Kto miał największy wpływ na moje życie? Niełatwo mi na takie pytanie odpowiedzieć, bo jestem człowiekiem dosyć wpływowym. Nie w tym sensie, żebym mocno wpływał na innych ludzi. Raczej przeciwnie, wielu z nich wpłynęło mocno na mnie.
Na pewno matka „Więź”
Być może najważniejsza jest w życiu tak zwana formacja umysłowa, ideowa, religijna. W takim razie najbardziej mnie ukształtowała „Więź”. W tym piśmie katolickim przepracowałem 31 lat, nigdzie indziej tak długo. Nie był to (ani nie jest) zwyczajny zakład pracy, ale środowisko ideowe. Doszlusowałem tam w roku 1959 jako całkiem młody człowiek, „plastyczny” myślowo i w ogóle osobowościowo. Dojrzewałem tam przede wszystkim religijnie, jako „katolik otwarty”, nienastroszony wobec innych wyznań, religii, wobec ludzi obywających się bez wiary religijnej. Również jako publicysta, felietonista przede wszystkim, także jako redaktor cudzych tekstów. Ale tam się przecież nie zacząłem jako człowiek. Co więcej, miałem wówczas mentorów sporo, niemożliwy dla mnie byłby wybór kogoś jednego. Takiego kogoś miałem znacznie wcześniej. Była nim obok ojca, starszej siostry Ireny, starszego brata przede wszystkim moja matka. Jadwiga ze Świeżyńskich Turnauowa, by tak ją nazwać według obyczaju dawnego. Któż to był zatem?
Żona, żona, żona...
Zacznę od anegdoty rodzinnej. Mój wuj, a jej brat cioteczny Gustaw Wolff, żartowniś znakomity, opowiadał kiedyś tak. Idzie w latach pięćdziesiątych ulicą w Krakowie, przed nim jakiś niski, zgarbiony ksiądz z długimi siwymi włosami. Mija go, patrzy, a tu Ninia Turnau... Nigdy nie dbała o swój wygląd zewnętrzny, co zresztą odziedziczyłem po niej. Szczególnie wtedy, kiedy po wojnie mało komu się przelewało, na pewno nie byłym „obszarnikom”, a do takich należała mamusia, niegdysiejsza współwłaścicielka majątku ziemskiego Wlonice w rejonie Sandomierza. Musiała być wtedy w Krakowie ubrana na czarno, żeby wuj Gutek mógł twierdzić, że widział kogoś w ubraniu księżym — choć nie była to jeszcze jej żałoba po mężu, bo tatuś zmarł w roku 1960, wtedy musiał być w Krakowie w szpitalu, a żona blisko niego.
Teraz pewnie czas, żebym napisał, że była bardzo żoną. Nigdy nie pracowała zawodowo, choć z czasem miała na to ochotę, po wojnie skończyła nawet kurs księgowości, dostałaby pracę. Dyrektor szkoły, w której ojciec pracował, proponował jej posadę sekretarki, ale tatuś się sprzeciwił. Dużą rolę odegrała na pewno jego niechęć do dyrektora, ale też tradycyjny w tym punkcie model naszej rodziny. Choć przecież tam, we Wlonicach, wspólnie z tatusiem zajmowali się zarządzaniem przedsiębiorstwem, jakim był ów majątek. Mogliby chyba więcej się bawić, oddawać ziemiańskim rozrywkom, a oni czuli się w obowiązku pracować. Działał czynnik zewnętrzny, kryzys gospodarczy lat 30., który bardzo uderzył w rolnictwo, trzeba było pilnować różnych spraw. Otóż „działką” gospodarczą mamusi była w szczególności kontrola obecności pracowników. I został w mojej pamięci taki dialog: Mamusia wyczytywała listę, a bardzo sympatyczny pan Stankowski, jego funkcja nazywała się chyba „karbowy”, odpowiadał „był” albo „nie był”, przy czym zamiast zgłoski „y” słychać było gwarowy dźwięk zbliżony do „e”.
