Dzisiaj: | 165 |
W tym miesiącu: | 482 |
W tym roku: | 44146 |
Ogólnie: | 471198 |
Od dnia 21-09-2006
Kolejny odcinek wspomnień Haliny Ilinicz (pierwszy opublikowano w nr 20 „Buntu”) obywatelki radzieckiej narodowości polskiej, zamieszkałej w Moskwie od 1929 r., aresztowanej przez NKWD
w r. 1936 (ojca aresztowano nieco wcześniej, o czym Halina nie wiedziała) i skazanej na 8 lat „obozu pracy”, a bezprawnie więzionej 16 miesięcy dłużej. Wspomnienia spisał red. Z.T. Wierzbicki podczas jej pobytu w Warszawie w latach 70-tych.
Wspomnienie o Niemce Alinie
Aresztowana Alina Francewna Herm-Schneitzer z Hannoweru miała bardzo piękną wymowę i uczyła nas języka niemieckiego. Właściwie wcisnęła się do naszego domu, a ojciec nasz wysłał ją do Jałty ze mną, bym mówiła po niemiecku. Ona była przy mojej rozmowie z Bullitem. Ostatni mój śledczy — Winnickij — cieszył się, że wreszcie złapał mnie, zaczął pytać o Alinę. Najpierw, czy kłóciłam się z Aliną, a gdy wystawiłam jej b. dobre świadectwo, pokazał mi protokół z jej przesłuchania, w którym zeznała, że jestem wrogo nastawiona do Związku, że wszystko mi się nie podoba i że ona sobie przypomina, jak pewnego ranka, gdy jak zwykle przyszła do naszego domu, zastała mnie i mamę przy śniadaniu. W pewnej chwili ja poszłam do drzwi i wyjęłam ze skrzynki pocztę, m. in. gazety i że zaczęłam się denerwować, że w każdej jest o Stalinie, tej tatarskiej mordzie
Winnickij: – Czy to prawda?
Ja: – Wy samiście z nią rozmawiali?
Winnickij: – Tak
Ja: – No to jak mogliście ją zrozumieć, skoro ona nie zna rosyjskiego tylko niemiecki?
Na drugi dzień Winnickij przyniósł protokół w jęz. niemieckim podpisany jej charakterem i było w nim mniej więcej to samo, co mi powiedział poprzedniego dnia. Ostatnie zdanie utkwiło mi szczególnie w pamięci:
W.: — Więc gdzie jest prawda?
Ja: — Zupełnie tego nie pamiętam, przecież to są głupstwa, bez znaczenia.
Natomiast Feldman w czasie przesłuchań nieraz mi mówił: „wszystko co polskie trzeba rozpalonym żelazem wyplenić (kalonnym żelezom nada wyżecz wsio polskoje). Przypuszczam, że w moim pensjonarskim pamiętniczku, który skonfiskowali podczas pierwszego aresztowania, znalazł Feldman różne porównania, wspomnienia i opinie o Polsce, które wykorzystywał.
Gorsza wolność niż niewola
Dwa razy byłam zwalniana z obozu — a były to najstraszniejsze chwile, bo sytuacja zwolnionego była często gorsza niż więźnia w obozie! Dostawało się przy wyjściu z obozu 2 kg bochenek chleba, dwie suszone roby i rób człowieku, co chcesz. Dokąd iść? Nie wiadomo. Co robić? Jak pieszczinka w morie, tym gorzej, że w wielu większych miastach nie wolno było zwolnionemu z obozu osiedlać się, a więc tam, gdzie często mieli kogoś z rodziny i mogli łatwiej ukryć swą więzienną czy obozową przeszłość.
A ponadto na pociągi, które kursowały po ZSRR — jedyny środek lokomocji na dalsze odległości — nazywane w naszej gwarze „500 wesołych”, trudno było kupić bilet, bo najczęściej brakowało miejsc i nie było dokładnych rozkładów jazdy, a ponadto miały miejsce w pociągach bezwzględne kontrole NKWD i Milicji Kolejowej.
Pierwsze zwolnienie i kłopoty
Jesień 1946, jest rozkaz zwolnienia mamy, a mnie nie! Mama szlocha, nie chce wyjść z obozu sama. Ale wytłumaczyłam jej, że musi jechać. Pakujemy jej rzeczy „jedzie z Wierą Ikorkiną do Serepty — do Dolinki, a potem na Karabas (do stacji kolejowej — dop. ZTW).
Lecz po 3 tygodniach przychodzi i dla mnie zwolnienie. Wierzę że jest szansa dogonić mamę w Karabasie. I rzeczywiście dogoniłam ją dzięki rękopisowi Bielinkowa, A było to tak:
W 1943 nadeszły męskie „etapy”, jeden za drugim, co spowodowało wielką ciasnotę, bo zabrakło miejsc w barakach, co z kolei spowodowało straszny wzrost śmiertelności.
