Dzisiaj: | 64 |
W tym miesiącu: | 381 |
W tym roku: | 44045 |
Ogólnie: | 471097 |
Od dnia 21-09-2006
Brytyjski generał Adrian Carton de Wiart (1880-1963) był tyle razy ranny w czasie I wojny światowej, że nawet krążył taki żart: „Dlaczego Niemcy przegrali wojnę? Bo nie byli wstanie zabić Cartona de Wiarta”.
Zanim w lutym 1915 znalazł się na froncie we Francji, miał już za sobą udział w wojnie burskiej w Afryce Południowej, na którą zgłosił się jako ochotnik, w dodatku oszukując komisję rekrutacyjną w Anglii, po pierwsze zawyżając swój wiek, (był niepełnoletni), po drugie ukrywając swoje belgijskie pochodzenie, co było o tyle istotne, że Belgowie raczej sympatyzowali z Burami. Adrian Carton de Wiart pisze: „W tamtej chwili na zawsze zrozumiałem, że wojaczkę mam we krwi. Byłem zdecydowany walczyć – wszystko jedno z kim lub o co. Nie wiedziałem dlaczego ta wojna wybuchła i nie obchodziło mnie, po której stronie miałbym się bić. Gdyby mnie odrzucili Brytyjczycy, to zaciągnąłbym się do Burów.” W biurze werbunkowym jednak nie robiono dużych problemów i jak pisze autor „wyczuwało się aż nadto wyraźnie zapotrzebowanie na świeże mięso armatnie”.
Dostał przydział do pułku kawalerii w Afryce Południowej. Podczas przeprawy przez rzekę jego oddział został ostrzelany przez Burów, a Carton de Wiart został trafiony w brzuch i krocze. Leżąc w szpitalu
w końcu ujawnił swoją prawdziwą tożsamość; odesłano go na przerwane studia do Oxfordu. Jednak nie na długo. Udało mu wkrótce znowu zaciągnąć się do Armii Kolonialnej i powrócić do Pretorii. W wojsku czuł się jak ryba w wodzie: „Uwielbiałem życie zwykłego żołnierza. Obowiązków było niewiele, za to mnóstwo okazji do poznawania najrozmaitszych ludzi.” Ćwiczenia sportowe, polowania, turnieje gry w polo, zabawy i grono dobranych przyjaciół – to dla niego stanowiło wówczas kwintesencję życia.
Stopień oficerski zdobył w lipcu 1914 roku i został skierowany do Somali pod protektoratem brytyjskim. Tam wreszcie zasmakował prawdziwej walki z tubylcami: podczas szturmu na niewielki fort, został ranny w łokieć, ucho i oko. Najgorsza była rana w oko, w szpitalu w Londynie, do którego go znowu przetransportowano z Afryki, lekarze zawyrokowali, że oka nie da się uratować.
W tym czasie wybuchła wojna w Europie i Cartonowi de Wiart udało się uzyskać zgodę komisji lekarskiej na wyjazd na front francusko-niemiecki. Lekarze byli zaskoczeni jego determinacją, wyrazili zgodę pod kuriozalnym – jak pisze Wiart – warunkiem, że wstawi sobie szklane oko – „Zakładam, że chodziło im o to, by Niemcy nie myśleli, że zmuszeni jesteśmy wysyłać do walki jednookich oficerów.” W przyszłości wolał jednak nosić czarną opaskę, która zasłaniała pusty oczodół.
Zacięta wojna we Francji trwała już prawie rok. Teraz trafiał w najbardziej paskudne miejsca: na wiosnę 1915 r. – pod Ypres, gdzie Niemcy użyli po raz pierwszy gazów bojowych, choć jak pisze „odkryłem, że gaz w moim przypadku nie jest zbyt groźny”. Tu stracił lewą rękę i musiał przekwalifikować się z kawalerzysty na żołnierza piechoty.
W 1916 r. znalazł się nad Sommą, później brał udział w ofensywie pod Arras (9 kwietnia – 6 maja 1917 r.), którą alianci musieli przerwać na wskutek wykrwawienia wojsk. Walczył w bitwie pod Passchendaelle, jednej z najkrwawszych i najbardziej bezcelowych bitew I wojny (31 lipca – 6 listopada 1917 r.), podczas której alianci stracili 450 tys. żołnierzy i przesunęli linię frontu we Flandrii zaledwie o 10 km; straty niemieckie wynosiły 280 tys. żołnierzy.
