Dzisiaj: | 276 |
W tym miesiącu: | 6008 |
W tym roku: | 38822 |
Ogólnie: | 513226 |
Od dnia 21-09-2006
Dalszy ciąg niepublikowanych wspomnień Anny Minkowskiej spisanych w latach 1952-1955. Autorka ukończyła studia historyczne, przed wojną pracowała jako nauczycielka w Warszawie, była także redaktorką „Verbum”. Od 1946 r. była bliskim współpracownikiem ks. Jana Ziei w jego duszpasterskiej i społecznej pracy w okolicach Słupska na tzw. Ziemiach Odzyskanych
8 marca w imieniny ks. Jana przyjechał do nas biskup Niemira z polecenia prymasa Wyszyńskiego. Był to staruszek mający opinię bardzo świątobliwego. Należał do diecezji pińskiej i z tego względu był w swej roli biskupa zawieszony w powietrzu. Był on proboszczem na Woli w kościele św. Wawrzyńca, ale jak mówił, zamierzał przejść na emeryturę. Propozycja była, aby ks. Jan poszedł na Wolę, naprzód jako jego zastępca, a później jako proboszcz.
Było oczywiście jasne, że pobyt ks. Jana w Słupsku dobiega końca. Lekarz był zdania, że jest obawa odwapnienia zabliźnionych kawern w płucach. Wizyta ks. biskupa Niemiry mówiła wyraźnie o życzeniu ks. Prymasa, aby ks. Jan przeniósł się do Warszawy.
Okres od 8 marca 1949 r. do wyjazdu ks. Ziei na kurację do Świdra pod Warszawą trwał ok. trzech tygodni. Ksiądz spędzał ten czas przeważnie w łóżku wstając jedynie na mszę św. oraz w niedzielę na nabożeństwo. Nie był jednakowoż bezczynny, przeciwnie, pracował intensywnie, wykańczając Katechizm, który niebawem miało wydrukować Pallotinum (piękny ten Katechizm wyszedł jesienią 1949 r.).
Poza tym ks. Jan trapił się przyszłością i to nie swoją, a raczej tej gromadki osób, które zebrał i z którymi związał się pracą. Byli to w gruncie rzeczy prawie wszyscy jak ktoś złośliwie określił „pokurczone kaczęta” — ludzie, którzy w normalnym życiu z tych lub innych powodów nie mogli sobie znaleźć miejsca. Tajemniczy Teofil, który wyszedł przed ostatnimi ślubami od ojców bonifratrów, niemniej tajemniczy Piotr — palacz i ogrodnik, zagrodowy szlachcic z Kresów, miewał w oczach władcze błyski i zdradzał wybitne intelektualne zainteresowania. Był jednak świetnym pracownikiem fizycznym i tego typu pracę miał otrzymać na poczcie w Słupsku — „póki Ksiądz Proboszcz nie będzie mnie potrzebował”, Stefa Szymańska nasza dawna słuchaczka z Uniwersytetu, obaj bratankowie ks. Jana, którzy zresztą przyczynili mu wiele trosk. Syn bratanka, Mietek, miał do skończenia szkoły powszechnej być na stancji, której koszta pokrywał ks. Jan. Drugi chłopiec Staś Zieja, uczeń ostatniej klasy licealnej, pozostał w niej na drugi rok i ks. Jan kazał mu pojechać do matki, potem nauczyć się jakiegoś rzemiosła (chciał mu pomóc) i wziąć się do pracy. Pani Ludwika Ruszczyc miała z Biblioteką Filarecką pojechać do Warszawy i na jej pobyt na plebanii zgodził się ks. bp Niemira. (…) Gabrynia Hołyńska wyjeżdżała do Lasek, aby sfinalizować swój długo dojrzewający zamiar wstąpienia do zakonu. Aniela Urbanowicz wracała do Ożarowa, aby odpocząć w domu swej matki staruszki. Co potem?
Zdaje się że moja osoba sprawiała ks. Janowi dużo troski. Poczuwał się do obowiązku, aby zorganizować mi życie, nie chciał rezygnować ze współpracy. Wpadł więc na pomysł, abym przebyła rok najbliższy w Laskach, jako świecka nauczycielka w tamtejszej średniej szkole dla niewidomych, a potem wróciła do pracy na plebanii na Woli. Plan ten nie zachwycał mnie — czułam wyraźnie, że nie jest to moja droga. I czułam w sobie dziwny spokój, jakąś moc i pewność — wiedziałam, że niebawem będę wiedziała, co mam robić… i to na pewno.
