Dzisiaj: | 104 |
W tym miesiącu: | 637 |
W tym roku: | 35885 |
Ogólnie: | 462936 |
Od dnia 21-09-2006
W naszym cyklu zatytułowanym "Życiowe Spotkania" prezentujemy wypowiedź prof. Andrzeja Grzegorczyka
Czytając wcześniejsze wypowiedzi, które ukazały się w cyklu „Życiowe Spotkania”, uświadomiłem sobie różnice środowiskowe, których być może nie doceniałem do tej pory. Czerpie się coś, co często jest własnością nie jednostek tylko środowisk. Oczywiście czasem bardzo indywidualnie coś zawdzięczam komuś, ale często w dużym stopniu ludziom jako przedstawicielom środowisk. Należy więc zacząć od przedstawienia swojej genealogii, od strony środowisk, w których się wychowałem. Było ich kilka: najpierw środowisko ojca, które było nieco inne niż środowisko matki, ale podobne, a potem było środowisko rodziny żony, a wszystko działo się w kulturze polskiej i szlacheckiej, a z innych kultur zaczęliśmy czerpać już później.
Ojciec wywodził się z mieszczaństwa małomiasteczkowego w Galicji. Grzegorczykowie nie byli szlachtą, byli mieszkańcami małego miasteczka Zakliczyna nad Dunajcem, ale dziadek ożenił się ze szlachcianką. Babcia Wiktoria, prawdziwa szlachcianka, umiała „Pana Tadeusza” na pamięć i ukierunkowywała mnie na literaturę; ojciec zresztą był polonistą, nawet przez jakiś czas w okresie międzywojennym redaktorem pisma „Ruch Literacki”. Po wojnie w latach pięćdziesiątych nie udało się je reaktywować.
Przed wojną chodziłem do gimnazjum „Przyszłość”. Towarzystwo „Przyszłość” było organizacją katolicką, która postanowiła zająć się szkolnictwem i wychowaniem; prowadziła gimnazjum na ul. Śniadeckich. Do niej uczęszczał też Władek Bartoszewski. Choć był o klasę wyżej ode mnie, już go wtedy poznałem, bo klasa nieco wyższa zawsze jest dla młodszych roczników atrakcyjna. Lubiłem do nich chodzić w czasie przerwy i przysłuchiwać się ich rozmowom. Władek już wtedy uchodził za wybitną postać — można by powiedzieć — medialną, bo bardzo dużo przemawiał na różne tematy, brał udział w wygłupach młodzieżowych, w których dowcip, jeśli wywoływał odpowiednią ilość śmiechu, gwarantował sukces w klasie.
Ja kilka lat siedziałem w jednej ławce z kolegą Józiem wywodzącym się ze środowiska raczej ubogiego, chyba robotniczego, chociaż nigdy na ten temat nie było mowy. Józio, był ode mnie silniejszy, ale lubiliśmy się. Kiedyś on mnie odwiedził, zresztą w tym samym mieszkaniu, w którym siedzimy obecnie, później ja odwiedziłem jego — i wtedy zobaczyłem szaloną różnicę: nasze mieszkanie to było duże 4-pokojowe mieszkanie spółdzielcze z kuchnią i dwoma wejściami, on mieszkał bardzo skromnie, czuło się ciasnotę. Zobaczyłem różnicę, ale w szkole byliśmy bardzo zaprzyjaźnieni. Po kilku latach zacząłem jednak siedzieć z innym kolegą — Wackiem. Mieliśmy wspólne zainteresowania filozoficzne, których Józio nie chwytał. Ojciec Wacka miał majątek na Mazowszu, koło Tomaszowa. Pojechałem kiedyś do niego na polowanie, nawet strzelałem do zająca (później zresztą bardzo żałowałem, że go upolowaliśmy, bo tak ładnie skakał, stawał słupka; bardzo mi było przykro).