„Przeciętna długość życia oficera piechoty na pierwszej linii frontu w tamtym czasie wynosiła dwa tygodnie, jednak w High Wood w ciągu jednej nocy straciłem wszystkich ośmiu oficerów, których przydzielono mi popołudniem w dniu poprzedzającym nasze natarcie” – pisze we wspomnieniach. Dlatego może rzeczywiście miał szczęście, bo był tylko ranny w głowę (bitwa pod La Boiselle), w biodro (bitwa pod Cambrai) i w nogę (nad Sommą).
Z pierwszej wojny wyszedł ze stopniem generała; był jednym z najmłodszych generałów wśród wojsk alianckich.
Czytając jego wspomnienia, można by skonstatować, że takich awanturników produkuje każda wojna. Ale jego wspomnienia warte są lektury nie tylko dlatego, że opisują niezwykłe przygody czy dlatego, że pisane są z angielskim humorem i autoironią. Otóż ten szaleńczo odważny żołnierz w pewnym momencie związał swoje życie z Polską i to na długo, bo na całe dwadzieścia lat!
Zaczęło się od objęcia przez niego stanowiska dowódcy Brytyjskiej Misji Wojskowej. Był rok 1919 i Polska prowadziła w tym czasie kilka wojen z sąsiadami o granice, co generałowi wydało się pociągające w poszukującej stabilizacji powojennej Europie. I się nie zawiódł, bo spotkało go tu znowu kilka niezwykłych przygód: w czasie walk polsko-bolszewickich na Wołyniu ostrzelano pociąg, którym podróżował. Jego luksusowy wagon sypialny został wykolejony, a generał musiał dogonić uciekający pociąg i wskoczyć w biegu. Pech prześladował go zwłaszcza podczas podróży powietrznych. W czasie walk polsko-litewskich jego samolot uległ dwukrotnie awarii i był zmuszony do lądowania na terytorium opanowanym przez Litwinów; innym razem podczas lotu do Kijowa samolot się nawet rozbił, generał jednak znowu cudownie ocalał.
Podobno indyjskie przysłowie mówi: „Nigdy nie ufaj jednookiemu człowiekowi – bo widzi wszystko”. To prawda. Spostrzeżenia generała dotyczące polskiego życia politycznego
i Polaków są nader celne.
O Marszałku: „Piłsudski był bardzo przesądny. Po zajęciu Kijowa przyznał mi się, że czuje się nieswojo, ponieważ historia pokazuje, że każdy wódz, który próbował podbić Ukrainę, marnie kończył”.
„Dość szybko zorientowałem się, że w Polsce na szczytach władzy co chwilę wybuchają jakieś kryzysy. Jestem przyjacielem Polaków i szczerze ich podziwiam, ale muszę przyznać, że uwielbiają oni sytuacje kryzysowe. Dopiero wtedy czują się jak ryby w wodzie i zapewne dlatego wywołują je ze stałą częstotliwością, i często nie potrzebują ku temu powodu.”
„Nie jestem w stanie wskazać ani jednej sprawy, w której mój rząd zgadzałby się z Polakami, a istotnych kwestii nie brakowało: Gdańsk – pierwszy gwóźdź do trumny Polski, Wilno, Galicja Wschodnia, Cieszyn, wytaczanie granicy polsko-rosyjskiej, Górny Śląsk”.
Skończyły się wojny: „Pożegnawszy się z armią, znalazłem życie idealne, oferujące mi wszystko, o czym marzyłem od dzieciństwa”. Choć trudno uwierzyć, tym ideałem było zamieszkanie wśród bagien na Polesiu w leśniczówce ofiarowanej mu przez księcia Karola Radziwiłła – w Prostyniu, tuż przy granicy polsko-sowieckiej. Mógł tu oddać się z upodobaniem drugiej wielkiej pasji swojego życia – polowaniom. Jak wspomina, każdy dzień, który spędził rano w łóżku zamiast na polowaniu, uważał za zmarnowany. Z tej pustelni wygonili go dopiero bolszewicy wkraczający we wrześniu 1939 roku na ziemie polskie.
Jesteśmy dopiero w połowie książki – resztę przygód brytyjskiego generała pozostawiam lekturze Czytelników.
Dorota Giebułtowicz