Facebook
Bunt Młodych Duchem
Książki polecane:
Licznik odwiedzin:
Dzisiaj: 373
W tym miesiącu: 2094
W tym roku: 41006
Ogólnie: 468057

Od dnia 21-09-2006

Bunt Młodych Duchem

Ks. Jan Zieja - Garść wspomnień

Autor: Ks. Jan Zieja
17-03-2014

Kontynuujemy cykl nie publikowanych nigdy wcześniej tekstów księdza Jana Ziei. W ubiegłym roku drukowaliśmy niedokończoną autobiografię pt. „Być księdzem w Polsce” (patrz. „Bunt” numery 30-32 /2006), która obejmuje pierwszy okres życia ks. Ziei od dzieciństwa do święceń (październik 1919) i posługi kapelana wojskowego podczas wojny polsko-bolszewickiej w 1920 r. Wspomnienie, które zamieszczamy obecnie, dotyczy „słupskiego” okresu życia księdza Jana, ale rozpoczyna się późną jesienią 1944 roku zaraz po upadku Powstania Warszawskiego od niezwykłej decyzji dobrowolnego wyjazdu na roboty do Rzeszy. Kończy się na roku 1949. W tym roku 1 marca przypada 110 rocznica urodzin tego niezwykłego Kapłana.

Kuria biskupia w Gorzowie Wlkp. zwróciła się do Sióstr Urszulanek SJK zachęcając je do napisania wspomnień o udziale ich Zgromadzenia w odbudowie i organizacji życia katolickiego na naszych Ziemiach Zachodnich.
Ponieważ pierwszym miejscem ich pracy stał się na moją prośbę Słupsk, pragnę skreślić na tych kartkach, jak do tego doszło i w jakich warunkach pracę swą rozpoczęły.

Przygotowania

Że druga wojna światowa skończy się klęską Niemiec hitlerowskich, wierzyliśmy wszyscy. Że Polska posunie się ku północy i ku zachodowi – wierzyło nas wielu. Nie tylko w to wierzyliśmy, ale wszechstronnie do tego przygotowywaliśmy się w tajnych zespołach i organizacjach i w indywidualnej „partyzantce”. Różne były zdania co do tego, jak daleko posuniemy się na Zachód1 . Ale dla wszystkich było jasne, że koniecznie w skład powojennej zwycięskiej Polski wejdzie Gdańsk i całe tzw. „Prusy Wschodnie”; ten rygiel północy musi być raz na zawsze zasunięty. Miałem zaszczyt pracować w pewnej komórce organizacyjnej nad przygowywaniem naszego posunięcia się na północ, ławą, ku Bałtykowi. Należało do mnie zbieranie wszechstronnych informacji o parafiach całej diecezji gdańskiej i warmińskiej. Korzystając z różnych źródeł: Słownika geograficznego dawnych ziem polskich; encyklopedii, katalogów parafii i kleru diecezji warmińskiej, księgi adresowej całej Rzeszy Niemieckiej, informacji osobistych – sporządziłem kartotekę wszystkich parafii diecezji gdańskiej i warmińskiej, obrazującą ich sytuację narodowościową, religijną i społeczno-gospodarczą. Te materiały polecono mi przekazać ks. Franciszkowi Skalskiemu2, kapelanowi oddziałów wojskowych, które miały wkraczać na Warmię i Mazury.
Opracowałem też broszurę informacyjną, jaką miał dostać każdy Polak obejmujący pracę na Warmii i Mazurach. Broszura uczyła szacunku dla każdego człowieka mieszkającego na tych terenach w duchu hasła: „Polska – dobra macierz wszystkich swych obywateli”, a zwłaszcza dla Mazurów-ewangelików i wszystkich świadomych swego polskiego czy słowiańsko-litewskiego pochodzenia. Sam widziałem się w przyszłości – albo w parafii Św. Wojciecha pod Gdańskiem, albo w Królewcu.

