Dzisiaj: | 143 |
W tym miesiącu: | 1864 |
W tym roku: | 40776 |
Ogólnie: | 467827 |
Od dnia 21-09-2006
Kiedyś był to największy — przynajmniej terytorialnie — Kościół chrześcijański świata. Miał kilkadziesiąt milionów wiernych, ponad dwieście jego biskupstw rozciągało się od Jerozolimy po wschodnie krańce Chin i od syberyjskich stepów po Indie południowe
Nie pamiętam, czy meldowałem, że ekumenistą zostałem w powiciu. Rodziłem się w domu, z położną wiejskiego chowu, ale pod fachowym nadzorem osoby, która w katolickim środowisku wyróżniała się kalwińską przynależnością konfesyjną. Maria Ksawera Wanda ze Świdów Russocka przyjęła wprawdzie przed śmiercią katolicyzm, ale całe życie była, przynajmniej formalnie, ewangeliczką reformowaną i może coś z tego jej innowierstwa spłynęło na moją niemowlęcą duszyczkę.
Hipotezę tę, słabo weryfikalną, przypomniałem sobie, bo wpadła mi do ręki monografia rodu Russockich, częściowo kalwińskiego, z faktograficzną akrybią opracowana przez Tomasza Lenczewskiego (Oficyna Wydawnicza Adiutor, Warszawa 2005). Autor zajmuje się fachowo rodami szlacheckimi. Imponuje mi taka naukowa pasja, sam bowiem głównie felietonistykę uprawiam. By rozładować swoje kompleksy, staram się wszelako donosić, gdzie szukać informacji przez innych zebranych. Niech tutaj trochę o innych publikacjach będzie.
Zacznę od dziełka, które już dawno rozgłosić chciałem. Elżbieta Przybył, religioznawczyni specjalizująca się w chrześcijaństwie wschodnim, wznowiła w Znaku swoją poręczną rzecz o prawosławiu pod tymże tytułem, ale również wydała gruby tomik pełen scjencji mało znanej: „Wyznania wiary. Kościoły orientalne i prawosławie” (WiR Partner, Kraków 2006). Cymes publikacji polega na tym, że dokumentuje ona w przekładzie na polski formuły dogmatyczne nie tylko prawosławia, ale i gałęzi chrześcijaństwa, które nie mają z Bizancjum wiele wspólnego. Wbrew temu, co się potocznie a opacznie sądzi, tzw. Kościoły orientalne, owszem, nie są zupełnie zachodnie, ale wschodnie inaczej. Cztery z nich to tzw. Kościoły przedchalcedońskie (syryjski, koptyjski, etiopski, ormiański), nawiązujące poniekąd nazwą potoczną do soboru w Chalcedonie dlatego, że ten zjazd biskupów, mnichów, teologów w roku Pańskim 451 r. ogłosił coś, co uznały za wstrętną herezję. Oczywiście reakcja trzonu bizantyjsko-rzymskiego chrześcijaństwa, który doktrynę sformułował i przyjął, była wielce podobna: „przedchalcedończyków” odsądził od ortodoksji.
O co poszło? O osobę Jezusa Chrystusa, dokładniej o to, co to właściwie znaczy „osoba”. Doktryna nowej religii nie powstała od razu, wiara wymagała terminów i pojęć filozoficznych. Brano je z myśli greckiej, ale i ona nie była gotowiutka, w każdym razie nie dość rozpowszechniona. Różnica między osobą a naturą nie rysowała się wszystkim wyraziście, a tu sobór ogłasza, że Chrystus, Bóg-człowiek, osobą jest jedną, ale natury ma dwie. Kościoły Bliskiego Wschodu, Kaukazu i północno-wschodniej Afryki z oburzeniem odparły, że osobę, tak jak i naturę, Jezus ma jedną, bo to jedno i to samo. Uznano je za „monofizyckie” (natura to po grecku „physis”) i przez piętnaście wieków uczono wiernych, że owi chrześcijanie nie wierzą w człowieczeństwo Jezusa. Dopiero w wieku XX okazało się, że spór wynikał z nieporozumienia. Po cośmy jedli tę żabę...
Nie tylko jedną. Wcześniej zaczęliśmy konsumować inną. Albowiem zanim powstał problem z „monofizytami”, urodzili się „nestorianie”. Znów stawiam cudzysłów, bo – jak się po stuleciach okazało – chrześcijanie owi heretykami raczej jednak nie byli i nie są. Tak jak „monofizytom” nie spodobały się uchwały Soboru Chalcedońskiego, tak „nestorianom” nie przypadł do religijnego gustu wcześniejszy Sobór Efeski (431 r.). Z powodów wręcz przeciwnych niż tamtym: o ile „przedchalcedończycy” martwili się brakiem dostatecznej wiary w bóstwo Chrystusa, o tyle „przedefezjanie” obawiali się, że ulega zaciemnieniu wiara w Jego rzeczywiste człowieczeństwo.
