Dzisiaj: | 130 |
W tym miesiącu: | 663 |
W tym roku: | 35911 |
Ogólnie: | 462962 |
Od dnia 21-09-2006
W 1902 roku miasto Archangielsk wyglądało inaczej niż zwykle. Zwiększyła się liczba skazańców politycznych. Mówiono, że młodzież się buntuje, że jest niezadowolona. Coraz częściej słyszało się o zamachach na osoby wysoko postawione. Przypominam sobie, że zabito księcia Sergiusza z rodziny carskiej i kazano nam obchodzić żałobę.
W mieście widziało się „obcych” Japończyków sprzedających drobiazgi, wybierane z kieszeni lub małej walizeczki. Po ulicach miasta chodzili też wędrowni chińscy sprzedawcy, którzy zachwalali swój jedwab w rozmaitych kolorach i rozmaitej jakości. Zwłaszcza piękny był jedwab zwany czesuczą, nadający się na męskie marynarki. [... ] W tym czasie Chińczycy zaczęli ścinać swoje warkocze, ubierali się prawie wszyscy jednakowo: szerokie do kolan płócienne spodnie i bluza szeroka, długa do kostek, najczęściej koloru żółtego. Babunia widząc „obcych” na ulicach miasta i przychodzących do naszego domu mówiła, że będzie wojna, bo po Rosji błąkają się szpiedzy. Babunia bała się głodu, bo przeżyła powstanie, wypełniała naszą spiżarnię rozmaitymi produktami i robiła suchary. I tak gotowano się do wojny. [... ]
Dążenie Rosji do wyjścia w świat wymagało otwartych portów, a takich nie posiadała, więc szukała ich na wschodzie i robiła przygotowania do wojny. Mówiono, że na granicy chińskiej pojawiły się oddziały zbuntowanych Chińczyków – „hunhuzów” plądrujących miasta. Ludzie powoli oswajali się z myślą o wojnie, mówiono o niej niechętnie, chociaż często. Pocieszano się, że teren wojny, czyli jak mówiono „teatr”, położony jest daleko i na razie miastu nic nie zagraża.
Nasze wycieczki stały się w tym czasie bardziej atrakcyjne, bo do naszego grona dołączyli studenci z Petersburga i Moskwy, którzy za „działalność antypaństwową” zostali wydaleni z uczelni. Powrócili więc do swoich rodzin i rozpoczęli wakacje na czas nieokreślony. Mieli dużo wolnego czasu i przyłączyli się do naszej grupki narciarskiej. Opowiadali nam o swoim studenckim życiu i powodach wydalenia z uczelni, na razie na pół roku, po upływie którego będą znowu przyjęci, jeśli ich zachowanie będzie bez zarzutu. Opowiadali o kółkach, jakie tworzą się w Petersburgu, i chcieli takie kółko założyć u nas. Chodziliśmy na narty, uczyłyśmy się śpiewać rewolucyjne pieśni, ale z dala od miast, by nas nie słyszano. I tak w zimie 1902 roku zostało założone kółko i zaczęło się szkolenie ideologiczne, które trwało trzy lata, tzn. do naszej matury i wyjazdu do Lwowa.
Spotykałyśmy się często ze studentami-instruktorami w mieście. Powtarzałyśmy treść otrzymanych od nich książek. Nie były to regularne lekcje, lecz przygodne na nartach, a najczęściej na spacerach. Nie chodziłyśmy w dużych grupach lecz po 2-4 osoby. Czasem jeździli z nami na nartach „polityczni” osiedleni w mieście. Do naszego grona należeli uczniowie z gimnazjum męskiego – nasi partnerzy spacerów i ślizgawki. Po przypięciu nart i w pewnym oddaleniu od miasta zaczynały się rozmowy na nowe tematy. Było to dla nas początkowo zaskoczeniem. Mówiło się o zamachach na życie wybitnych członków rządu, procesach politycznych i partiach. Od nich dowiadywałyśmy się o socjaldemokratach niemieckich. Przynoszono broszurki i książeczki, zalecając przechowywać je w ukrytym miejscu, bo posiadanie ich było zakazane i ostro karane, nawet więzieniem. Dużo mówiono o niedoli i ciężkiej pracy robotników fabrycznych w Rosji. Uczono nas pieśni rewolucyjnych „Wstań i podnoś się ludu roboczy”. Dlaczego mówiono o głodowaniu? Archangielski lud roboczy, dobrze nam znany, wyglądał na sytego i zadowolonego ze swego losu. [... ] W pobliżu miasta były tartaki, do których zwożono sosny z zalesionej wyspy Nowa Ziemia. Drzewa zrąbywane przez drwali woziły dziewczęta północne o białej cerze z rumieńcami, rosłe i mocne. Zaprzęgały jednego konia do dwóch sanek (małych, krótkich i solidnych), przy pomocy drwali ładowały ścięte sosny długości 10-20 metrów. Za przywiezienie jednego drzewa dostawały 80 kopiejek. Archangielski lud roboczy był syty i zadowolony ze swego losu.
