Dzisiaj: | 60 |
W tym miesiącu: | 1781 |
W tym roku: | 40693 |
Ogólnie: | 467744 |
Od dnia 21-09-2006
Powróciła i ponownie zawładnęła umysłami bardzo wielu naszych rodaków wizja Polski jako ostatniego bastionu chroniącego kulturę europejską (czytaj polską) i wartości chrześcijańskie (czytaj katolickie). Takiemu stanowi ducha nieodłącznie towarzyszy przeświadczenie, że zło, które nam zagraża, jest zewnętrzne (tkwi zawsze poza nami, nigdy w nas), a także głęboka wiara, że w wojnie obronnej ze złem zawsze możemy liczyć na orędownictwo naszych świętych męczenników, pomoc Matki Najświętszej naszej Królowej, a nawet interwencję boską, bo przecież Król nie pozostawi swojego Narodu w potrzebie.
Mieliśmy już podobne nastoje w przeszłości: ongiś w XVII wieku w okresie kontrreformacji, a potem zawsze w złych czasach wojen i zaborów. O tym, jak ta idea wniknęła głęboko w naszą świadomość, świadczy jedno z romantycznych arcydzieł – „Nie-boska komedia” Zygmunta Krasińskiego. W okresie dwudziestolecia międzywojennego Obóz Narodowo Radykalny próbował uczynić z tej polskiej skłonności do wizjonerstwa program polityczny – powołał do życia ideę Katolickiego Państwa Narodu Polskiego.
Nasza twierdza zawsze jest oblegana. Najczęściej zagrażają jej źli sąsiedzi i obce wpływy ideologiczne. Co ciekawe, groźniejsze są te, które płyną z Zachodu. Prof. Jerzy Łojek w bardzo inspirującym „Kalendarium historycznym. Polemicznej historii Polski” zwraca uwagę, że nasza szlachta bała się jak ognia absolutystycznych rządów w stylu zachodnim, natomiast znacznie mniej przerażało ją samodzierżawie proponowane przez Moskwę.
Wrogowie mogą występować w postaci jawnej, wtedy są łatwo rozpoznawalni, ale znacznie groźniejsi są ci ukryci – udający Polaków: masoni, przechrzty, a na obecnej wokandzie: postkomuniści, brukselscy liberałowie i „wszelkiej maści lewactwo”. Wie dziś już nawet małe dziecko, że największym wrogiem polskiego patrioty jest ISLAMISTA.
Wywołanie w tym kraju i w tym momencie antyislamskiej fobii i równoczesne ożywienie mesjańsko-megalomańskiej wizji katolickiej Polski, która w osamotnieniu i niezrozumieniu broni europejskiego chrześcijaństwa jest niewątpliwie wielkim majstersztykiem propagandowym obozu władzy. Za tym sukcesem stoją niezliczone wypowiedzi polityków partii rządzącej, wmawiających nam, że jesteśmy bezpieczni tylko dlatego, że nie przyjmujemy uchodźców z krajów islamskich; natomiast tam gdzie uchodźcy są przyjmowani, już wkrótce codziennie odbywać się będą pogrzeby ofiar terroryzmu. Telewizja publiczna metodą cepa, a wspierające rząd media prawicowe stosując bardziej urozmaicone narzędzia perswazji wbijają nam do głowy, że największym zagrożeniem naszej egzystencji jest Islam. Gdy stawia się im zarzut, że niepotrzebnie straszą, bo uchodźcy wcale nie chcą osiedlać się w Polsce, a gdyby nawet zostali tu sprowadzeni, wykorzystają każdą okazję, żeby od nas zwiać na Zachód, odpowiadają nie zrażeni, że problem jest paneuropejski. Na jednym z prawicowych portali internetowych przeczytałem taką mniej więcej apostrofę skierowaną do uchodźcy: „Arabie, Afrykańczyku, precz od brzegów naszego kontynentu!”