Po co ziemiance studia
Skądinąd jednak mamusia tej pracy nie lubiła. W przeciwieństwie do tatusia była bardzo niekontaktowa, nietowarzyska, bojąca się nieznanych ludzi. A w ogóle to nie lubiła wsi, podobnie zresztą jak tatuś. Może też i dlatego tak cierpliwie znieśli wyrzucenie z majątku na bruk, czyli do miasta. Oboje mieli sporo „miejskich” zainteresowań. Żadne z nich nie zdobyło wyższego wykształcenia humanistycznego – ojciec miał rolnicze, matka nie zdawała nawet matury, o czym dalej – a lubili książki, też tak zwane poważne, i to, co napisano w nich.
I tutaj wrócę do Krakowa. Było to miejsce średniego wykształcenia mamusi. Uczyła się na tak zwanej pensji, u urszulanek zwanych czarnymi. Bardzo mało wiem na temat jej pobytu tam. Nie należała zgoła do gadatliwych, była raczej małomówna, skryta, nietowarzyska, lubiąca raczej słuchać niż mówić. Gdyby jednak tamtejszy styl pedagogiczny nie bardzo jej odpowiadał, powiedziała mi by chyba o tym, a narzekanie na klasztorne wychowanie zdarzało się u nas. Narzekała natomiast wyraźnie na co innego zupełnie. Na to, że nie mogła się uczyć dalej. Nauka na owej pensji nie była wieńczona maturą, i dziewczyny mogły ją zdawać w jakimś innym zakładzie szkolnym, ale musiały mieć przecież pozwolenie rodziców. A mój dziadek, który o wiele bardziej niż babcia interesował się wykształceniem córki, zaplanował je po ziemiańsku: po pensji szkoła ogrodnicza, bo pannie „ze dworu” to jest potrzebne, a nie studiowanie historii na Uniwersytecie Jagiellońskim, co sobie mamusia wymarzyła. To ją interesowało, a nie jakieś nudne ogrodnictwo, którego potem tym bardziej nie lubiła, choć jakoś nadzorować musiała.
Zainteresowania miała właśnie humanistyczne. Przede wszystkim historia: wywarła na niej wielkie wrażenie sławna książka „Ku czemu Polska szła?” Artura Górskiego. No i oczywiście literatura piękna. Oczywiście Sienkiewicz, „Krzyżacy”, Trylogia, „Quo vadis”: czytała nam, maluchom, te powieści. Nie była ziemianką w sensie jakiś pasji rolniczych czy hodowlanych, także w sensie, by tak rzec, klasowym (o czym dalej), ale jej gusta literackie były zwyczajnie ziemiańskie. Sienkiewicz, nie Żeromski. Podobny wybór był w przypadku niejednego „obszarnika” uwarunkowany społecznopolitycznie, mamusi jednak niekoniecznie. Myślę, że duży wpływ miał na to ojciec Jan Zieja, który został zaproszony jako rekolektant do tego środowiska i mocno poruszył jego klasowe sumienia. Może częściowo dzięki niemu nie zostałem wychowany na „paniczyka”: matka moja nie uważała się za lepszą, bo jest „szlacheckiego rodu”.
Co miała, we mnie tkała
I tak dojechałem do głównego tematu tekstu, jakim jest matczyny wpływ na mnie. Może teza tych wspomnień to po trosze banał: każda matka, co ma, to w dzieci tka (taką ktoś kiedyś wymyślił etymologię). We mnie jednak wetkała wyjątkowo dużo. Jako najmłodszy z czworga byłem w domu rodziców najdłużej, gdy siostry i brat już stamtąd wyfrunęli. Ale i przedtem nauczyła mnie po prostu niejednego. Podawała mi jakąś elementarną wiedzę o świecie współczesnym. Nie rozumiałem na przykład, czemu bankrut gospodarczy tak wiele traci, jeżeli nie musi już spłacać długów: wytłumaczyła, że po prostu skompromitowany jest moralnie. A miała skłonności nauczycielskie i je wobec nas realizowała. Było jak w licznych domach ziemiańskich, że dzieci szkołę zwaną w on czas powszechną miały w domu. Uczyły „we dworach” panie do tego zapraszane. Nas uczyła pewna zawodowa nauczycielka z Warszawy i właśnie mamusia. Uczyła nas sama polskiego, historii, francuskiego i religii. Nasza matka była osobą systematyczną do szpiku kości, wszystko musiało być uregulowane „przewidziane przez Dawida”, jak dowcipkował mój brat, stale tak samo, stąd dotąd, bardzo dużo na pamięć. Czyli styl dydaktyczny mocno staroświecki, ale coraz lepiej widzę, ile miał dobrych stron. Ile się dzięki niemu po prostu dowiedziałem! Jeżeli na przykład robię mało błędów ortograficznych, to na pewno zasługa tamtego mnie „piłowania”. A zaczynałem przecież od napisania kiedyś „żuć miecz”... Dzięki mamusi umiem niemal bez omyłki wyliczyć wszystkich królów polskich, w szkole średniej, już PRL-owskiej tej tematyki zupełnie nie pamiętam. Mówiąc nawiasem, parędziesiąt lat później uczyła trochę naszych dziejów z kolei moje dzieci, choć chodziły one normalnie do „podstawówki”, i na te swoiste korepetycje przychodził także synek naszych sąsiadów: późniejszy student historii twierdzi uparcie, że tamtym opowieściom zawdzięcza podstawy „odnośnej” wiedzy.
