Dzisiaj: | 80 |
W tym miesiącu: | 397 |
W tym roku: | 44061 |
Ogólnie: | 471113 |
Od dnia 21-09-2006
W poprzednich odcinkach autor wspomina walki toczone przez oddział stacjonujący w „Hotelu Polskim” przy ul. Długiej 29 oraz na powstańczej Reducie Matki Boskiej. Wspomnienia wojenne spisał w 1989 roku.
W „Hotelu Polskim”
Przenosimy się z kwater hotelowych do piwnic, ze względu na ciągły ostrzał artyleryjski i naloty, których nam Niemcy nie szczędzą. Nasz Dyon o dumnej nazwie Motorowy stał się teraz zwykłym oddziałem walczącym w pierwszej linii. Całość podzielono na dwie części. Jedna część z Tadziem, czyli z por. „Żabą” i Witkiem, czyli ppor. „Motorem” kwateruje w wysokiej, solidnej kamienicy położonej vis a vis naszego hotelu, po drugiej stronie ulicy, stanowiąc jakby nasze prawe skrzydło obrony z frontem zwróconym w stronę Ogrodu Krasińskich. Trzon naszego wojska, w którym i ja się znalazłem, rezyduje nadal w budynku hotelowym i częściowo w ruinach „Kolorytu”, gdzie mieści się dowództwo. Część naszego oddziału pod dowództwem por. „Ryszarda” jako pluton szturmowy bierze udział w walkach obronnych na pierwszej linii gdzieś na Tłomackiem, wzmacniając walczące tam inne oddziały. Ponieważ byłem rekonwalescentem, oszczędzano mnie, jeśli chodzi o służbę w pierwszej linii. Pełniłem więc na razie służbę wewnętrzną, a następnie służbę na naszych stanowiskach w obrębie Reduty Matki Boskiej. Wanda Żbikowska i Krystyna dożywiają mnie czym się da, przeważnie cukrem, którego mamy w bród. Cukier „Kryształ” mamy nawet na barykadach, zastępuje piasek, którego brak odczuwamy.
13 dzień powstania
Feralny 13-ty sierpnia dał o sobie znać ciężkimi ciosami, które spadły na pluton szturmowy pod wodzą „Ryszarda”, broniący barykady na Tłomockiem. Na chłopców spadła niespodziewanie cała seria „szaf”. Został ranny „Ryszard”, zginęło 7-miu naszych chłopców z Dyonu, między nimi mój kolega z konspiracyjnej podchorążówki, kapr. podchr. Kleindienst z zawodu prawnik. Zabitych przyniesiono na podwórze hotelu. Ponieważ trwa silny ostrzał artyleryjski naszych pozycji, więc czekamy na wieczór, żeby sprawić im pogrzeb. Mamy też wielu rannych. Wieczorem odbywa się pogrzeb w ponurej scenerii płonących domów, olbrzymiej łuny snujących się dymów i wszechobecnego swądu spalenizny. Chowamy ich we wspólnej mogile na naszym podwórzu. Nacisk Niemców staje się coraz silniejszy, zaczyna brakować nam amunicji. Dowództwo wydaje rozkazy zmierzające do zmniejszania jej zużycia. Dostajemy trochę zrzutów dokonywanych nocami przez lotników alianckich, ale wszystko to nie wystarcza. Przynoszą też trochę broni i amunicji nasze patrole wędrujące kanałami na Żoliborz. Wszystko to jednak nie starcza na długo.
Niemcy atakują zaciekle. Przed nami mamy jakąś jednostkę SS, Szkołę Oficerską Żandarmerii z Poznania. W pewnym momencie po którymś z kolei nalocie bombowców Niemcy opanowują nasze punkty oporu na pierwszej linii, na naszym odcinku. Próbujemy zatrzymać atakujących Niemców na naszej pozycji, walka toczy się już w obrębie naszych stanowisk. Na szczęście przybiega nam na pomoc oddział por. Leszka oraz oddział mjr. Barrego. Jakiś pijany esesman wpada na naszą pozycję. Wywiązuje się walka wręcz. Niemiec pada wreszcie zastrzelony z pistoletu przez któregoś z naszych oficerów. Kryzys został na razie opanowany, ale czy na długo?