Jest takie powiedzenie: co mnie nie zabije, to mnie wzmocni. Oderwanie się moje od dzieci w Szwajcarii, decyzja powrotu, jak się mówiło: „do prac ks. Ziei”, było w charakterze swoim impulsem danym z góry, od Boga. To nie do ks. Ziei wracałam, który po niespełna roku w tej chwili nie wiedział, co ze mną począć… Ale co najdziwniejsze to to, że nie czułam żadnej goryczy, zdziwienia czy niepokoju. Czułam, że powinnam była wrócić do Polski. W poniedziałek wielkanocny rozpoczęłam z paroma osobami rekolekcje u sióstr urszulanek, które prowadził o. Albert, dominikanin z Krakowa. I nie wiem, jak to się stało, bo z nikim na ten temat nie rozmawiałam — było dla mnie jasne, że mam pozostać jako nauczycielka w Małym Seminarium w Słupsku, niezależnie od ks. Jana Ziei. I tę decyzję odczułam jak wyzwolenie…
Wyjazd na kurację
Praca na plebanii szła dawnym torem, jeśli nie liczyć tych niewielu, którzy już wcześniej, gdy zaczęła się w prasie nagonka na „Caritas”, wycofali się z zajęć z tą instytucją związanych.
Po wyjeździe ks. Jana na kurację zastępował go m. in. ks. Stanisław Gallas. Znałam go z Seminarium, gdyż pełnił tam rolę ojca duchownego. Muszę powiedzieć, że z krótkiego zetknięcia z nim zachowałam o nim bardzo piękne wspomnienie. Góral z pochodzenia, był w typie swojego ludu: ciężki w mowie, niesłychanie wytrwały w pracy i ujmująco pokorny. Był niesłychanie bezinteresowny, właściwie niczego dla siebie nie potrzebował. Bardzo często przemawiając do nas mówił: „Wasz proboszcz, który jest chwilowo chory, powiedziałby to o wiele piękniej, lepiej by wyjaśnił”. Mimo tych wszystkich niezdarności ks. Gallas zyskał sobie głęboką sympatię parafian. Jest to tym ciekawsze, że cała jego zewnętrzność i brak talentów sprawiły, że był po prostu przeciwieństwem ks. Jana. Mimo to pod koniec jego urzędowania pojechała delegacja z parafii Św. Rodziny do Gorzowa, aby prosić ks. administratora Nowickiego, aby jeśli ks. Zieja stanowczo ma być przeniesiony do Warszawy, to żeby probostwo objął ks. Gallas. Jak wiadomo, biskupi nie lubią tego rodzaju ingerencji, toteż Kuria dała odpowiedź wymijającą.
Ostatnie dni w Słupsku
Po 15 czerwca przyjechał ks. Jan i miał pozostać około tygodnia dla zlikwidowania spraw w swojej parafii. Wiem, że miał jakieś kłopoty z Kurią w Gorzowie, która zarzuciła mu jakieś nieformalności przy podaniu o przeniesienie do Warszawy. W ogóle ks. administrator Edmund Nowicki nie był zwolennikiem ks. Jana. Wprawdzie podobno gdy poznał ks. Zieję miał powiedzieć: „Właściwie to ksiądz, a nie ja powinien być na tym miejscu”, ale zdaje się że prawniczy umysł ks. Nowickiego nie rozumiał artystycznej duszy i rozmachu ks. Ziei. Kiedyś, gdy ks. Nowicki wizytował jego parafię przy ul. Grottgera, miał powiedzieć: „Zdaje się, że ks. proboszcz za wiele zajmuje się sprawami świeckimi”. W końcu ks. Jan otrzymał zwolnienie z diecezji gorzowskiej. Nie pamiętam komu zdawał parafię, chyba dziekanowi z kościoła mariackiego ks. Chmielińskiemu. Wiem, że brała w tym udział Rada Kościelna. W związku z tą Radą było kiedyś bardzo ciekawe zdarzenie: powołując do Rady kilkanaście osób, ks. Jan umieścił na liście osób przesyłanej do Kurii niejaką panią Marię Awdziejczykow, która wiele w pracach przykościelnych pomagała. Z tej listy została jednak skreślona przez Kurię, która odpisała, że zgodnie ze słowami św. Pawła: „Mulier taceat in ecclesia”… (kobieta milczy w kościele).