Po upadku powstania warszawskiego

Upadek powstania warszawskiego i wszystko, co potem nastąpiło zniweczyło wielką część tych przygotowań, jeżeli nie wszystkie. Po ucieczce z obozu w Pruszkowie i krótkim pobycie w Krakowie przy pomocy zaufanego człowieka w Arbeitsamcie w Częstochowie zgłosiłem się na wyjazd na roboty, jako „pomocnik ogrodnika” do Prus Wschodnich (do Królewca!). Jednak do Królewca nie dojechałem – już był oblężony przez armię sowiecką. Kazano mi wysiąść w Braniewie (dawniej Braunsberg) ale i tu już słychać było huk dział. Więc skierowano mnie do Fromborka (dawniej Frauenburg) i tu podzieliłem los liczącej kilkuset osób „komendy roboczej”. Nocowaliśmy w kościele katolickim pośrodku miasteczka. Spałem w ławkach pod amboną. Co dzień przechodziłem obok katedry i domu Kopernika. Słyszałem od miejscowej ludności piękne słowa o biskupie warmińskim Kallerze („To apostoł, To Polak! „Er ist ein Pole!”), który do rytuału warmińskiego wydanego w maju 1939 wprowadził więcej języka polskiego niż mieliśmy w Warszawie3.
Gdy przy składaniu na ręce komendanta dowodów osobistych okazało się, że jestem księdzem, padło na mnie podejrzenie, że jestem fałszywym księdzem, szpiegiem sowieckim przyfrontowym.
Od rozstrzelania uratował mnie egzamin przeprowadzony przez ks. prałata Marquarta, wikariusza generalnego, w obecności tegoż komendanta i innego jeszcze oficera. Późnym wieczorem o godzinie 21 pozwolono mi nawet odprawić Mszę św. w kaplicy u sióstr Katarzynek, a nazajutrz – o godz. 6 w katedrze, po czym jednak wysłano mnie z Fromborka do Bydgoszczy („Durchgangslager Bromberg”) a stąd do Gdyni. Tam przez kilka dni zbierałem padlinę końską po mieście, przez trzy dni pracowałem w rzeźni miejskiej. Noce spędzałem w jakimś baraku tak napchanym biedotą różnej płci i wieku i tak zawszonym, że nie kładłem się na ziemi i przez noc stałem oparty o drewniany słup, po którym robactwo nie chodziło.
Gdy się zdarzyła okazja wyjazdu bardziej na zachód, skorzystałem z niej i dojechałem aż w okolice Stralsundu, gdzie mnie wzięto do pracy w wielkim majątku Martensdorf. Pracowałem jako zwykły robotnik rolny, sprzątacz stajni, podwórza i parku. Na Mszę św. w niedzielę chodziłem do Stralsundu (11 km), gdzie proboszcz tamtejszy, noszący polskie nazwisko, ale nie mówiący i nie czujący po polsku, pozwalał mi (wbrew przepisom hitlerowskim) odprawiać Mszę św. w kościele przy drzwiach zamkniętych. Po pewnym czasie otrzymałem sprzęt mszalny z Krakowa od ks. Machaya i w dni powszednie odprawiałem Mszę św. po kryjomu w domu jednej rodziny polskiej, wywiezionej przymusowo na roboty w te strony.
W uroczystość Trzech Króli, zrobiłem wypad do odległego o kilkadziesiąt kilometrów obozu jenieckiego dla Francuzów (w zmowie z nimi) i tam odprawiłem Mszę św. i powiedziałem kazanie po francusku.
11 stycznia 1945 przeniesiono mnie bardziej na zachód do miasta Barth a. d. Ostsee, gdzie u jednego bauera i przedsiębiorcy transportowego, gestapowca, pełniłem obowiązki robotnika podwórzowego, a potem – nadal tam mieszkając – chodziłem do pracy do miejscowej cukrowni, dokąd mnie zaprotegowali robotnicy, Polacy. W Barth a. d. Ostsee była fabryka samolotów i obóz jeniecki amerykański. 30 kwietnia wojska niemieckie opuściły Barth. Przez jeden dzień l maja władzę nad miastem sprawowali oficerowie amerykańscy z obozu jenieckiego. Wtedy dowiedzieliśmy się, że niedaleko za miastem był też obóz koncentracyjny. Rankiem 2 maja, wziąwszy ze sobą Najświętszy Sakrament w bursie dla chorych, udałem się do tego obozu. Więźniów zdrowych wywieziono przed paru dniami dalej na zachód. Na miejscu pozostali tylko ciężko chorzy i całkowicie wyczerpani. Widok był straszny. Byli tam· Włosi, Hiszpanie. Grecy, Francuzi, Niemcy, Żydzi, Cyganie, mężczyźni i kobiety – chorzy, w ranach i brudzie, czołgający się po ziemi, niektórzy – pół obłąkani, wszyscy – zgłodniali. Wyspowiadałem i udzieliłem Komunii św. kilkunastu z nich. Gdym wychodził z obozu na szosę, przejęty tym, com tam widział, nadjeżdżał ku miastu pierwszy czołg sowiecki. Władze sowieckie zabroniły Amerykanom wychodzić z obozu. Rozpoczął się rabunek w mieście. Najstraszniejsza była noc z 2 na 3 maja: zewsząd słychać było krzyki kobiet wzywających ratunku.