W jednym z „etapów” przybył do nas Arkadij Bielinkow, mający ok. 24 lat, genialny żyd rosyjski, z zawodu pisarz, jedyny syn jakiegoś wyższego urzędnika, odznaczający się fenomenalną pamięcią. Jego stryj był znanym dziennikarzem, przebywającym przeważnie na Zachodzie. Przyleciał on samolotem do Karagandy, a stąd do Dolinki w sprawach quasi-służbowych, a potem już końmi do naszego punktu. Dostał się do Maciejczuka i rozmawiał z nim (zdaje się, że wiele mu przywiózł prezentów) i miał widzenie z bratankiem, Bielinkowem. Ten miał status tzw. raskonwoirowanie — zakonwoirowannowo, a więc siedzieli w zonie ogrodzonej drutem kolczastym, na zupełnie pustym miejscu w rozrzuconych barakach z kancelarią, domem naczelnika tzw. WOCHRA — BOXP czyli wojenizprowannaja ochrana — i mogli chodzić od baraku do baraku, wyjęci spod straży. Ta forma organizacyjna istniała podobno tylko w Kazachstanie. Otóż ów stryj ubrał Arkadija, a władza obozowa zrobiła go naszym „lekpomem”, choć nie miał żadnego przygotowania medycznego. Lecz „lekpom” był tylko pomocnikiem lekarskim, bo to nie był lekarz, lecz często go zastępował. „Lekpom” obchodził rano baraki i niektórym dawał zwolnienia, choć właściwie wszyscy byli chorzy.
W Arkadiju była szalenie zakochana Nina... On ciągle w obozie pisał, a panie z kantoru zdobywały dla niego papier. Miał on, jak wspomniałam, swobodę poruszania się po obozie, już nie tylko w tej szczególnej zonie; i próbował leczyć (miał trochę lekarstw od stryja). Wspomnienie o nim ukazało się, podobno w „Kontynencie” — piśmie rosyjskim wydawanym na emigracji a finansowanym przez Sołżenicyna.
A moja przygoda z Bielinkowem wyglądała następująco. Otóż procedura przy zwolnieniu więźniów była następująca: grupka (nie odbywało się to masowo) uwolnionych musiała przed opuszczeniem obozu poddać się kolejnym rewizjom. Pierwsza — na miejscu; trzecia w Dolince. Otóż Bielinkow, gdy się dowiedział, że opuszczam łagier przychodzi do mnie i mówi, że w Dolince jest jego ojciec z Moskwy, ale odmówili mu widzenia; i prosi mnie o zabranie i dostarczenie mu jego grubego rękopisu. Zgodziłam się po chwili wahania. Przez Sereptę przeszłam szczęśliwie — a jechało nas 10 osób, lecz musiałam się pilnować, bo nie wszystkim można było zaufać. Rewizja odbyła się w ten sposób, że stałyśmy w szeregu a wszystkie rzeczy wykładałyśmy przed sobą. A gdy strażnik obozowy niedbale, nie schylając się, przeglądał moje rzeczy leżące na ziemi, przesuwając je nogą, podałam sąsiadce, stojącej trochę za mną brulion z rękopisem Bielinkowa. A gdy zbliżył się kolejno do mojej sąsiadki, ona trzymany za sobą w ręku brulion podała mnie. Cała drżałam, bo to było szalone ryzyko... następne 10 lat obozu, no i pewna śmierć pozostawionej „na wolności” mamy. Ojciec Bielinkowa, gdy do niego dotarłam w hoteliku i wręczyłam mu rękopis, to tak się przestraszył, że mało nie zemdlał. Lecz zawiózł mnie wynajętymi końmi do Karabasu (pieresylnyj punkt). Tam udało mi się „złapać” mamę.
Na wolności gorzej niż w gułagu
Jeszcze nie jest zimno. Mamy trochę pieniędzy, bo dali nam tytułem odprawy po 8 rubli (!) na osobę, bochenek chleba i trochę ryb. Mieszkało się w tym punkcie w takich samych barakach. Nie było możliwości wyjazdu, bo nie było pociągów. Ogólne nasze zdenerwowanie. Wreszcie podstawili jakiś pociąg — takie same wagony mniej więcej, jakimi nas przywieźli tutaj. Wcisnęliśmy się do wagonu. Ale nawet nie wiemy, dokąd nas wiozą! Lecz ożywia nas myśl; byle się stąd wydostać.
Tu muszę wspomnieć, że jeszcze w Karabasie wydawali „paszporty”. To była taka kartka z danymi osobistymi i z wpisanym „paragrafem 39”, co znaczyło, jak nam powiedzieli, że możemy żyć tylko w Kazachstanie i to wyjąwszy centralne miasta! Były zresztą dla zwolnionych więźniów różne rodzaje paszportów, jeśli się nie mylę, to sześć. Najlepszy to był „minus 6”. Urzędowo brzmiało to np. tak: „pasport wydań na osnowanii statii 39”.