Religioznawcy i socjolodzy religii mają dziś w Polsce znakomite pole do badań. Oficjalne nauczanie Episkopatu Kościoła katolickiego zaczyna coraz bardziej rozmijać się z oczekiwaniami wiernych, zwłaszcza tych o religijności „zabarwionej narodowo”. Któż poważnie dziś traktuje apele biskupów, aby utworzyć w Polsce korytarz humanitarny dla ofiar wojny w Syrii albo przejmuje się opinią Prymasa Polski, że sala sejmowa nie jest właściwym miejscem do ustanawiania uroczystości religijnych (np. jubileuszowych obchodów objawień w Fatimie).
Hierarchiom kościelnym wyrosła nagle konkurencja w postaci działaczy Opus Dei czy aktywistów Rodziny Radia Maryja, którzy dziś wiele znaczą, bo są politykami partii rządzącej i prezesami spółek państwowych. Twierdzenie, że ktoś jest bardziej katolicki od papieża, w odniesieniu do tych prominentnych i bardzo ambitnych liderów, przestaje być żartem, a staje się zasadą.
Po ubiegłorocznych uroczystościach intronizacji Chrystusa w królewskim mieście Krakowie (pisaliśmy o nich w numerze 5/2016), do których doszło, bo biskupi ulegli presji środowisk ultrakatolickich, mieliśmy niedawno kolejną, alternatywną wobec oficjalnego programu duszpasterskiego, akcję o nazwie „Różaniec do granic”. Pomysł był prosty i bardzo działający na wyobraźnię: chodziło o opasaniem granic naszego kraju żywym łańcuchem modlitwy różańcowej. Oczywiście prawdą jest, że akcję poprzedziła kampania reklamowa w mediach publicznych i że spółki państwowe wyłożyły duże sumy, żeby za symboliczną złotówkę każdy pielgrzym mógł dojechać pociągiem na miejsce zbiórki, ale nie da się zaprzeczyć, że efekt był imponujący: 7 października 2017 milion Polaków stało na straży naszych granic z różańcem w ręku.
Organizatorzy akcji tłumaczyli, że ta „krucjata różańcowa” nie miała być w żadnym wypadku skierowana przeciwko komukolwiek, że to wyraz zaniepokojenia Polaków wywołanego chociażby przez wielkie rosyjskie manewry wojskowe zorganizowane na Białorusi i w Obwodzie Kaliningradzkim. Ale uczestnicy „Różańca” chętnie mówili zwłaszcza o zagrożeniu wiary katolickiej, głównie ze strony Islamu. Zapamiętałem jedną wypowiedź: „Modlimy się o pokój i tolerancję dla wszystkich narodów. Pragniemy, żeby w Polsce panował pokój i tolerancja, ale tylko katolicka”.
* * *
Myślę sobie czasem: czy mi się to nie przyśniło? Ale pamięć jeszcze mam dobrą. W drugiej połowie lat osiemdziesiątych jako reporter wydawanego pod skrzydłami Prymasa Polski „Przeglądu Katolickiego” relacjonowałem niezwykłe wydarzenie: Światowy Dzień Modlitw o Pokój. Na życzenie Ojca świętego do Warszawy przyjechali duchowni różnych wyznań, żeby w jednym czasie modlić się i wspólnie głosić pragnienie życia w pokoju. Przybyli reprezentanci wszystkich wielkich religii, oczywiście także muzułmanie. Pamiętam, że największe wrażenie zrobili na mnie kapłani starożytnych Kościołów chrześcijańskich: Ormianie, Koptowie i Chaldejczycy. Za pontyfikatu Jana Pawła II takie spotkania modlitewne odbywały się regularnie w Asyżu. Niespełnionym marzenie Papieża było zorganizowanie z okazji rozpoczęcia trzeciego tysiąclecia modlitwy o pokój przywódców wielkich religii monoteistycznych na jednej ze świętych gór Starego Testamentu.
Mało się teraz mówi o tej potrzebie międzywyznaniowej modlitwy o pokój, którą uparcie głosił Jan Paweł II. Przecież w tamtych latach arabscy terroryści też dopuszczali się strasznych zbrodni. Czy nasz wielki święty mylił się czyniąc braterskie gesty wobec wyznawców Allaha? A może to my nigdy nie traktowaliśmy Jego nauk serio?
Jacek Giebułtowicz