Fatalne, deprymujące wrażenie robią grupy ludności cywilnej, które opuszczają w popłochu swoje domy w miarę posuwania się Niemców, gdy ci zajmują jakąś część ulicy czy grupę domów, wypierając z nich naszych żołnierzy. Strach jest w stanie sparaliżować nawet tak silne i naturalne uczucie, oczywiście nie na długo, jak miłość i troska matki o swoje dzieci. Widziałem takie rozdzierające sceny, kiedy instynkt samozachowawczy pchnął matkę do ucieczki, a za chwilę jak ochłonęła z przerażenia, usiłowała wrócić po małe dziecko pozostawione w domu, który tymczasem zajęli Niemcy. Ale nasze posterunki nie przepuszczają z powrotem mimo krzyków rozpaczy. Trudno żołnierzowi powstrzymać rozpaczającą matkę. Może jest to rozpacz dobrze udana, może to być agentka niemiecka, która chce przekazać Niemcom dane o organizacji naszej obrony, o liczebności i uzbrojeniu żołnierzy powstańczych?
Działania propagandowe Niemców
Propaganda niemiecka dąży do wyprowadzenia ludności cywilnej z terenu bronionego przez powstańców. Nie kierują się względami humanitarnymi, choć starają się takimi hasłami okłamywać naszą ludność. Wiedzą, że siła naszego oporu zależy w dużym stopniu od postawy ludności cywilnej. Działanie propagandy ma na celu zdemoralizować tę ludność. Niemcy głoszą przez megafony, że stłumienie powstania jest tylko kwestią czasu, że powstanie jest przegrane i że oni, dobrzy Niemcy, współczując ludności i chcąc ją uchronić od dalszych cierpień, wzywają ludność do opuszczenia miasta, gwarantując jej dobre traktowanie i pomoc. Częściowo udaje się im ta akcja.
Wśród naszej ludności, która w pierwszej połowie sierpnia wykazała tyle entuzjazmu i ofiarności, pojawiły się teraz objawy desperacji, czemu zresztą trudno było nam się dziwić. Do naszych barykad i placówek przychodzą coraz częściej grupy ludzi z białymi flagami, żądając przepuszczenia na stronę niemiecką. Dowództwo nasze z początku starało się przeciwdziałać temu i nie pozwalało naszym placówkom przepuszczać ludzi. Jednak gdy warunki bytowania ludności jeszcze bardziej się pogorszyły na skutek bombardowań i ostrzału artyleryjskiego, gdy zaczęło brakować wody i żywności, postanowiono nie stawiać przeszkód chcącym opuścić oblężone miasto. W tym czasie nastrój wśród ludności cywilnej, a był to czwarty tydzień walki, pogarszał się z dnia na dzień. Jeżeli potrzebujemy ludzi do pracy, to musimy ich wyciągać z piwnic tylko na siłę. Ochotników jak dawniej nie ma wcale. Ludzie złorzeczą wojsku i odnoszą się do nas czasem wręcz wrogo.
Przed hotelem, na jezdni leży od kilku dni trup łączniczki, która usiłowała lekkomyślnie przebiec barykadę, żeby dostać się do bramy naszego budynku. Ostrzał jest tak silny od strony Placu Bankowego, że nie mogliśmy jej ściągnąć z jezdni i pochować. Wreszcie udało nam się tego dokonać. I wtedy, prawie zaraz po tym smutnym fakcie, w bramie po przeciwnej stronie ulicy pojawia się dziwna para: młoda dziewczyna, trzymająca pod rękę starszą panią, usiłuje z nią odbyć tę samą drogę, która była ostatnią drogą naszej zabitej łączniczki. Zamieramy z przerażenia, spodziewając się, że za chwilę tragedia się powtórzy na naszych oczach. Mimo, że dajemy krzykiem i gestami znaki ostrzegawcze, nic nie pomaga i dziwna para przebywa jezdnię i, o dziwo, cało i zdrowo! Przypuszczalnie żołnierz niemiecki przy karabinie maszynowym oddalił się na chwilę lub zdrzemnął. Jak się okazało, para, która przybyła na naszą kwaterę, była to pani Żeromska z córką Moniką. Po zbombardowaniu i spaleniu ich mieszkania na rynku Starego Miasta, panie Żeromskie musiały szukać schronienia i znalazły je na naszej kwaterze, gdzie dotrwały do końca, to znaczy do wyjścia wraz z wojskiem do Śródmieścia kanałami.