A więc gorączkowe narady zwolnionych kobiet: co robić? Dokąd i jak jechać, bo w praktyce pozostawało tylko Południe. Lecz trzeba było podać przy wydawaniu paszportu, gdzie na Południe. A jeśli się nie wiedziało to „oni” sami wyznaczali miejsce osiedlenia. Mnie z mamą, przydzielili, bo nie znałyśmy Kazachstanu (podobnie jak i inne więźniarki), miejscowość – Usztobe, wpisując tę miejscowość na naszym „paszporcie” Ale linii kolejowych z Północy na Południe nie było! Kierunki komunikacji prowadziły na zachód. Po dwóch dniach podróży przywieźli nas do Pietropawłowska, na Syberii i tu wsiadłyśmy. I dopiero tam dowiedziałyśmy się, gdzie leży Usztobe.
Jesteśmy już wolne! Tłumy „wolnych” ludzi oblegają kasy kolejowe; nie ma nadziei na bilet, bo po prostu w kasie odmawiają sprzedaży biletów, a więc poszłyśmy na bazar, kupujemy chleb za duże pieniądze. Trzy noce z rzędu nocujemy na dworcu, oczywiście wbrew przepisom. Stopniowo ogarnia nas czarna rozpacz: zostać tu nie wolno, a wyjechać nie ma czym, właściwie nie można. A jest to okres powojenny, gdy obowiązują różne zaostrzone przepisy. Bilety sprzedaje się tylko tym, którzy mają „odpowiednie” dokumenty. Czekamy więc na dworcu na możliwość kupienia biletów przez cały tydzień! Lecz nocować nam tu przecież nie wolno – chodzi kolejowe NKWD, sprawdza dokumenty i nas przepędza. Którejś nocy wślizgnęłyśmy się do pustego wagonu i wyspałyśmy się wreszcie. Podobnie i drugą noc. Trafiamy przypadkiem na wagon w „zestawie frontowym”, skierowany do remontu – podobno do Ałmy Aty. Wsiadamy ostrożnie, by nas nie zauważono i cichutko czekamy. Wreszcie pociąg rusza i jedzie, ale więcej stoi. W taki sposób dojeżdżamy do Omska, lecz nie na stację, a na boczne tory. Wychodzimy ostrożnie, by się zorientować w sytuacji. I widzimy wielskie baby z koszyczkami. Wchodzę więc na schodki wagonu i kiwam na nie ręką. Jedna podchodzi, jest to handlarka i od niej kupuję ok. 2 l mleka i trochę ziemniaków. Nabieramy ducha i chcemy dalej jechać. Po długim postoju, gdzieś pod Nowosybirskiem, zobaczyłam blisko torów bazar. Wychyliłam się i zobaczył nas naczelnik pociągu. Wściekły a jednocześnie potężnie przestraszony. Chce nas wyrzucić z wagonu i każe natychmiast się wynosić. Płaczemy i tłumaczymy mu, w jakiej jesteśmy sytuacji. Zaczął się wahać. Wtem gwizdek i pociąg zaczął ruszać. Wyskoczył więc z naszego wagonu, by pewno wskoczyć do swego. Tymczasem w naszej podróży do nikąd, odwiedza nas niespodziewanie jakaś kobieta względnie dobrze ubrana. Jak się okazało była to żona tego naczelnika pociągu, który nas chciał z pociągu wyrzucić, a teraz też się znowu pojawił. Żona go prosi, by nas zostawił. On: „czy wiesz, jaka to jest odpowiedzialność, jak wielkie ryzyko! Przecież w pociągu czuwa ochrona NKWD. Nie mogę brać żadnej odpowiedzialności za was. Jeśli ktoś was zobaczy – mówi – to ja nic nie wiem, bo weszłyście na ostatniej stacji”. I tak zostawił nas. A żona jego codziennie przynosiła trochę żywności, wody itp. Jechałyśmy tak koło miesiąca! W nowosybirsku stałyśmy trzy doby. Nasz „Anioł Stróż” wysiadł w Nowosybirsku, dając nam jeszcze trochę żywności mówiąc „Niech was Bóg chroni”.
Potem dojechałyśmy do Barnaułu, a następnie do jakiejś stacji o nazwie Rubcowka. I tu nagle słyszymy odgłos butów, rozmowy i zjawia się przed nami naczelnik NKWD tego pociągu z czterema żołnierzami. Krzyczy na nas strasznie, wymyśla nam jak jaki zwierz i każe żołnierzom nas wyrzucić. Żołnierze bardzo niechętnie i powoli delikatnie za nas się biorą. Mama w płacz. I znowu ratuje nas gwizdek lokomotywy i okrzyk naczelnika pociągu „ruszamy”. Oficer NKWD wyskakuje, a za nim żołnierze, wrzucają nasze rzeczy z powrotem do wagonu. Naczelnik pociągu przychodzi do nas po pewnym czasie i mówi: „A nie mówiłem wam. I co ja będę teraz miał”. A myśmy czuły się na dnie, jak jakieś kamyczki potrącane nogą przez wszystkich dookoła. CDN