Studenci przywozili ze sobą bardzo dużo książek w języku rosyjskim. Czytałyśmy wszystko, szczególnie spodobał mi się Czechow i Turgieniew. Czechow stał się moim ulubionym pisarzem. Poznałam go jako naszego sąsiada w Finlandii, w czasie ubiegłych wakacji. Mieszkał w sąsiedniej wilii i często przychodził na placyk, siadywał na ławeczce razem z naszym ojcem i obserwował, jak grałyśmy w krokiety. Przyjechał do Finlandii, by oddychać świeżym powietrzem wśród sosnowych lasów, bo był już wtedy chory na gruźlicę. Pod koniec naszego pobytu pożegnał się z nami i pojechał na Krym. Po paru latach zmarł w 44 roku życia. W czasie ostatnich lat swego życia na Krymie pisał sztuki dla swojej żony Olgi Knipper. Była ona wybitną aktorką, najlepszą w Teatrze Artystycznym Stanisławskiego w Moskwie.
Czytając jego utwory starałam się przypomnieć sobie jego postać. Gdy nas obserwował, byłyśmy onieśmielone. Był smutny i zamyślony, czasem zadawał nam pytania, najczęściej dotyczące naszej szkoły, słuchał uważnie i odpowiadał na nasze pytania. Pracować dużo nie mógł, bo nie miał sił. Był to pan w średnim wieku, z przyprószoną siwizną czarną czupryną, nosił pince-nez, przywiązane czarnym, jedwabnym sznurkiem, przypiętym do klapy marynarki. Chętnie i dużo rozmawiał z naszym ojcem, ale na spacery nie chodził, bo był zbyt słaby. Później widywałam Olgę Knipper we wszystkich sztukach, jakie dla niej napisał. Po świętach przyjechali studenci, z jeden nowych przyjezdnych bardzo energicznie zabrał się do uczenia nas. Mówił o nowych partiach politycznych, wymieniał nazwiska znanych socjaldemokratów m.in. Róży Luksemburg, mówił o książkach Engelsa, Marksa i jego „Kapitale”. Z zapamiętaniem przeczytanych książek nie było łatwo, były dla nas za trudne. Student często powtarzał nam swoją radę, żeby porzucić szkołę i pójść do fabryki, by poznać pracę i życie „ludu roboczego”. Zastanawiałam się, czy nie pójść za jego radą, ale szkoły porzucić nie mogłam. Jak się okazało, chodziło o to, by uświadomić młodzież i stworzyć z niej kadrę przyszłego ustroju, nadchodziły bowiem przemiany. I wtedy padło słowo: „rewolucja”. Nasze kółko było dumne z tego, że kiedyś weźmie udział w tych przemianach.
Gdy rzeka zamarzła ustawiano latarnie na drodze łączącej dworzec kolejowy z miastem i nastała normalna komunikacja; zaczęły się zwykłe dojazdy do szkoły. Mama wynajęła znajomego rybaka z parą pięknych koni, by odwoził nas z dworca do szkoły. Sanie były szerokie i wygodne, siedzenia przykryte skórą niedźwiedzia, a drugą taką skórę przygotowano na okrycie naszych nóg. Po szerokiej rzece hulał północny wiatr. Zima w tym roku była surowa, mroźna, śnieg padał bez przerwy. W grudniu najkrótszy dzień trwał około dwóch godzin: bezpromienne białe słońce powoli wychylało się z pod horyzontu, by wykonać mały łuk tuż nad ziemią i zapaść się znów za horyzont — i to był dzień. Po nim następował krótko trwający zmrok, a za nim noc. [... ]
Największą atrakcją karnawału było przybycie Samojedów na sankach zaprzężonych w renifery. Obok zaprzęgu stał samojed w swoim egzotycznym stroju i z uśmiechem na płaskiej twarzy zapraszał na przejażdżkę. Zatrzymywali się oni przy zamarzniętej rzece na ulicy Nadbrzeżnej. W mieście nigdy ich nie widziałam, mówiono że nie mają pozwolenia na wjazd, bo konie się płoszą.