Skąd te spory, dla wielu z nas dzisiaj dziwnie ezoteryczne? Z samej istoty doktryny chrześcijańskiej, wiary, że Jezus z Nazaretu jest i Bogiem, i człowiekiem. Dla niektórych jest to kwadratura koła, sprzeczność sama w sobie, dla innych, wierzących chrześcijan – paradoks, tajemnica, coś, co przechodzi ludzkie pojęcie. Albowiem na przykład dalszy rozwój doktryny doprowadził do ustalenia, że Jezus ma nie tylko dwie natury, ale i dwie wole. Jak to jest możliwe? Mój laicki pogląd jest taki, żeby bardziej uważać z różnymi myślowymi szufladkami, bo wszystkie one są za sztywne są na coś, co pojąć się nie da. A w każdym razie nie należy dogmatyzować pochopnie pomysłów, których wartość myślowa jest z natury rzeczy ograniczona: raczej nie rzeczy, ale osoby: osoby tworzącego je człowieka. Na szczęście taki święty pesymizm poznawczy jest dzisiaj przyjmowany dosyć szeroko i wysoko. Tak zwana, nie nowa bynajmniej, teologia negatywna, głosząca, że o Bogu wiemy nieskończenie mniej niż nie wiemy, ożywa na szczęście. No i świadomość, że trzeba szukać innego języka filozoficznego niż tego, którym nas kiedyś obdarzyli Grecy. Tylko że tu chyba jest istota sporu katolickiej awangardy teologicznej z watykańską władzą doktrynalną, która jest wobec tamtego języka mniej krytyczna.
Co do chrześcijan zwanych nestorianami, czyli Asyryjskiego Kościoła Wschodu, dziś usadowionego w Iraku, Iranie, Syrii, Libanie oraz diasporze na paru kontynentach, ma on dzisiaj — pisze Elżbieta Przybył — około 400 tysięcy wiernych. Czyli margines — a kiedyś był to największy — przynajmniej terytorialnie — Kościół chrześcijański świata! Miał kilkadziesiąt milionów wiernych, ponad dwieście jego biskupstw rozciągało się od Jerozolimy po wschodnie krańce Chin i od syberyjskich stepów po Indie południowe. Wyczytałem to mianowicie w bardzo ciekawym artykule Dariusza Brzezińskiego w „Przeglądzie Powszechnym” z czerwca ubiegłego roku.
Wiek XIII był dla nestorian zaiste cudowny. Brzeziński twierdzi, że minął wtedy już czas najazdów tatarskich, po obu stronach, europejskiej i mongolskiej, zaczęto dostrzegać w sobie nawzajem sojusznika w walce z muzułmanami. Słano sobie poselstwa, bardzo ważne było to ze Wschodu, na czele którego stanął metropolita Chanbałyku (Pekinu) Rabban Sauma. W latach 1287-88 odwiedził on Konstantynopol, Rzym, Paryż i Bizancjum, prowadził rozmowy z cesarzem Andronikosem II, królem Francji Filipem IV, Anglii Edwardem I i papieżem Mikołajem IV. Ta ostatnia wizyta dobitnie pokazała konsekwencje osiemsetletniej niemal całkowitej separacji Kościołów łacińskiego i nestoriańskiego. Rabban Sauma przekonał się wówczas, iż nawet imię głowy tego drugiego, patriarchy Seleucji — Ktezyfonu, rezydującego w Bagdadzie Mara Jahballahy III, nie jest w Rzymie znane. A przecież był to wtedy właśnie Kościół kolosalny! Niestety do czasu: Mongołom się odmieniło itp.
Brakowało w on czas oczywiście naszych środków łączności materialnej, ale też komunikacji duchowej. Gdyby już wówczas wynaleziono coś takiego, jak dialog ekumeniczny, gdyby różnice teologiczne nie powodowały zaraz rozłamów, absolutnej separacji wyznawców tego samego Chrystusa, inaczej może potoczyłaby się historia chrześcijaństwa, może nierozbite utrzymałoby się łatwiej na Dalekim Wschodzie. Gdyby...
„Tak to ludzie tracą lata, gdy nie są jak brat dla brata” — żartował Boy. To jednak prawda najpoważniejsza. Kłócąc się tracimy czasem nie tylko czas.
Jan Turnau