W czasie wojny straciłem z Józiem kontakt, spotkałem go dopiero w 1945 r., jak pracował w cenzurze w Warszawie. Porozmawialiśmy przyjemnie, towarzysko, ale uświadomiłem sobie, że on działał w systemie, do którego odnosiłem się bardzo krytycznie. Wtedy zobaczyłem poważne różnice między nami istniejące od początku znajomości. Właściwie on co innego cenił w życiu i w twórczości niż ja. Zdałem sobie sprawę, że w Polsce międzywojennej były różnice środowiskowo-społeczne i polityczne, a nikt nie szerzył w szkole wiedzy na ten temat.
Natomiast obecnie wydaje się, że istnieją inne różnice środowiskowe i wytwarza się nowy podział na bogatych i biednych; na takich, którzy robią karierę w obecnym systemie, i takich, którzy nie potrafią się załapać… Różnice materialne, które są teraz, znaczą bardzo mocno w aktualnej sytuacji, ludzie dostosowują się do standardów bogactwa, czczą mamonę, czego właściwie w czasach socjalizmu, od roku 1945 nie odczuwało się tak wyraźnie jak teraz.
To jest mój wstępny wkład do tematu „spotkań”, które są „życiowo” ważne.
Przechodząc do tematu osobowości, które wywierają wpływ...
Kilka takich osobowości poznałem zarówno z lektur, jak i osobiście. W ostatnich latach ukazały się interesujące biografie, np. Janusza Korczaka czy wspaniałe wspomnienia Niemca Karla Goldmanna, który był w Wehrmachcie, a jednocześnie został księdzem, zatytułowane „Takimi drogami prowadził mnie Chrystus”. Rzeczywiście, z pewnych życiorysów, które zwłaszcza teraz się ukazują, bardzo dużo skorzystałem dla utrwalenia sobie wizji świata, wizji ludzkości jako sterowanej czy wspomaganej — trudno powiedzieć, w jakim stopniu zdeterminowanej — przez Opatrzność. Istnieją jednostki realizujące w swoim życiu wartości, dzięki którym stają się dla ludzkości wzorami, a nawet ludźmi opatrznościowymi.
Jeśli chodzi o osobiste spotkania, to chciałbym powiedzieć o działaczu ruchu non-violence z Francji Jeanie Gossie, którego idea działania bez przemocy odegrała nawet pewną rolę w kształtowaniu się opozycji antykomunistycznej w Polsce. Goss, robotnik bez wyższego wykształcenia, (ale bardzo szanowany przez katolickich intelektualistów francuskich) przyjeżdżał tutaj systematycznie przez kilka lat i miewał zawsze spotkania ze środowiskami katolickimi w Warszawie, Lublinie na KUL-u, i w seminariach duchownych w różnych miastach Polski. Razem ze swoją żoną — Hildegard Goss-Mayr, (jeszcze żyje w Austrii), działali w Ameryce Łacińskiej, na Madagaskarze, na Filipinach.
Jean dawał wiele przykładów z życia osobistego, pokazywał, jak ludzie zaczynali widzieć dobro dopiero przez czyjąś ofiarę… Kiedyś zaprosił do siebie na noc robotnika, który nie miał gdzie mieszkać. Rozstawił łóżko, spali razem w jednym pokoju, ale tamten w nocy wyciągnął mu portfel. Jean to zauważył i powiedział: weź dla siebie tyle, ile ci potrzeba, ale zostaw coś dla mnie. Potraktował go jak przyjaciela, który ma prawo wtrącać się w jego życie. Potem zaprosił go: przyjdź znowu spać do mnie.
To było dla Polaków niezwykłe — bez wymówek, wyrzutów etc., które w końcu nie byłyby wyrazem miłości, tylko obroną swojej wyższości. Jean nie zajmuje się obroną swojej osoby, on o tym nie myśli — on myśli o tamtym.