Placówka niemiecka w sąsiedniej kamienicy
Niemcy bombardują bez przerwy, szczególnie intensywnie jest ostrzeliwane z ciężkiej artylerii (działo kolejowe w rejonie dworca Gdańskiego) i bombardowane przez lotnictwo samo wnętrze Starówki, poza tym gnębią nas pociskami rakietowymi, które wydzielają przy wybuchu swoisty smród, który z początku brano za jakiś gaz bojowy. Stosunkowo najbezpieczniej jest na pierwszej linii, w bezpośrednim styku z wojskami niemieckimi. Lotnicy bojąc się zbombardować własne oddziały muszą z konieczności nas oszczędzić. Za to nasz budynek jest permanentnie obrzucany bombami zapalającymi. Drużyna wydzielona i przeznaczona do zwalczania pożarów ma pełne ręce roboty.
Pewnego dnia został zbombardowany wysoki budynek po drugiej stronie ulicy, gdzie rezydował Tadek Schuch i Witek Telakowski. Szczęśliwie nie było ofiar. Nasz hotel też zatrząsł się potężnie. Przez chwilę myślałem nawet, że to nasz budynek oberwał. Bomba rozorała budynek od dachu poczynając, przez trzy piętra; na szczęście strop nad parterem wytrzymał, ktoś solidnie budował i cementu nie żałował.
Z rozkazu naszego dowództwa brałem udział którejś nocy w natarciu na pozycje niemieckie, znajdujące się w naszym bezpośrednim sąsiedztwie, w budynku oznaczonym nr 31. Chodziło o wyparcie Niemców i opanowanie tego budynku, gdyż takie sąsiedztwo stwarzało stałe zagrożenie dla naszej reduty. Natarcie zorganizował por. „Leszek” posługując się specjalnie sprowadzonym w tym celu oddziałem „Parasola”, do którego dołączono paru naszych chłopaków z Dyonu. Nagłym wypadem mieliśmy zaskoczyć Niemców, ale okazało się, że placówki niemieckie czuwały i powitały nasz oddział silnym ogniem karabinów maszynowych. Poległ idący w pierwszym rzucie dowódca oddziału i jeszcze trzech jego żołnierzy, reszta zaległa. Zameldowałem „Leszkowi”, który jako „wyższy dowódca” rezydował w piwnicy sztabowej z ręką na temblaku, o tym co się dzieje, a on wydał rozkaz wstrzymania natarcia. Według mnie było ono niedostatecznie szczegółowo przygotowane, nie rozpoznano rozmieszczenia placówek niemieckich oraz stanowisk ogniowych, oddział atakujący słabo orientował się w terenie, a walka w nocy, w nieznanych zabudowaniach mocno ich deprymowała. Przykucnęliśmy w pewnym momencie pod jakimś murkiem, ja i sierżant z oddziału „Parasola”, stary wiarus, który, jak mi sam powiedział, brał udział w walkach pod Verdun w czasie I-szej wojny światowej, ale jemu ta walka toczona teraz wydawała się o wiele straszniejsza, bezpardonowa i okrutna.