Przysmakiem zapustowym były bliny, objadano się nimi przez ostatnie trzy dni karnawału. Były podobne do naszych naleśników tylko na drożdżach. Smażono je na małych patelenkach nad ogniskiem w piecu piekarskim. Podawano bezpośrednio z patelenek na półmisek z roztopionym masłem i śmietaną z dodatkiem kawioru lub śledzi. [... ] Ostatnie trzy dni karnawału zwano maślanicą — zapustami, wtedy zabawy dochodziły do szczytu.
Dorośli mieli swoją zabawę: jazdę małymi zgrabnymi sankami na dwie osoby, zaprzężonymi w jednego konia. Aby ochronić się przez wyrzucanymi odpryskami małych grudek lodowych nakładano siatkę od szyi konia do przedniego siedzenia sanek. Były one w jaskrawych kolorach, najczęściej w zielonym, czerwonym i szafirowym. Na szyi konia zawieszone były dzwonki różnej wielkości i grubości, dzwoniły wesoło i zachęcały do prędkiej jazdy.
Po świętach Wielkanocnych przyjechał nasz nauczyciel — student z Petersburga, przywiózł nowe książki i kazał nam dobrze je przetłumaczyć, zapowiedział, że na następnej lekcji będzie z nami o tym rozmawiał. Tymczasem nie pozwolił nam na chodzenie na narty w dużej grupce, a co najwyżej po parę osób. Represje w stolicy zaczęły się od młodzieży. Do naszego koła nie przyjmowano nowych członków, bo mogą być prowokatorzy, ukrywający swoją przynależność do czarnej sotni (tak zwano obywateli wiernych carowi). Nasz student podzielił koło na trzy mniejsze grupki i wyznaczył instruktora, którym był uczeń VIII klasy gimnazjum męskiego. A nad całością miał czuwać on sam. Postąpiłyśmy tak jak sobie życzył, ale na próżno wyczekiwałyśmy jego przyjazdu, nasz opiekun już się nie pojawił. Naszego kółka jednak nie rozdzieliłyśmy na mniejsze grupki, tylko byłyśmy ostrożniejsze w rozmowach z innymi. Szkolenia odbywały się już w parku, bo nareszcie nadeszła prawdziwa wiosna roku 1902/1903.
Zbliżał się koniec roku szkolnego. Nadchodził maj i nasze wycieczki statkami po rzece na spotkanie wiosny. Mówiono: rzeka już „puściła” i żegluga już otwarta. Jak zwykle chodziłyśmy na wieże strażniczą obserwować zwały lodu z szumem płynące do ujścia rzeki i dalej do morza. Ale nie zrobiły już takiego wrażenia jak za pierwszym razem.
Grupa nasza nie mogła u nikogo budzić podejrzenia, bo w parku uczyłyśmy się jeździć na rowerach. Nasi instruktorzy z gimnazjum męskiego pomagali nam w nauce.
Park był duży. Wysokie sosny dawały wrażenie lasu, brakowało tylko poszycia, a wysypane żwirem dróżki i alejki przemawiały za parkiem. Niestety, nie było tam słońca i dlatego też nie było tam ludzi, a to nam bardzo odpowiadało. Żałowałyśmy tylko, że skończyły się nasze wycieczki narciarskie i często je wspominałyśmy: cała grupa wychodziła „skoro świt” tzn. o godzinie 11 przed południem. Szłyśmy najczęściej do pierwszej wyspy, gdzie mieszkał znajomy rybak, który odnajmował do naszej dyspozycji mieszkanie na piętrze. Był to pokój nie bardzo wymyślnie wytapetowany, z wyplatanymi krzesłami, które zwano wiedeńskimi i stołem nakrytym czystym, płóciennym obrusem; na stole stał kipiący duży samowar. Ze sobą przynosiłyśmy wędliny, pieczywo, sery, cukier i herbatę. Natychmiast po przyjściu zabierałyśmy się do robienia kanapek. Grupa nasza wówczas była duża, co najmniej dwadzieścia osób, więc było z tym trochę trudu.
