Dzisiaj: | 94 |
W tym miesiącu: | 4723 |
W tym roku: | 15857 |
Ogólnie: | 490260 |
Od dnia 21-09-2006
Nie przeżyłem jeszcze nigdy tylu ogromnych obrotów spraw jednego po drugim. A było ich pięć
Może powinienem tu pisać tylko o chrześcijanach innych wyznań, bo mało kto bierze ich na warsztat: już się nie patrzy na nich, jak na zaprzańców, ale wciąż są w cieniu. Coraz z tym w prasie katolickiej lepiej, pamięta się o nich w czasie styczniowego karnawału ekumenicznego, czasem i bez takiej okazji. Coraz lepiej też w międzykościelnym życiu. Na styczniowym nabożeństwie o jedność chrześcijan w warszawskiej świątyni ewangelicko-reformowanej uderzał widok kilkudziesięciu zakonnic! W prasie pozareligijnej natomiast innowiercy nigdy nie byli heretykami i schizmatykami, teraz jednak tyle o nich, co i dawniej. Te media kierują się zainteresowaniami zwykłych Polaków, a tych interesują sprawy statystycznie duże, nie jakieś drobnoustroje kościelne. Rządzi arytmetyka.
W wielkim Kościele straszliwy szum lustracyjny, a w małych? Nie ma na nich teczek? Na pewno są, a jakże. UB, SB a pewnie i KGB doceniały ich istnienie, służyli szczególnie do tego, żeby zwalczać „rzymskokatolików”, pomiatano nimi bez żadnych „obciachów”. Opowiadał mi na przykład pewien duchowny prawosławny, że takie nocne „głuche” telefony ostrzegawcze („nie myśl, że nas nie ma”), jakie dręczyły KOR z przyległościami, męczyły też go stale, a jakże. Było im jeszcze trudniej nie ulec niż katolikom. I tu rządziła arytmetyka: wspólnoty małe, nie mające oparcia w Watykanie, nie były groźne. Kiedyś o tym pewnie napiszę, ale tu jednak o tym, co mnie przejmowało niedawno. Trudno mi uciec od tego tematu.
Pięć przedziwnych niespodzianek
Nie przeżyłem jeszcze nigdy tylu ogromnych obrotów spraw jednego po drugim. A było ich pięć. Najpierw zaskoczyła mnie wielce nominacja biskupa Stanisława Wielgusa na metropolitę warszawskiego. Wydawało mi się, że papież wybierze na to wysokie stanowisko kogoś z polskiego Episkopatu, kto będzie mniej wyraźnej barwy. Prawdę mówiąc, miałem wręcz nadzieję, że Benedykt XVI postawi na „liberała”. Na Zachodzie uchodzi za konserwatystę, ale u nas inne miary, co tam konserwa, u nas postęp. Myślałem, że zwycięzcą okaże się np. Wiktor Skworc, biskup tarnowski. Podobno zresztą naprawdę był blisko takiego awansu, bo dokonał autolustracji i okazało się, że teczka prawie czysta — a oczyścił się właśnie sam, z własnej inicjatywy. Energiczny promotor nowych pomysłów duszpasterskich, bez sympatii do Radia Maryja, pasował mi jak ulał. Co prawda ucieszyłbym się jeszcze bardziej z jakiegoś nominata, który dotąd nie nosił infuły: byłby może z tego jakiś powiew świeżego powietrza i uniknęliśmy kolejnego ruchu skoczka szachowego na kościelnej mapie. Czepiałem się różnych plotek, sam produkowałem różne hipotezy, głosiłem wszem i wobec, że mamy w każdej diecezji przynajmniej po jednym księdzu godnym tej najważniejszej. A tu moim biskupem zostaje ktoś zdecydowanie popierający Radio Maryja tudzież wciąż rzucający hasła o okropności współczesnego świata; Benedykt też wobec niego krytyczny, a jakże, ale o ileż to głębsze, właśnie mniej hasłowe. Owszem, nazwisko biskupa Wielgusa pojawiało się często w kolejnych falach plotek, ale widać myślałem życzeniowo, bo mówiłem, że nie wierzę.