Żydzi z Gęsiówki
Sytuacja oblężonej Starówki pogarsza się ciągle. Odczuwany jest powszechnie brak wody. Kopiemy więc studnię w piwnicy naszego hotelu. Tymczasem wodę nosimy ze studni położonych na innych posesjach, w czym pomagają nam byli więźniowie Żydzi, uwolnieni przez nasze oddziały z Gęsiówki. Żydzi ci zostali deportowani z Francji. Zaprzyjaźniamy się z jednym z nich — byłym pracownikiem jakiegoś banku w Tesalonikach, który po zajęciu Grecji przez Niemców uciekł do Francji, gdzie z kolei został aresztowany przez policję francuską i wydany Gestapo. Na imię miał Chaim, nazwiska nie zapamiętałem. Żydzi chcą walczyć, proszą o przydział do oddziałów bojowych. Tłumaczymy im, że mamy mało broni, że będą nam bardzo pomocni wykonując prace pomocnicze. Noszą więc wodę i pomagają sanitariuszkom w naszym szpitaliku polowym, który mieści się w sąsiedniej piwnicy.
Nasi ranni jeżeli dostali się do któregoś z wojskowych szpitali, działających na Starówce, a rany nie były bardzo groźne, prosili sanitariuszki, żeby ich przeniosły do naszego „prywatnego” szpitalika w piwnicach hotelu. Są zżyci z naszymi sanitariuszkami, mają do nich zaufanie, nie czują się osamotnieni. Liczba pacjentów naszego szpitalika stale wzrasta, mimo że niektórzy z nich po podleczeniu wracają do oddziałów. Są tu też matki z niemowlętami przy piersi, ale piersi niestety puste. Mimo ratowania jakimiś pożywkami sporządzanymi przez nasze siostry szpitalne, dzieci nie daje się przeważnie uratować.
Sąsiedztwo Niemców, którzy zagnieździli się pod nr 31, ciąży nam bardzo, ale podejmowane próby wyrzucenia ich stamtąd nie dały rezultatów. Zaczęli niedawno przebijać mur oddzielający ich od naszych pozycji, kują i kują. Boimy się, że wykuwają otwory celem założenia materiałów wybuchowych i wysadzenia nas w powietrze. Ten rodzaj walki na Starówce jest szeroko stosowany także przez nasze wojska. Zagrożony jest też nasz CKM, którym nasza placówka pod wodzą por. „Gały” (Dąbrowskiego) blokuje możliwość podejścia nas przez Niemców korytarzem, który łączy nasze piwnice z piwnicami budynku nr 31. Nasza placówka czuwa dniem i nocą. Żołnierze nadzy do pasa, usmarowani sadzami, mają wygląd młodych diabłów. Gorąco, że aż w uszy szczypie — siedzą za workami z piaskiem w całkowitej ciemności. Na końcu tego długiego korytarza, którego pilnują, widać z prawej strony wpadające światło — to wejście do piwnic z podwórza budynku, w którym na piętrze siedzą Niemcy. Jeżeli wdarliby się do korytarza z naszym CKM-em może być niedobrze. Dostaję rozkaz, żeby to wejście od naszej strony jakoś zabarykadować. Biorę paru chłopaków, wśród nich Andrzeja Sołtyńskiego, którzy niosą worki z piaskiem i rozmaite inne materiały mogące się przydać do wykonania zadania. Skradamy się cicho. Jest cholernie gorąco i ciemno. Czujemy też czad z dogasającej nad nami części budynku. Podczas gdy Andrzej z jeszcze jednym żołnierzem ubezpieczają nas, ja z pozostałymi jak najciszej barykadujemy wejście. Udało się — wejście zamknięte, wracamy Po drodze zakładamy jeszcze potykacz puszek po konserwach.
Wciąż brakuje amunicji
Czujemy, że nieubłaganie zbliża się końcowy akt dramatu. Nie wiemy tylko, w jakiej to będzie odbywało się scenerii. Brakuje lekarstw, opatrunków, a przede wszystkim amunicji. Amunicji brakuje pomimo wysyłanych desantów kanałowych na Żoliborz, dokąd było to przejście możliwe. Zrzuty też niewiele pomagają, teren naszego posiadania na Starym Mieście zawęził się tak bardzo, że większa część zrzutów dostaje się w ręce nieprzyjaciela. Zresztą pod koniec sierpnia alianci zachodni przestali przysyłać samoloty ze względu na straty, które były bardzo duże. Rozumowo rzecz biorąc, nadziei na ocalenie nie mamy żadnej. Pozostaje wiara, o ile kogoś na to stać, o ile potrafi ślepo i gorąco wierzyć.