Powrót do Polski

3 maja po Mszy św. w kościele parafialnym, przy bardzo licznym udziale Polaków, przymusowo tu zatrudnionych, po odśpiewaniu „Boże, coś Polskę” ruszyliśmy na wschód – do Polski!
Ograbiono nas po drodze ze wszystkiego. Zły znak! Chciałem się dostać do Szczecina. Nie puszczano: miasto stało jeszcze w płomieniach. Przeprawiliśmy się przez Odrę gdzieś na południe od Szczecina. Na polach zastawałem jeszcze niepogrzebane zwłoki żołnierzy niemieckich. Odprawiałem nad nimi modlitwy za zmarłych i wziąwszy za łopatę, przy pomocy towarzyszy wędrówki grzebałem ich w ziemi – o Boże, czy już polskiej? Na jakiejś stacji kolejowej żołnierze sowieccy zmusili nas do przeładowywania worów z mąką z magazynu do wagonów idących na wschód... Dokąd?
Naszym kolejarzom zawdzięczam na szczęście mylną informację: tam na wschodzie za Gdańskiem jest źle; w Olsztynie pełno Rosjan, podobno nie chcą zostawić go przy Polsce. Więc o powrocie Królewca do Polski nie ma mowy. Nie wie o tym pani inż. Krystyna Żelechowska, najbliższa mi współuczestniczka prac w Podziemiu AK w Warszawie w latach 1939-1944, a zapewne powracająca teraz do Polski z Berlina. A umówiliśmy się przed powstaniem warszawskim tak: jeżeli losy wojny rzucą nas na Zachód, spotkamy się w Paryżu w kościele polskim Św. Kazimierza; a jeżeli na wschód – to miejscem spotkania będzie kościół Najświętszego Serca Jezusowego w Królewcu.
O tym, co mówili kolejarze polscy prowadzący transporty sowieckie, pani Krystyna nie wiedziała. I wśród ówczesnych warunków transportu kolejowego – z Berlina do Królewca dojechała. I musiała wrócić do Warszawy.
A ja tymczasem pociągiem towarowym dotarłem do Starogardu. Wysiadłem. Nie chciało mi się odjeżdżać za daleko od Szczecina. Zaszedłem do kościoła. Odprawiłem Mszę św. Byłbym tu został na dłużej, ale przecież ksiądz musi być do pracy duszpasterskiej posłany przez biskupa. Gdzie tu biskup? Kto tu biskupem. Oświadczyłem tym, którzy bywali na Mszy św., że wyjeżdżam szukać władzy biskupiej na te tereny; wrócę tu.
I jechałem na wschód, do Gdańska. Dotarłem w Oliwie do ks. biskupa Seipla. Nie interesowały go te sprawy. A może interesowały, ale od innej strony niż mnie? Zapytałem, czy nie przyjąłby mnie do pracy w diecezji gdańskiej. (Pomyślałem o tym św. Wojciechu pod Gdańskiem!)
– Mam swoich księży dosyć. Obcych mi nie potrzeba – taka była odpowiedź biskupa Seipla.
Udałem się z Gdańska do kurii diecezjalnej w Pelplinie. Tam też nie umiał mi nikt odpowiedzieć na pytanie: kto z biskupów może mnie upoważnić do pracy duszpasterskiej w Stargardzie pod Szczecinem? Jechałem dalej. Wstąpiłem do Warszawy. Nic nie wiedzą. Spotkałem się z ludźmi mi bliskimi i prosiłem, by byli gotowi.
Pojechałem do Krakowa. I ksiądz arcybiskup Sapieha nie ma władzy do tego potrzebnej. Wpadłem do Wrocławia na jakiś wielki zjazd manifestacyjny. Ale na moje pytanie – i tam nie mieli odpowiedzi. Zajechałem do Poznania – tam nikt nic nie wie. Wobec tego stanąłem przy tym, co jako jedyne wyjście, aprobował arcybiskup Sapieha: „Jestem kapelanem wojskowym, kapelanem żołnierzy polskich. Cały naród jest w walce. Gdziekolwiek ludzie w Polsce potrzebują posługi duchowej, tam jestem posłany – przez jurysdykcję kapelańską narodu walczącego. Braki formalne – „Ecclesia supplet. – Supplebit” (Kościół uzupełnia. Uzupełni – Red.). Wróciłem z tym do Stargardu. Już tam osiadł jakiś ksiądz i pracuje. Dobrze. Szczęść mu Boże. A Szczecin – nie wiadomo jeszcze jakie będą jego losy. Wiec jadę dalej ku północnemu wschodowi. Koszalin. Już są księża franciszkanie z Poznania. I dużo poznaniaków tu się przesiedliło. Chwała Bogu. Jadę dalej ku wschodowi. Na jakiejś stacji – kilka wagonów towarowych napchanych chłopami.
– Skąd wyście ludzie?
– Z Końskich. (A więc prawie z moich rodzinnych stron.)
– A dokąd jedziecie?
– Do Słupska. Wysłał nas nasz starosta konecki. Jest tu nas kilkuset chłopa. Podobno jest tu ziemia dla nas do objęcia.
Chwila namysłu: ta rzesza małorolnych z najbiedniejszego powiatu w Polsce tu przyjechała. Czy to nie znak dla mnie? Decyzja:
– To i ja z wami jadę do Słupska; jestem z Opoczyńskiego.