Uwierzyłem, gdy zobaczyłem. Nawet zacząłem się adaptować do tej sytuacji: pomogły mi w tym miłe kontakty z nominatem. Kiedyś, gdy był jeszcze rektorem KUL-u, miał się o mnie dobrze wyrażać: miło słyszeć to było komuś, kogo sporo duchownych wypluwa z ust swoich. Gdy jesienią roku ubiegłego zrobiłem jakiś błąd faktograficzny w felietonie, przysłał uprzejme sprostowanie, jakby był Kowalskim, nie hierarchą, a ja mu równy rangą. To jeszcze nic: zaskoczył mnie swoją życzliwością po moim komentarzu, w którym tłumaczyłem mu trochę po mentorsku, że w Warszawie będzie musiał się przestawić, bo tu językiem radiomaryjnym nie dogada się z elitami opiniotwórczymi ani w ogóle ze zlaicyzowanymi warszawianami. Wydawało mi się, że jakby wziął te rady pod uwagę w którymś następnym wystąpieniu, w każdym razie — wbrew przewidywaniom — wcale nie odmówił mi wywiadu (prymas Glemp „Gazecie” zawsze daje kosza), tylko odłożył rzecz do instalacji w Warszawie.
Ale zanim się do niej przeniósł, przyszło nowe zaskoczenie. Wybuchła potężnie teczka: „Gazeta Polska” poszła śladem poprzednich prasowych lustratorów. Nie wierzyłem raczej, póki nie usłyszałem wieści, że był TW usłużniejszym od Michała Czajkowskiego. Potem okazało się to nadinterpretacją, publikacja „GP” była w stylu lustracji dzikiej (obelgi zamiast dowodów), ale wyszły na jaw dwa zobowiązania do daleko idącej współpracy. Wtedy znów okazałem się samemu sobie prorokiem fałszywym: myślałem, że zgodnie z radami licznych katolików, także arcybiskupa gdańskiego Gocłowskiego, poczeka z objęciem rządów do wyjaśnienia sprawy: przecież komisja kościelna stwierdziła, że był TW (choć, że szkodził bliźnim, wiemy tylko od esbeków). Nie poczekał jednak, objął rządy, nie odwołał ingresu.
Był piątek, piąty stycznia, zapadł zimowy wieczór. Nagle niespodzianka numer cztery: wyznanie winy! Piękny tekst skruszonego arcybiskupa. Jest tam nawet obietnica szczególnej życzliwości i zrozumienia dla „ludzi zagubionych, zrażonych do instytucji Kościoła i przeżywających gorycz z powodu jego ludzkich niedostatków”. Czyli znów jakby rezygnacja z radiomaryjnej retoryki. Co prawda, jest również zapewnienie: „z całym przekonaniem stwierdzam, że nie donosiłem na nikogo ani nikogo nie starałem się skrzywdzić”, ale ogólna wymowa tekstu wzruszyła mnie do łez, co też napisałem w „Gazecie Wyborczej”. Arcybiskup nie użył wprawdzie słowa „przepraszam”, ale podkreślanie tego przez inne media uważam za czepianie się (braku) słów. Szczególnie, że podobno nie sam pokutnik był autorem tekstu: napisał mu go wręcz człowiek świecki (mówili mi to dziennikarze, którzy znają jego nazwisko — choć nie powiedzieli, kto zacz). Jeśli zatem ktoś winien, to chyba ów „skryptor”. No i była w pokutniczym tekście deklaracja, że autor podda się każdej decyzji papieża. Co uważałem za formalność, bo wydawało mi się, że jeśli objął rządy, to sprawa jest przesądzona, a wyznanie winy jest tylko po to, żeby mógł odzyskać trochę autorytetu. A przecież papież dał znać, że obdarza go zaufaniem.
Sobota była spokojna. Co prawda, zaczęła już nawet w piątek krążyć plotka, że nie wiadomo, czy dojdzie do ingresu, ale znów nie wierzyłem. No i nadeszła historyczna niedziela Chrztu Pańskiego 7 stycznia 2007: ingres odwołany. Rewelacja stulecia.
Awantury w katedrze i na zewnątrz były oczywistym znakiem szerokiego podziału w Kościele. Wielgusa broni Kościół radiomaryjny, krytykują ludzie spod różnych znaków politycznych, od wyraźnej prawicy do różnorodnej „katolewicy”. Podziały się zresztą pozmieniały, „Gazecie Wyborczej” oczywiście daleko do Radia Maryja, choć pozory na to wskazywały, ale nie myśmy wiedli prym w krytyce person i struktur eklezjalnych, to fakt. Bo też nie chcemy być kozami skaczącymi na drzewo niewątpliwie pochyłe.