Dowództwo nasze robi wszystko, żeby nas ożywić, żebyśmy nie popadli w apatię. Kiedyś, w czasie ataku samolotów bombowych, które wznieciły także w naszym budynku nowe pożary, rozpuszczono fantastyczną wieść, że od strony Pragi przeprawili się Kozacy, że widziano ich na Placu Trzech Krzyży. Oczywiście nonsensowna wieść szybko została zdezawuowana jako plotka nad plotkami, jednak miało to skutek zbawienny, bo przez pół godziny wojsko ugasiło pożar. Przykład jak bardzo czekaliśmy jako jedynej szansy ocalenia pomocy wojsk radzieckich; paradoks polegał jednak na tym, że dowództwo Powstania nie tylko nie mogło zabiegać o efektywną pomoc armii radzieckiej, ale również przyjęcie takiej pomocy kolidowało w zasadniczy sposób z celem, który przyświecał temu dowództwu przy podejmowaniu decyzji o wybuchu Powstania.
Jeśli chodzi o mnie, to muszę przyznać, że tęskniłem straszliwie za moimi bliskimi, za pozostawionymi właściwie nie tak daleko, ale niemniej jednak nieosiągalnym zielonym, czarownym światem w Mrokowie. Czasami znów wydawało mi się, że już nigdzie chyba nie ma zielonej trawy i kwiatów, że wszędzie jest tylko tak jak tu: pożary, dym, swąd spalenizny i to słońce ledwo widoczne przez zasłonę dymu, ale palące wciąż niemiłosiernie, ani kropli deszczu nie spadło dotychczas na nasz sponiewierany kawałek ziemi...
Spotykam Tadzika, wymieniamy jakieś mało ważne uwagi, a to, co ważne, jakoś nie daje się wypowiedzieć: czy zobaczymy jeszcze kiedyś naszych bliskich? I wtedy jakby odpowiadając na to niewypowiedziane pytanie Tadzik powiedział: „tak bardzo chciałbym zobaczyć Andrzeja” — i tak rozstaliśmy się... Zawsze zdawało mi się, że takie decyzje, jak strzały samobójcze przy pomocy ostatniego naboju to takie melodramatyczne zakończenie wojennych opowieści. Wtedy jednak takie myśli zaczęły mnie prześladować oraz druga alternatywa: „żeby dobrze trafili”.
Straszne jest takie pozostawanie w oblężonym skrawku miasta; nigdzie już nie można się teraz cofnąć, o żadnym przegrupowaniu czy manewrze nie może być mowy w tych warunkach, a zmęczone walką oddziały muszą pozostawać bez przerwy na pierwszej linii. Na zapleczu jest zresztą jeszcze gorzej, gdyż nadlatujące w krótkich odstępach czasu samoloty zwalają bomby, z których każda prawie w tej ciasnocie dochodzi do celu, siejąc zniszczenie i śmierć. Trwających na pierwszej linii Niemcy nie mogą bombardować, obawiając się trafienia własnych oddziałów: — to dużo znaczy! — i dlatego ranni z naszego oddziału chcą pozostać po opatrzeniu w izbie szpitalnej, którą urządziliśmy obok naszych kwater w budynku hotelowym. Opowiadał mi jeden z nich swoje przygody w szpitalu, do którego został zaniesiony bezpośrednio po ranieniu. W czasie opatrunku, który zakładano mu w tym szpitalu nadleciały „sztukasy” i zrzuciły bomby, w tym jedną właśnie na szpital, i to tak skutecznie, że opatrujący plecy lekarz wraz z pielęgniarką zjechali z walącym się stropem o piętro niżej, ponosząc śmierć na miejscu. Koledze, który mi to opowiadał, udało się wygrzebać z gruzów szpitala i doczołgać się jakoś do miejsca, gdzie udzielono mu pomocy, a następnie odtransportowano do naszego oddziału.
