladów więcej niż potrzeba, by przeskoczyć z jednej kępki na drugą. Odradzali nam bezcelowe łażenie po lesie. Uczyli mnie, jak można znaleźć kierunek drogi prowadzący na „północ”, bo drzewa z tej strony są obrośnięte mchem. Miałam więc bardzo urozmaicone wakacje. W ubiegłym roku dowiedziałam się dużo o budowie kolei, a tego lata uczyłam się poznawania lasu. A nauka ta bardzo mi się przydała w przyszłości. Ale najciekawsze były polowania z ojcem.
„Wykolejeniec” deklamujący francuskie wiersze
Skończyły się wakacje, a ja wraz z Helą, pełna ciekawości, przekraczałam bramę nowego gimnazjum. Jak dziwnie mało pozostawiła w mojej pamięci szkoła! Tyle zapamiętałam z pobytu na budowie, a czasy szkolne jakoś przeszły obok mnie, nie zatrzymując się w mojej pamięci. Wiem tylko tyle, że nauka nie sprawiała mi trudności, chętnie wstawałam wcześniej niż potrzeba, bo bałam się, że się spóźnię do szkoły.
Zaraz na początku zaniepokojona byłam wydarzeniem, które mnie spotkało. Otóż w drodze powrotnej do domu w pobliżu szkoły spotkałam młodych mężczyzn ubranych w kuse marynarki, połatane i wysłużone, niezupełnie szczelnie zasłaniające wychudzone ramiona. Głowa z krótko ostrzyżonymi włosami, nie okryta czapką. Początkowo myślałam o jednym, że to żebrak, ale on widząc moje zakłopotanie powiedział, że nie jest żebrakiem, ale studentem odbywającym „osiedlenie” za przynależność do partii, a teraz jest bez pracy i szuka pomocy. I na dowód swego inteligenckiego pochodzenia i wykształcenia zaczął deklamować wiersze francuskie. Uciekłam przed nim, a gdy w domu o tym powiedziałam, usłyszałam od mamy, że to wykolejeńcy, bez rodziny, bez środków do życia i bez pracy. Wyjechać z miasta nie mogą, bo muszą się codziennie meldować na policji, więc błąkają się po mieście, lecz o jałmużnę nie proszą. Znane mi były dobroduszne kobiety i ich litościwe serca. Nigdy nie odmówiły „podróżnemu” miski gorącej zupy, gdy bez słów stawał w progu ich domu. Pytały tylko: „czy jesteś ochrzczony?”, a to tylko dlatego, żeby wiedzieć, w jakiej misce można ją podać. Jeżeli odpowiedź była pozytywna, kobieta podawała w misce używanej przez domowników. [... ] Przypominam sobie „wykolejeńca” jak, mama ich nazywała, stojącego pod szkołą i deklamującego wiersze. Miejscowi ludzie nazywali ich „zimogórami” lub „nieszczęśnikami”. Nigdzie w Rosji nie spotkałam ich poza Wołogdą. W końcu musiałam zmienić moją trasę, by nie spotykać się z nim, ale w pamięci mojej pozostała na zawsze jego smutna postać: blady, ziemisty „wykolejeniec” deklamujący francuskie wiersze.
Jawienga koło Kargopola
W odległości około 100 wiorst od Wołogdy byto powiatowe miasto – Kargopol, a na terenie powiatu było kilka wsi na które natrafiliśmy posuwając się na północ. Jedną z nich doskonale pamiętam, bo w niej mieszkaliśmy podczas wakacji. Wieś nazywała się Jawienga, leżała w lesie, odcięta od świata. Były jeszcze inne wsie, o których istnieniu nikt nie widział, nie były one zapisane w urzędzie gubernialnym, nie pobierano podatków ani też nie werbowano rekrutów. Gdy natrafiono na taką wieś, pracownicy kolejowi mieszkali w wynajętych dla nich mieszkaniach u wieśniaków. W Jawiendze, mieszkając długo, rodzice często rozmawiali o warunkach życia tych ludzi w głuchym lesie z dala od jakiegoś ośrodka. Opowiadano, że najstarszy mieszkaniec wsi co pewien czas szedł do Kargopola po niezbędne rzeczy: sól, siekierę, kosę. Zabierał ze sobą sprytnego młodego chłopca, który takie podróże odbywał z nim przez parę lat. Później przejmował jego rolę.
Dalsze wspomnienia zapisuję nie z własnej obserwacji a na podstawie opowieści mamy.