W Słupsku

I tak losy moje się rozstrzygnęły. Wysiadłem w Słupsku. Zbieram informacje. Księdza Polaka tu nie ma. Ksiądz Giedyga, Ślązak, który tu był proboszczem i mawiał nawet kazania po polsku do zatrudnionych tu robotników polskich – wywieziony przez Rosjan, zmarł w Grudziądzu. Kręci się po mieście jakiś ksiądz, Niemiec, ale trzyma się raczej kościoła w Kublicach i zajmuje się tylko Niemcami. Zgłosiłem się w starostwie (starostą był tramwajarz z Warszawy) i oznajmiłem, że obejmuję kościół rzymskokatolicki św. Ottona i stąd będę roztaczał opiekę duszpasterską nad ludnością katolicką, polską i niemiecką w całej okolicy. Przyjęto to życzliwie do wiadomości i zaliczono mnie do liczby tych, którzy mają prawo korzystania ze stołówki dla Polaków i do przydziału żywności.
Był to już koniec maja, o ile pamiętam dzień 29 maja 1945 r. Kościół Św. Ottona był obrabowany i wewnątrz bardzo zniszczony. Dokoła stosy gruzu a w nich szczątki podartych szat kościelnych i połamanych sprzętów, odłamki szkła i cegieł. Pomagał mi bardzo p. Brzósko, Polak z Gdańska, rzemieślnik osiadły w Słupsku od wielu lat, p. Eryk Dłuski, również gdańszczanin, ale zupełnie zniemczony, ożeniony z Niemką, wysoce wykwalifikowany, zdolny muzyk i organista, miłośnik śpiewu gregoriańskiego, oraz Jurek (Georg von) Czyżewski z młodszym braciszkiem swym, z rodziny na pół zniemczonej, i Joachim Fenski (dziś kapłan w diecezji gorzowskiej) – garnący się do polskości, bardzo gorliwi ministranci.
Oczyszczaliśmy kościół, grzebaliśmy w gruzach i śmieciach, ratując co się jeszcze dało. W niedzielę odprawiłem Mszę św. w kościele Św. Ottona i jeździłem po powiecie, gdzie były kościoły poewangelickie, w których teraz zbierała się ludność polska i pragnęła mieć polskiego księdza. Powiat słupski miał dawniej świątynię katolicką tylko w Słupsku i w jednej wiosce na południowy zachód od Słupska, na pograniczu ze zwartą Kaszubszczyzną. Nazwy wsi nie mogę sobie przypomnieć, (czy nie Rokity?) a mapy przy sobie nie mam.
Odprawiałem pierwszy Mszę św. w kościołach poewangelickich i przejąłem je w Ustce, Gardnie, Smołdzinie, Główczycach, Potęgowie, Damnicy, Kublicach. W Główczycach – pastor ewangelicki pokazywał mi rękopisy kazań głoszonych tam po polsku jeszcze w roku 1880!
Gdzie nie było kościoła, zbierano się w większych domach. Na te Msze św. licznie schodzili się też Niemcy, katolicy, przesiedleni tu z Warmii lub innych dzielnic Niemiec hitlerowskich. Licznie się schodzili i licznie przystępowali do sakramentu pokuty i Komunii św.
A ludności polskiej przybywało. Trzeba było myśleć o pomocnikach. 5 lipca przybyły z Warszawy cztery osoby, które współpracowały ze mną za czasów okupacji niemieckiej. Przy plebanii św. Ottona zorganizowano kursy języka polskiego dla tych, którzy tego pragnęli. Prowadziłem je sam. Szły świetnie. Pomagałem przy organizowaniu szkoły średniej w Słupsku. Uczyłem tam religii i łaciny.