Jak tylko trochę uspokoi się strzelanina i bombardowanie, mam udać się do naszej piekarni wojskowej, która działa jak dotąd bez przerwy, dostarczając nam co dnia świeży chleb. Trzeba odebrać przydział chleba dla naszego wojska z przyległościami, bo przecież żywimy też sporo cywilów i matki z dziećmi w naszym szpitalu. Biorę ze sobą kilku żołnierzy i idziemy. Na mieście, wyłączając ul. Długą z najbliższym jej otoczeniem, nie byłem od czasu tej radosnej niedzieli, o której wspominałem na początku mojego opowiadania. Nie poznaję miasta. Morze ruin. Gubię się w tym zupełnie. Nie możemy rozpoznać ulicy, a właściwie tego, co teraz sobą przedstawia. Miodową poznajemy tylko dzięki ocalałym resztkom kościoła. Jezdnia zasypana gruzami domów do wysokości 1-go piętra. Nie ma się też kogo zapytać o drogę, bo wojsko kryje się gdzieś dobrze za swoimi barykadami i w stanowiskach wśród ruin. Gdzieniegdzie przemyka się jakaś postać skulona i szybko znika w jakimś przejściu. Spotykam też zupełnie makabryczną postać matki z małym zawiniątkiem, z którego wystają jakieś pokrwawione nóżki dziecka — bełkocze coś do nas... rozróżniamy pojedyncze słowa... coś takiego dochodzi do nas, że szuka ona główki dziecka, która gdzieś się zgubiła... chce pochować z główką swoje dziecko, bo jakże tak bez... Trudno mi nawet dzisiaj pisać i myśleć o tym spotkaniu.
Znajdujemy wreszcie naszą piekarnię, zagrzebaną w stercie gruzów pozostałych po jakimś domu. Sterczą tylko dwa kominki z blachy nad gruzem i dymią. Ponieważ wszystko tu dymi po trochu, więc ten dym nie zdradzi Niemcom, gdzie znajduje się życiodajne źródło naszego chleba codziennego. I pomyśleć, że teraz nasze piekarnie mają czasem trudności z dostarczeniem na czas chleba do sklepów...
Desperacka próba przebicia się ze Starówki do Śródmieścia
Dowiadujemy się, że dowództwo przygotowuje przebicie się z oblężonego Starego Miasta do Śródmieścia. Choć trudno uwierzyć w powodzenie takiego wyczynu, bo prócz zdrowej części wojska mają być zabrani też lżej ranni, zaczęła świtać jakaś nadzieja. Mamy przebijać się nocą w kierunku na Ogród Saski, do naszych stanowisk u wylotu Marszałkowskiej na Królewską. Coraz wyraźniejsze i bardziej intensywne stają się przygotowania do przebicia. Tragedię przeżywają ranni, nie mogący się poruszać o własnych siłach, ale na tyle przytomni, że zdają sobie sprawę z tego, co się szykuje. Błagają, żeby ich zabrać ze sobą albo dobić. Uspakajamy ich, jak możemy — zapewniamy, że nie zapomnimy o nich. Sanitariaty nasze dostają rozkazy, że mają zabrać wszystkich swoich rannych, których stan pozwala na poruszanie się o własnych siłach, względnie nawet takich, których można przenieść na noszach.
Oddziały otrzymują rozkazy określające zadania, miejsca zbiórek, godziny wymarszu itp. Zostaję mianowany dowódcą drużyny miotaczy ognia i wraz z nią mam dołączyć do oddziałów szturmowych, otwierających drogę, w którą następnie pójdą żołnierze bez broni, sanitariaty z rannymi, władze cywilne, służby pomocnicze. Ludność cywilna ma pozostać. Za nimi zamykając pochód, jako straż tylna, oddziały uzbrojone. Nie mam nawet czasu, żeby sprawdzić stan techniczny moich miotaczy ognia. Zakładamy baniaki z mieszanką benzynową na plecy, żegnamy się z kolegami z oddziału — i w drogę. Mamy dołączyć do oddziałów gromadzących się na postawie wyjściowej do natarcia w gmachu Banku Polskiego przy ul. Bielańskiej.