Inny przykład: Jean w czasie wojny francusko-niemieckiej dostał się do niewoli. Tam był świadkiem, jak niemiecki kapo znęcał nad niektórymi więźniami. Wtedy w niemieckich obozach dużo było zwyrodnialców czy zboczeńców. Ten kapo co jakiś czas upatrzył sobie ofiarę i lubił się nad nią znęcać, bić ją... Jean Goss podszedł do Niemca i powiedział: „Słuchaj, jak ci będzie tak ciężko, że już nie będziesz mógł wytrzymać, to weź mnie, mnie pomęcz, bo ja cię rozumiem i ci współczuję…”. Tamten najpierw nie zrozumiał, ale potem złagodniał.
Myślę, że nie można wskazać wyraźnych osiągnięć małżeństwa Gossów w Polsce. Nasza opozycja kierowała się zasadą nie stosowania przemocy, ale to było tylko zagranie taktyczne, a Gossowie uczyli, że trzeba naprawdę drugiego pokochać, potraktować jak przyjaciela. Trzeba rzeczywiście chcieć jego dobra i go do dobra doprowadzać.
Jest w nas dużo skłonności do obrony swojej swobody i godności. Mówi się, że człowiek ma swoją godność i jeśli ktoś ją narusza, mamy prawo jej bronić. W ten sposób powstaje ideologia, której właściwie w chrześcijaństwie nie ma! W Ewangelii jest powiedziane: „jeśli ktoś uderzył cię w jeden policzek, nadstaw mu i drugi”. My natomiast mamy skłonność w każdych warunkach do obrony swojego stanu posiadania, w tym też i posiadania dobrej opinii.
Kiedyś miałem spotkanie na wsi z księdzem, któremu zaproponowałem, żeby za pokutę kazał ludziom pozbierać w drodze powrotnej wszystkie butelki po piwie. Ale ksiądz się oburzył: dlaczego ja mam uczyć, żeby sprzątali za innych, od tego są służby porządkowe, to nie jest jego obowiązek. A tymczasem w Biblii jest napisane: „Jedni drugich brzemiona noście”.
Jako przykład oddziaływania ruchu non-violence na historię można podać rewolucję na Filipinach przeciwko dyktatorowi Marcosowi w 1986 r. Stolica była oblężona przez żołnierzy; naprzeciw nim wyszli bezbronni demonstranci, którzy nie walczyli tylko stali lub siedzieli na ulicach. Były momenty bardzo dramatyczne. W końcu kiedy już prawie wszyscy byli skłonni zrezygnować, tylko dwie zakonnice, które powiedziały, że się nie ruszą, powstrzymały zrezygnowanych. Dyktator Marcos uciekł z Filipin, ogłoszono nowe wybory, w których zwyciężyła żona opozycjonisty zabitego przez reżim. Zaczęła się demokracja, z tym że niestety tamtejsza arystokracja nie chciała zrezygnować z przywilejów i reformy konieczne bardzo osłabły. Zwycięstwo zostało niewykorzystane, analogicznie jak zwycięstwo „Solidarności” w Polsce: tutaj co prawda nie było latyfundiów, ale ludzie zaczęli obejmować stanowiska, zaczęła się prywata, a potem korupcja, które teraz bez przerwy mają miejsce.
Mam wrażenie że jesteśmy uczeni życia na wiele sposobów, nie tylko przez osobiste zetknięcia z jednostkami, które same coś przeżyły i konsekwentnie realizują, ale nawet też przez spotkanie z własnym bezwładem, nawet lenistwem ogarniającym cały szereg jednostek, które gdyby się zdobyły na konsekwentną postawę, toby zmieniły Świat.
Wysłuchała Dorota Giebułtowicz
16 lutego 2013 r.
Prof. Andrzej Grzegorczyk, ur. w 1922 r.
filozof, wybitny specjalista w dziedzinie logiki matematycznej; wybrał tę specjalność, gdyż, jak wspominał „sytuacja polityczna (koniec lat czterdziestych ubiegłego wieku — Red.) sprzyjała pozostawaniu w bezpiecznym kręgu logicznych i matematycznych spekulacji”; em. profesor Instytutu Filozofii i Socjologii PAN, w którym przez wiele lat kierował Pracownią Etyki; autor rozważań filozoficznych publikowanych na łamach naszego pisma