Siostry Urszulanki i inni

W tym to czasie, nie pamiętam, czy to było pod koniec sierpnia czy w pierwszych dniach września przybyły do Słupska z Warszawy, zaproszone przeze mnie Siostry Urszulanki SJK – z s. Ludwiką Miedźwiecką jako swą przełożoną. Dlaczego one, a nie siostry z innego zgromadzenia zakonnego? Dlatego, że je dobrze znałem od wielu lat. Byłem ich kapelanem na Polesiu; od nich zostałem wzięty na wojnę w r. 1939. W ich domu w Warszawie mieszkałem od r. 1942 – siedząc po uszy w pracach podziemia antyhitlerowskiego. Z ich domu wyruszyłem l sierpnia 1944 r. „do powstania” – na Mokotów jako kapelan „Baszty”. A ten ich dom warszawski na ul. Gęstej l – cóż to była za twierdza, broniona wprawdzie tylko modlitwami jej mieszkanek, ale dająca schronienie myślicielom, planującym życie przyszłej Polski Ludowej, czynnym żołnierzom podziemia, wytwórcom granatów bojowych (oczywiście – siostry o tym nic nie wiedziały!?), śmiertelnie zagrożonym Żydom, dzieciom i starszym.
Dlatego te siostry zaprosiłem do Słupska, gdzie zaczynało rosnąć nowe polskie życie. Przyszły, nie pytając, jakie będą miały warunki materialne. Weszły w biedę i niewygody. Otoczyły nas wszystkich, myślę o zespole przybyłych z Warszawy moich współpracowników, serdeczną opieką, prawie macierzyńską – a potem podjęły się opieki nad dziećmi, do czego zaprosiły je władze miejskie i powiatowe. I tak rozpoczęły swój samodzielny start w służbie człowiekowi na ziemiach Polsce przywróconych.
W początkach września odwiedził nas w Słupsku ks. prałat Edmund Nowicki, administrator apostolski w Gorzowie (dziś biskup ordynariusz Gdańska) i udzielił jurysdykcji i wszystkich potrzebnych upoważnień. Powstał Komitet odbudowy kościołów słupskich. Liczył ponad 20 osób, w tym był dyrektor oddziału Banku Narodowego, dyrektor banku „Społem”, inspektor szkolny i przedstawiciele różnych zawodów.
Rozpoczęto niezbędne prace przy kościele Mariackim ograbionym i spalonym, i przy kościele św. Jana podominikańskim. Kościół św. Ottona już był za ciasny dla rosnącej liczby osiedlających się Polaków. Zaczęliśmy korzystać z kościoła ewangelickiego po drugiej stronie Słupi (dziś kościół Najświętszego Serca Jezusowego) – wspólnie z ewangelikami. My mieliśmy Mszę św. o godz. 9, Niemcy ewangelicy gromadzili się o godz. 11 w tej samej świątyni. Na nabożeństwa katolickie w tym kościele przychodziła w szeregach zorganizowana w Słupsku Centralna Szkoła Milicji Obywatelskiej. Na uroczystości otwarcia portu w Ustce na Mszy św. odprawianej na statku, stały po bokach ołtarza sztandary o barwach narodowych i partyjnych. W Słupsku na Mszy św. polowej odprawionej przy trumnach ze zwłokami ekshumowanych Polaków obecni byli wszyscy przedstawiciele władz powiatowych. I na wniosek księdza od stóp tego ołtarza plac, na którym były groby tych pomordowanych Polaków, nazwano „Placem Powstańców Warszawskich” (podkr. – Red.), zamiast uchwalonej przedtem nazwy „Plac Powstania Warszawskiego”). Ksiądz należał do organizatorów „Słupskiego Towarzystwa Naukowego” i miał tam odczyt o poezji Norwida. Na plebanii słupskiej zorganizowano Uniwersytet Ludowy z internatem, przeniesiony potem do Orzechowa Morskiego. Jego pierwszą kierowniczka była inż. Krystyna Żelechowska.
Z wyczucia potrzeb duszpasterskich i społecznych zrodziła się myśl uruchomienia „Domu Matki i Dziecka”, który się potem wspaniale rozwinął pod kierownictwem p. Anieli Urbanowiczowej, jednej z czwórki pań przybyłych z Warszawy. Była to prawdziwa „jesień urodzaju” i wielkich nadziei.
W ostatnim niemieckim spisie telefonów m. Słupska – naliczyłem ponad 5 tysięcy nazwisk, brzmiących po słowiańsku jeżeli nie po polsku. Trzeba by rozpocząć akcję repolonizowania tych ludzi. Ułożyłem specjalną odezwę do Mazurów, Ślązaków i Kaszubów i wszystkich świadomych swego polskiego lub słowiańskiego pochodzenia. „Cieszcie się! Wróciliście do Macierzy! Będziecie tu jako Polacy pełnoprawnymi obywatelami i gospodarzami” itd. Dałem odezwę do druku. Po dwu miesiącach wezwano mnie do starostwa. Przyszła odpowiedź z Warszawy (!) odmowna. Urzędnik oświadczył mi: „Odpowiedź jest poufna. Mam ją księdzu zakomunikować tylko ustnie. Ale ja ją księdzu pokażę na piśmie”. Przeczytałem: „Nie pozwala się drukować. Odezwa nie pokrywa się z intencjami Rzadu PRL…” Repolonizacja tych ludzi nie pokrywa się z intencjami Rządu! Przez dwa tygodnie chodziłem jak struty. Ustać musiał i ten maleńki kurs języka polskiego przy parafii. Odpowiedzialność za sprawy oświaty przejmowały już „urzędy”. Jakież sa intencje Rządu PRL?