Zbliża się noc, przechodzimy w stronę Bielańskiej przez opustoszałe podwórka, placyki. Wspinamy się po jakiś drabinach, żeby przez okno przedostać się na następną posesję. Na miejscu zbiórki wiele różnych oddziałów, zamieszanie — szukam oddziału, do którego mam dołączyć. Wreszcie odnalazłem poszukiwany oddział i zameldowałem dowódcy swoje przybycie, ale nie powiem, żeby był zachwycony otrzymaniem naszych łatwopalnych broni. Przyznam się, że też miałem wątpliwości, do czego mogłem się przydać z moimi podpalaczami w tej sytuacji. W wypadku, gdyby trafili w któryś z naszych zbiorników z benzyną, moglibyśmy stać się żywymi pochodniami. Na razie stoimy i czekamy z benzyną na plecach. Ścisk robi się coraz większy. Przybywają sanitariaty z rannymi podtrzymywanymi przez sanitariuszki i kolegów, również ranni na noszach. Mają ruszać tuż za nacierającymi oddziałami. Trudno sobie wyobrazić, jak to będzie wyglądało, gdy trzeba będzie walczyć z dobrze uzbrojonym wojskiem, zajmującym do tego dogodne pozycje, rozporządzającym ciężką bronią. Powodzenie zależy jedynie od zaskoczenia. Może istotnie nie spodziewają się Niemcy, że takie desperackie przebicie może przyjść do głowy naszemu dowództwu. Ale trudno też liczyć na to, że nie zauważyli naszych przygotowań, ruchu oddziałów oraz szpitali. Nie są ślepi. W mieście maję swoich informatorów, różnych szpicli, folksdojczów, itp.
Czekamy na wyznaczoną godzinę natarcia. Zbliża się wyznaczony czas — słyszę jakieś „Hura!”, gdzieś z sąsiednich posesji ruszył widocznie jakiś niecierpliwy oddział... i zaraz potem huraganowy ogień ze strony niemieckiej. Walą wzdłuż Bielańskiej amunicją świetlną, tak że robi się jasno przed wylotem naszej sieni na ulicę. Mimo tego ognia zaporowego jakiś oddział z naszego zgrupowania wyskakuje na ulicę. I wtedy właśnie, gdy i my przygotowujemy się do ruszenia, słyszę głos wykrzykujący mój wojenny pseudonim — to łącznik od Tadzia przybył z rozkazem, że mam dołączyć z powrotem do swoich w Reducie Matki Boskiej. Przyznam się, że skrzydeł mi przybyło. Chętnie uściskałbym chłopaka, który przyniósł ten rozkaz. Wracamy prawie pędem, ile sił w nogach i płucach, żeby czym prędzej znaleźć się wśród swoich. Księżyc oświetla zimno puste ruiny miasta. Gdzieś z oddali dochodzi odgłos walki. W pewnym momencie zaplątałem się w jakieś druty kolczaste i żeby się z nich wyplątać, muszę wyskoczyć na chwilę z moich spodni. Potem uwalniam je z drutów, ubieram się i ruszamy dalej.
Gdzie są nasi?