Nasze rozmowy teologiczne
Podobnie było u mnie z językiem francuskim oraz nauką o tym, co w niebie, czyśćcu, piekle... Przedstawiała podobne sprawy oczywiście po dawnemu, ale bez żadnego na przykład straszenia piekłem i innych kościelnych wariactw. Mieszkała z moją nową rodziną do śmierci, więc rozmawiałem z nią o tym, co mnie pasjonuje od lat, to znaczy o różnych „innych”. Wyraźnie wolała Rosjan niż Niemców, więc prawosławnych niż protestantów, o jednych i drugich wiedziała jednak niewiele i nie za bardzo się nimi interesowała, choć też nie była nastawiona „anty”. Zaznaczam jednak, że bardzo, ale to bardzo nie lubiła jakichkolwiek nowinek, bo w ogóle źle znosiła jakąkolwiek zmianę. Film na podstawie jakiejś klasycznej powieści denerwował ją, bo zmieniał trochę fabułę: przecież było inaczej... Niemniej podobnie jak ja bardzo dobrze przyjęła rewolucję liturgiczną polegającą na „delatynizacji”. Łaciny się nie uczyła, więc może trochę dlatego, ale poza tym chciała wiedzieć, co mówi ksiądz, ważny był dla niej nie tyle jakiś nastrój duchowy, piękno trydenckiej mszy, które tak wielbią tradycjonaliści, ile sama jej „narracja”. Z rozmów z nią o nowościach posoborowych zapamiętałem też coś niepasującego do jej ogólnego konserwatyzmu: dobrze przyjęła tekst ks. Wacława Hryniewicza o Judaszu, mimo że jego tendencja jakoś rehabilitacyjna powinna była nie podobać się jej jako nowatorska. A w ogóle jej stosunek do Pisma Świętego? Chyba miała do Biblii stosunek wówczas nietypowy, mianowicie ją czytała! W przeciwieństwie do mnie! Nigdy nie zapomnę, jak kiedyś wróciłem z wykładu ks. Jana Łacha na ATK podniecony, że ów uczony pomylił się poważnie mówiąc, że opowieść o wizycie mędrców w Betlejem jest w Ewangelii Mateusza, a przecież to Łukasz. Odrzekła, że jednak miał rację... Czytała porządnie Biblię, uczyła jej nas elementarnie, ja do studiów czytałem tylko okropnie wyrywkowo. Tak, czytała i zaznaczała krzyżykiem, dokąd dojechała. Ksiądz któryś powiedział jej, żeby nie czytała po rozdziale dziennie, tylko kwadrans, i chyba go posłuchała, bo w ogóle traktowała najpoważniej wszystkie instrukcje kościelne; na przykład, że po komunii trzeba klęczeć również kwadrans. Acz nie była bynajmniej wobec „kleru” bezkrytyczna. Wracam wspomnieniem do czasów wcześniejszego dzieciństwa: zapamiętałem, co powiedziała kiedyś o zaprzyjaźnionym z moimi rodzicami księdzu Śmiechowskim: że przestrzega celibatu (użyła jakiego innego wyrażenia, ale na to wyszło), co innym duchownym nie zawsze się zdarza. W ogóle nigdy nie przedstawiała mi Kościoła apologetycznie: mam to najpierw po niej, potem dopiero po „Więzi”!