Krajobraz po teczce
Piszę to w końcu stycznia, do przeczytania pewnie w marcu, nie wiem, co się wydarzy w tzw. międzyczasie, czy już Warszawa otrzyma nowego biskupa i jak bardzo będzie on nowy. Czy papież wraz ze swoim rzymskim urzędem wyciągnie z całej tej niebywałej afery dostatecznie głębokie wnioski?
Otóż wydaje mi się, że moje wyżej opisane zdziwienia nie były tylko sprawą mojej niesprawnej psychiki. I że nie można tylko westchnąć pobożnie: niezbadane są wyroki Boże albo bardziej świecko: szalony ten, co by w dzisiejszych czasach co mniemał albo i nie mniemał... Czy nie należy się dziwić, że biskupem stołecznej diecezji został zwolennik Radia Maryja, krytykowanego przecież w ostrym liście watykańskiego Sekretariatu Stanu, przynaglającym Episkopat do okiełznania partyjności tego koncernu medialnego? Nominacja ta chyba dowiodła, że Watykan nie jest konsekwentny w swoich posunięciach — a może nie prowadzi jednej polityki, bo nie ma tam jednego decydenta? Może ciąży tam jakoś stanowisko dużej części polskiego Episkopatu, myślącej „radiomaryjnie”?
Następne zdziwienia, już w świetle teczki, też nie dowodziły tylko mojej naiwności. Owszem, plotki krążyły od sierpnia, ale nie mogłem przypuścić, że — jak się później okazało — biskup okłamał papieża. W każdym razie nie powiedział całej prawdy. Gdybym to przypuszczał, nie zdziwiłbym się też po raz piąty. Chociaż... reakcje prymasa Glempa, natychmiast w katedrze i potem w telewizji (nie mówiąc o wyraźnym solidaryzowaniu się z Wielgusem arcybiskupa Głódzia) dowodziły, że radykalizm Benedykta XVI nie jest bliski mentalności biskupów polskich. Zresztą przecież tylko arcybiskup Gocłowski wyprzedził papieża wzywając Wielgusa do odłożenia ingresu!
Ujawniła się tutaj fatalna mentalność episkopalna: jakieś nieświęte kolesiostwo. Jest to jedna z rzeczy, które trzeba zmienić, by lekcja styczniowa nie poszła na marne. Odnowę Kościoła trzeba zacząć od jego głów. Nie mogę się powstrzymać, by nie wspomnieć tutaj, że w historii najnowszej Kościoła katolickiego w Polsce zdarzyło się już jedno kłamstwo biskupie. Kardynał Gulbinowicz ukrywał swój wiek, odmładzał się o pięć lat, żeby być pięć lat dłużej metropolitą wrocławskim. Rzecz przeszła bez echa, choć się w końcu wydała, tylko ja pozwoliłem sobie na jakimś spotkaniu kościelnym na zagadkę: co to jest czwarta tajemnica fatimska? Dotyczy ona tego, ile lat ma kardynał Gulbinowicz... Pozwoliłem sobie na ten dowcip, gdy prowadzący zebranie dominikanin Józef Puciłowski prosił mnie, bym odpowiedział na pytanie, jaka jest różnica między Kościołem katolickim a zielonoświątkowym. Przedkładając wewnątrzkatolicką złośliwość nad ekumenię, popełniłem wtedy błąd, który teraz nadrobię, zamykając ten notatnik stosownym akcentem. Otóż różnica jest ogromna. Kościół rzymskokatolicki jest w porównaniu do zielonoświątkowego (choć prawosławny jeszcze bardziej) wielce tradycyjny. Albowiem zielonoświątkowcy poszli bodaj najdalej w protestanckich reformach. Postanowili wręcz skrajnie na spontaniczność nabożeństwa: rytuału niemal nie ma. Z siedmiu sakramentów został właściwie tylko chrzest, eucharystia jest marginesem, jeszcze bardziej niż u ewangelików tradycyjnych (luteran, reformowanych) króluje słowo kaznodziei. A jest to słowo rozpalające uczucia: w porównaniu z zielonoświątkowym zimne jest każde chrześcijańskie nabożeństwo. Również skrajna jest decentralizacja: każdy poszczególny zbór jest autonomiczny, Kościół krajowy jest właściwie federacją zborów. Mimo tych różnic jednak to też są chrześcijanie, łączy nas Chrystus jako Syn Boży. Trochę jest to tak, jak — przepraszam za „zoologizm” — z różnicami między słoniem a żyrafą: na pozór podobieństw mało, a przecież są to bliscy krewni, ssaki kopytne. Tym optymistycznie ekumenicznym akcentem kończę.
Jan Turnau