Gdy dotarliśmy na teren naszego hotelu, jest zupełnie cicho i pusto. Naszych nie ma. Czyżby już też ruszyli do natarcia? Boję się, że mogę natknąć się na Niemców, gdyby ci zajęli pozycje opuszczone przez naszych. Natykam się na rannego żołnierza, chyba z batalionu „Parasol”, który błaga o udzielenie mu pomocy. Jest wystraszony, zszokowany. Nie ma czasu na pytania, skąd się wziął, dlaczego oddalił się od swego oddziału. Podnosimy go i niesiemy do jednego z pomieszczeń piwnicznych, gdzie przedtem kwaterowaliśmy, i tam, drżącymi z emocji rękami opatruję mu ranne udo, starając się przede wszystkim zatamować mu upływ krwi. W czasie tych czynności do piwnicy przyszedł jakiś mały chłopiec, może dziesięcioletni, który powiedział nam, że oddział, który tu wojował od początku powstania, nie odszedł jeszcze. Idziemy zaraz po opatrzeniu rannego, tam gdzie nam wskazał spotkany chłopiec i odnajdujemy naszych. Są wszyscy nasi chłopcy, przyczajeni, żeby za chwilę wyruszyć, przebijając się w kierunku Pałacu Radziwiłła. Inny oddział (pluton „Parasola”) sprzężony z nami ma wykonać tymczasem mylące Niemców uderzenie w kierunku posesji nr 31, żeby pomóc nam w przeskoczeniu na sąsiednią posesję w kierunku Pałacu Radziwiłła. Mamy ruszyć, gdy tylko usłyszymy ich „Hura!” Pozostawiłem nasze baniaki miotaczowe gdzieś na terenie naszych dawnych pozycji. Za to dostałem karabin, który mi bardziej odpowiadał.
Miało być zaskoczenie, ale Niemcy jakby tylko czekali na to, że ruszymy w kierunku pałacu. Drogę zagrodził nam ich gwałtowny ogień z broni maszynowej oraz szybkostrzelnego działka, strzelającego świetlną amunicją. Czoło oddziału, które miało właśnie wkroczyć na teren ostrzeliwany, zatrzymało się. Zdawało się, że tamtędy nikt nie zdoła się przedostać. Skoczyliśmy jednak i po przebyciu tej zapory ogniowej zatrzymaliśmy się przed wąskim przejściem, które można było przejść jedynie pojedynczo, żeby następnie skoczyć przez otwór wybity w murze i w ten sposób przedostać się na sąsiednią pozycję. Tworzy się kolejka, bo przejście jest w murze bardzo wąskie. Część oddziału czeka już po drugiej stronie przełazu, więc popędzamy tych przed nami, chcąc jak najszybciej dołączyć do nich. Tymczasem Krystyna, niosąca nosze, utyka w przejściu i nie może ruszyć dalej, szamocząc się z noszami. Niemcy zorientowali się w sytuacji i kierują ogień karabinu maszynowego na otwór w murze, odcinając nas od przejścia. Są już ranni. Nasz dowódca por. „Bartkowski” (Witold Grzymała-Busse) krzyczy, że dostał, jest ranny i nic nie widzi. Sanitariuszki wyprowadzają go do tyłu, twarz ma zalaną krwią, idzie jak ślepiec. Wynoszą też podchorążego „Korczaka” — ma twarz całą we krwi, jedna krwawa maska, oczy zamknięte; nachylam się nad nim i nie mogąc doszukać się oddechu, powiedziałem, pamiętam, głośno: „już po nim!”, a wtedy rzekomy nieboszczyk ocknął się, zatrzepotał powiekami i równie głośno zawołał „no, no! jeszcze nie całkiem!” Jak się niebawem okazało, nie był nawet ciężko ranny, tylko krwawił okropnie, a moje słowa wyrwały go widocznie z oszołomienia spowodowanego odniesionymi ranami głowy. O posuwaniu się dalej nie ma mowy. Niemcy walą w przełaz w murze, z czego się tylko da, mucha nawet nie przejdzie.
Tadzik Schuch obejmuje dowodzenie po rannym Bartkowskim i daje rozkaz wycofania się na dawne nasze pozycje. Cała nasza akcja nie trwała dłużej jak pół godziny, a straty naszego oddziału wyniosły ok. 50% stanu. Ci wszyscy, który zdążyli przeskoczyć przez otwór w murze, zostali odcięci po drugiej stronie i są zgubieni. Nie możemy im pomóc. Niemcy skierowali na nich cały swój ogień i rozstrzeliwują ich po prostu, leżących na otwartej przestrzeni. Serce się kraje. Słyszymy jęki i wołania o pomoc. Jesteśmy bezsilni. Dopiero wieczorem, po 18 godzinach od wycofania się, udaje się wyciągnąć na sznurach dwóch lżej rannych — reszta zginęła.
Adam Bogdanowicz. CDN