Wszystkiego po niej oczywiście nie mam, choć na starość robię się do niej coraz bardziej podobny. Wiele nas różni, nie wszystko odziedziczyłem w genach, nie wszystkiego się od niej nauczyłem. Uważam dalej Sienkiewicza za arcymistrza narracji powieściowej, ale nie historycznej. Przeszło mi uwielbienie dla księcia Jeremiego Wiśniowieckiego, a było tak wielkie, że chciałem mieć jego imię jako trzecie, „bierzmowaniowe”. Sprzeciwił się jednak temu ksiądz, bo wydało mu to się dziwactwem. Byłem mu wdzięczny, póki nie zaprzyjaźniłem się z arcybiskupem prawosławnym Jeremiaszem – chwaliłbym się teraz tym znakiem starotestamentalnym i ekumenicznym.
„Pójdź za mną, synku, w pole, hen...”
Owszem, przytrafiły mi się z czasem inne gusta literackie, ale nie tak bardzo inne: literackich eksperymentów raczej nie lubię. Broniłem przed matką poezji współczesnej, tej bezrymowej, ale z kolei dzisiejsza też zgoła mnie nie zachwyca, złości mnie jakieś jej rozmemłanie myślowe. Szymborska i Miłosz oczywiście tak, ale poza tym bardzo nieliczni. Zrobiłem się na starość konserwatystą. A poza tym zawdzięczam mojej rodzicielce w ogóle samo zainteresowanie literaturą. Także właśnie poezją! Dzięki niej mogę recytować tyle tekstów! Bardzo lubiła Asnyka, ja też go dzięki niej polubiłem i to mi wcale nie minęło. Nauczyła mnie na pamięć także wiersza Or-Ota pod tytułem „Trzech ułanów”: „Pójdź za mną, synku, w pole, hen...” o żołnierzach polskich z trzech zaborów, walczących przeciw sobie, ale z nadzieją na wolną Polskę. Dotąd mnie to ogromnie wzrusza. Tak jak rozśmiesza Boy-Żeleński, a przecież to najpierw od niej usłyszałem o nim i parę jego genialnych rymów. Bo choć sama nie błyszczała dowcipem, poczucie humoru miała. Nie gorszyła się wszystkim, przekazała mi nawet parę „gier półsłówek”, jak się to dzisiaj nazywa, niezbyt eleganckich.
Do mojego pisania zawodowego odnosiła się niezwykle życzliwie. Po przeczytaniu w druku nieraz dyskutowała, normalna rzecz, jajko chce być zawsze mądrzejsze od kury, nienormalne jednak było to, że wszystko, co mi wydrukowano, przepisywała ręcznie do kolejnych zeszytów, których się uzbierało sporo. Mam po niej pamiątkę, jak żaden syn po swojej matce.
Jan Turnau
PS. Zdałem sobie teraz jednak sprawę, że jest to tekst w ogóle o mojej matce, nie tylko o jej wpływie na mnie. Chyba jednak trudno ów temat szczegółowy z ogólnego wyizolować: łączą się wielorako i mocno. A że powstał przy okazji taki jej portrecik, bynajmniej nie żałuję.
31 maja 2017 r.
Jan Turnau, ur. w 1933 we Wlonicach, publicysta katolicki i pisarz, autor wielu inicjatyw ekumenicznych. Ukończył polonistykę na Uniwersytecie Wrocławskim, potem teologię na ATK. Od 1959 do 1990 był redaktorem miesięcznika „Więź”. Od roku 1990 pracował w „Gazecie Wyborczej” prowadząc dział religijny; obecnie współpracuje jako felietonista.
W naszym piśmie publikuje artykuły od czternastu lat (pierwszy artykuł ukazał się w nr 14 w 2003 roku) w dziale zatytułowanym: „Notatnik starszego ekumenisty”, a obecnie „Notatnik zwariowanego ekumenisty”.
(Cykl w opracowaniu Doroty Giebułtowicz)