Natrafiliśmy na jedną wieś w głuchym lesie. Na wykarczowanym odcinku lasu pobudowano domki, małe, ale czyste. Mieszkańcy wsi dawniej tu zamieszkali, mówili o ciężkich latach na początku założenia wsi. Nie było żadnej administracji i sądu. Najstarszy człowiek był najwyższym sędzią. Gdy na początku istnienia wsi jeden z mieszkańców zabił żonę, to wieś nazwano „Wpadł-w-grzech” i wszyscy mieszkańcy wyprowadzili się i założyli nową wieś, którą nazwano „Nie-wpadł-w-grzech”. Najstarszy mieszkaniec był jednocześnie kapłanem. Mógł wydawać wyroki na przestępców i osiedlał ich we wsi „Wpadł-w-grzech”. Po kilku latach i nienagannym życiu mogli skończyć swoje życie na wygnaniu i powrócić do „społeczeństwa”. Wieś była spokojna, nie znano alkoholu, nie było oszustwa, bijatyk i kradzieży. Sprawy sporne rozstrzygał najstarszy. Był to prawdziwy patriarchat.
Obok jednej wsi przechodziły tory kolejowe. Lokomotywa budziła przerażenie i strach. Bano się obcych ludzi, bały się nas zwierzęta domowe, a gdy zbliżałyśmy się do pastwiska z otwartymi kolorowymi parasolkami, krowy z przestrachem uciekały przed nami z zadartymi ogonami. Mówiono, że pop miał ustawić ołtarz na torze kolejowym i kropić święconą wodą zbliżającą się lokomotywę. A gdy pociąg zatrzymał się, odprawił modły dziękczynne. Dorośli bali się naszych piłek, bo mówili, że chyba diabeł podrzuca je do góry. W tej wsi byliśmy prawie przez całe lato. Poznaliśmy się wzajemnie i dobrze nam było ze sobą razem. Mieszkaliśmy u jednego gospodarza, żona jego bardzo przyjemna i grzeczna, gościnna, często opowiadała nam o swoim wiejskim życiu. Byli oni samowystarczalni, nadmiar zboża zebranego w urodzajnym roku pokrywał ich zapotrzebowanie na sprzęt gospodarczy i sól. Gdy na wsi zabrakło soli lub przedmiotów, jak nazywali „gospodarczych”, najstarszy z młodym wyruszali do Kargopola i w drodze wymiany za płótno i ziarno otrzymywali potrzebny im sprzęt.
Kobiety miały jedno ogromne zmartwienie, bo małe dzieci umierały, najczęściej działo się to w lecie. Mama pytała kobiety, ile ma dzieci, w odpowiedzi słyszała: „Miałam bardzo dużo, czasem szesnaście albo i dwadzieścia, ale poumierały – teraz mam ich tylko kilka, bo tamte wziął Bóg do swojej chwały” i trzykrotnie żegnały się, bijąc potrójne „pokłony”. Mama długo zastanawiała się nad przyczyną ich śmierci, tymczasem okazało się, że przyczyną zgonów była zwykła biegunka. Przy życiu pozostawały dzieci najstarsze, karmione mlekiem matczynym. W latach późniejszych, kiedy kobiety były zmęczone codzienną pracą i warunkami życia, odżywiały dzieci mlekiem krowim lub odwarem z kaszy hreczanej podawanymi w butelce; nie mając smoczka, wyrabiały go same z wymienia małego cielaczka: wycinały jedną dójkę z małym kawałkiem nawet owłosionej skóry i po odpowiednim „spreparowaniu” nakładały taki „smoczek” na butelkę z której ssał malec. Na brzegach smoczka widoczne były ślady ściętego, kwaśnego mleka. Żadne dziecko nie wytrzymywało długo takiego odżywiania. Gdy mama chciała je pouczyć, jak się odżywia niemowlęta, odpowiadały, że nie wystarczy im czasu, by po każdym karmieniu myć i gotować flaszkę, a na smoczek dostarczony przez mamę nie godziły się (pamiętam, że mama sprowadziła dla nich smoczki z Wołogdy). Zmarłe dzieci wynoszono na cmentarz. Była to rola ojca, który niósł otwartą trumienkę swego dziecka na ramieniu.
Chciałam spotkać kogoś, kto potwierdziłby moje wspomnienia, ale niestety prawdopodobnie nie spotkam już nikogo. Wieś nazywała się Jawienga koło Kargopola w guberni wołogdzkiej. [... ] Były też inne wioski, o których mogłabym powiedzieć to samo. Gdy budowa posuwała się na północ, opuściliśmy je i już do końca budowy tam nie powróciliśmy.
CDN
Maria Bilowicka