Po herbacie zaczynało się szkolenie, sprawdzano nabyte wiadomości i zadawano nowy materiał do przerobienia. Padały nazwiska socjaldemokratów niemieckich: Bebel, Liebknecht, Róża Luksemburg (jej nie lubiłam, bo nie dążyła do Polski niepodległej, nie myślała i nie mówiła jak Polka). Zmrok szybko zapadał i musiałyśmy już wracać do miasta, odpoczywałyśmy wracając z pieśnią na ustach. [... ]
Wakacje na Litwie
Wakacje przed wyjazdem na studia medyczne do Lwowa spędziłyśmy u rodziny na Litwie. Podróż trwała dwie doby przez Wołogdę i Petersburg. Zawsze zajmowałyśmy miejsca w przedziale dla kobiet podróżujących samotnie, tzw. damskich. [... ] Podziwiałam piękno ziemi litewskiej, zieleń łąk i lasów liściastych, choć były tu również świerki i sosny, ale kolor jasnej zieleni nadawały łąki i lasy. Białe dworki z ganeczkami i słupkami, a przed nimi klomby pełne kwiatów tak pięknych, o których istnieniu nie miałyśmy pojęcia, które widywałyśmy tylko na obrazkach. Wkrótce zaczęły się wyjazdy do bliższych i dalszych krewnych i przyjaciół rodziców i babuni. Bywałyśmy w dworkach większych i mniejszych, poznałam nowych ludzi i nasze rówieśniczki, tańczyłyśmy na wieczorkach „imieninowych” (przydała się znajomość tańców „salonowych” nabyta w naszej szkole).
Strój wieśniaków składał się z koszuli długiej po kolana, przepasanej paskiem lub kolorową krajką, spodni ze zgrzebnego płótna, nogi w łapciach z kory lipowej i onuce. Włosy długie z grzywką jak u pazia. Wzrostu średniego, nie prezentowali się okazale, ale byli przyjemni w rozmowie: uprzejmi i uśmiechnięci. Chaty ich były przeważnie kurne, bez komina. Na ułożonych kamieniach w środku izby było palenisko z tlącymi szczapami drzewa i otwór w suficie; dym snuł się po całej izbie gryząc boleśnie w oczy. Przy palenisku stał duży kocioł z obiadem dla domowników. Spróbowałam, gdy mnie poczęstowano. Były to grube zacierki z mąki jęczmiennej gotowane w wodzie i zabielane mlekiem.
Mowa polska, śpiewna, z akcentem litewsko-białoruskim brzmiała egzotycznie. Mówiono, że stosunek ludu litewskiego do Polaków zmienił się znacznie od kilkunastu lat, czasem wykazując wrogie akcenty. Ziemiaństwo na Litwie stanowili Polacy, urzędy w miastach zajmowali Rosjanie albo mało patriotyczni Polacy, a rdzenny lud litewski mieszkał na wsi bez szkoły, jednak odczuwał swoją odrębność narodową i był kierowany przez księży wrogo nastawionych do Polaków.
Codziennie wychodząc na spacer zaglądałam do biednych chat pachnących świeżo upieczonym chlebem. W kącie chaty stał mały warsztat tkacki, a obok kołowrotek. Wieś litewska znana była z wyrobów lnianych. Surowiec był własny: całe łany niebiesko kwitnącego lnu. Dzieci o niebieskich oczkach i lnianych włoskach początkowo bały się mnie, później odważnie siadały na kolana. Strzechy chat były czarne, czasem pokryte plamami zielonego mchu. Studnia na małym podwórku z żurawiem i gniazdo bociana na dachu domu. Przy domu — ogrodzenie zwane częstokołem, z garnkami obróconymi do góry dnem suszącymi się po myciu.
Widywałam kościoły tłumnie wypełnione przez Litwinów słuchających kazań wygłaszanych po polsku i kobiety niechętnie odpowiadające na pytania zadawane po polsku. Świątynię wypełniały przeważnie kobiety, było ciasno i duszno, bo kościółek był mały. Był to kościół we wsi Gierwaty zdaje się pod wezwaniem Św. Trójcy. [... ]
Podziwiałam sady pełne drzew, porzeczki, agrest maliny, które nam szczególnie smakowały jako słodkie i soczyste w porównaniu z tymi, które znałam z lasów północnych drobnymi i kwaśnymi, bo nie zdążyły nabrać słodyczy w ciągu krótkiego północnego lata, nadawały się tylko jako przysmak dla niedźwiedzia i tak pokrzywdzonego, bo pozbawionego miodu z braku na północy pszczół.
W czasie pobytu na wsi u wuja Kajetana odbywałyśmy lekcje historii i języka polskiego. W ten sposób przygotowywałam się do wyjazdu do Lwowa na studia.
CDN
Maria Bilowicka