Ks. Jan po powrocie z Świdra wyglądał o wiele lepiej niż przed wyjazdem, Nawet zdawało się, że trochę przytył. Wróciło mu w każdym razie wiele sił. Zaraz po przyjeździe powiedział, że pragnie ze mną pomówić. Napisałam bowiem do niego do Świdra o mojej decyzji pozostania w Małym Seminarium na rok przyszły. Widocznie sprawa ta leżała bardzo na sercu ks. Janowi, bo mimo szalonego rozgardiaszu na plebanii, tłumów ludzi, powodzi spraw, ks. Jan bardzo poważnie i z naciskiem prosił mnie o rozmowę. Zapytał mnie:
– Więc pani decyduje się tu zostać sama, wiem, że musi być pani bardzo ciężko.
Uśmiechnęłam się i miałam uczucie, że jestem o wiele starsza i dojrzalsza od ks. Jana. Nie wiedział on bowiem o jednym, że raz przeżyłam wielką decyzję wyjazdu od moich dzieci, ogromnie ryzykując, że ich więcej nie zobaczę. Czymże były dla mnie wszystkie inne rozstania, odległości kilkunastogodzinne, łatwe do przebycia, przy tej jednej wielkiej rozłące!
– Myślę – powiedział ks. Jan – że to rozstanie jest tylko na rok, że pani wróci do pracy w naszej gromadzie, wszak pani i tak zawsze do niej należy. Ale mam do pani prośbę – mówił – niech pani jak najwięcej do mnie pisze o wszystkim, dużo i obszernie… nawet, gdybym często nie odpisywał od razu.
– Dobrze – odpowiedziałam i przemknęła mi myśl, jak wyglądają te pliki listów przychodzące codziennie z poczty, ile sprawiały księdzu trudu i kłopotu. Ale wówczas zrodziła się we mnie myśl, jak maleńka zapalona iskierka, o spisaniu tych wspomnień.
Pożegnanie
Wyjazd ks. Jana do Warszawy wypadł 24 czerwca. W ostatnią niedzielę na sumie były nieprzebrane tłumy. Ksiądz powiedział kazanie bardzo piękne i parę słów pożegnania. Mówił o tym, że właściwie rozstań nie ma, tworzymy jedność w Chrystusie, a Bóg człowieka wzywa to tu, to tam, wszędzie każdego po to, aby szerzył Królestwo Boże.
Na polecenie ks. Jana mieliśmy nie mówić nikomu o dokładnym dniu i godzinie jego wyjazdu. Ale jakimś cudem rozeszła się ta wieść po Słupsku. O szóstej po południu, gdy ks. Jan przed wyjazdem odprawiał w małym kościółku Św. Rodziny ostatnie wieczorne nabożeństwo – kościół, dziedziniec i ulice zalegały tłumy. Gdy błogosławił w skupieniu Najświętszym Sakramentem, rozległy się westchnienia i urywane szlochy. Ks. Jan miał przymknięte oczy i na twarzy jego malowało się wzruszenie i skupienie. Konspiracja wyjazdowa nie udała się. Gdy z boku ulicy wyjechała taksówka i ksiądz usiłował do niej chyłkiem się przedostać, moc ludzi przeciskała się, usiłowała całować jego ręce, dotknąć sutanny, mali ministranci podchodzili, a także matki podnosiły dzieci na rękę prosząc o błogosławieństwo. Mimo żeśmy wszyscy prosili, aby tłumy nie szły odprowadzać księdza na dworzec i nie robiły tam zbiegowiska, było na kolei tyle osób, że zwróciło to uwagę milicji.
– Co się dzieje? – zapytał milicjant panią Ptakową.
– Ks. Jan Zieja, nasz proboszcz, wyjeżdża ze Słupska – odpowiedziała.
– Z powodu wyjazdu jakiegoś księdza takie zamieszanie – mruknął, wzruszając ramionami.
Anna Minkowska
Koniec