Biblioteka Filarecka

Któregoś dnia jesiennego w r. 1945 przed plebanię zajechał duży samochód ciężarowy pilotowany przez siostry Urszulanki a w nim p. Ludwika Ruszczyc, współzałożycielka i kierowniczka biblioteki im. Tomasza Zana w Wilnie – z pakami książek, stanowiących jej własność prywatną. Współpracowała w Wilnie z księdzem Miłkowskim. Wyraziła gotowość współpracowania z księdzem i w Słupsku. Znaleźliśmy jej odpowiednie mieszkanie. I w krótkim czasie ruszyła w Słupsku „Biblioteka Filarecka”, nastawiona głównie na obsługiwanie kształcącej się młodzieży szkolnej i pozaszkolnej. Najpierw przy ul. Zamkowej – potem od r. 1947 – na plebanii przy ul. Grottgera 9.
Rozkoszna to była instytucja. Książki można było czytać tylko na miejscu. Poważna pani o surowym spojrzeniu siedziała za stolikiem zastawionym katalogami. Przychodzący chłopcy i dziewczęta musieli najpierw pokazać, że mają czyściutkie, umyte ręce, a potem mówili o swych zainteresowaniach: „Chcę przeczytać taką to a taka książkę, bo zadano im w szkole napisać wypracowanie na taki to a taki temat”. Pani Ruszczyc informowała, w jakich jeszcze książkach można znaleźć materiał do opracowania określonego tematu, znajdowała te książki lub czasopisma, otwierała nawet na odpowiedniej stronicy i podawała czytelnikom, wskazując jednocześnie pokój widny, przystrojony kwiatami, gdzie można było wygodnie zasiąść i robić potrzebne notatki. Był osobny pokój dla chłopców, osobny dla dziewcząt. Obowiązywała bezwzględna cisza – i w czytelniach i na korytarzu. To była prawdziwa rozkosz patrzeć, jak pod okiem p. Ruszczyc w „Bibliotece Fi1areckiej” zaprawiało się do pracy naukowej młode pokolenie polskie w Słupsku w latach 1945-1949.
Podobno Słupsk staje się poważnym ośrodkiem życia kulturalnego na Pomorzu. Może uczestniczą w tym i niektórzy z tych, którzy w „Bibliotece Filareckiej” niegdyś prezentowali p. Ruszczyc czyściutko umyte ręce, wyciągnięte po książkę…
Ks. Jan Zieja