Dzisiaj: | 319 |
W tym miesiącu: | 6051 |
W tym roku: | 38865 |
Ogólnie: | 513269 |
Od dnia 21-09-2006
W kołchozie kradło się opał, bo nie było czym palić w piecach, a lasów tu nie było, desek też nigdzie nie było. Lecz szły do Ałma Aty pociągi z węglem. Wytworzył się następujący proceder złodziejski: jak pociąg towarowy zatrzymywał się w nocy na naszej stacji lub w pobliżu, to przybiegał do naszej izdebki strażnik Maroyoszy, a ja natychmiast wybiegałam do pociągu, wspinałam się na jeden z wagonów i szybko zrzucałam węgiel, a strażnik mnie ochraniał, pilnując, czy ktoś nie nadchodzi. Kradzież węgla, to było większe ryzyko niż kradzież buraków, bo pociąg był pilnowany przez kolejowych konwojentów, a i naczelnik stacji kręcił się przy nim z latarnią; ponadto istniała obawa, że pociąg ruszy – to wszystko powodowało, że serce waliło jak młotem… Potem zrzucony węgiel zanosiłam do jednej opuszczonej ziemianki, tak, by nikt się nie domyślił, gdzie jest kradziony węgiel.
ZTW. – Przy okazji. Jak wyglądały Twoje zarobki? A więc strona: finansowa w życiu zesłańców, już tylko pół-niewolników.
Autorka – W tym okresie, mniej więcej połowa grudnia 1947 r. płacono mi dwa razy w miesiącu, w sumie wspomniane 230 r., potrącano podatek 10% od uposażeń, 6% za bezdzietność (jakby to była moja wina), następnie 1,5% „dobrowolne” składki: na Czerwony Krzyż i Półksiężyc na kulturę oraz DOSAF – do dzisiaj na nią płacę, ale nie wiem, co to jest; podobno jakaś paramilitarna organizacja. Na rękę dostawało się więc znacznie mniej: w połowie miesiąca połowę zapłaty bez potrąceń, a resztę po potrąceniach w II racie. A raz tak się zdarzyło, że kasjer z Ałma-Aty przyjechał 15 grudnia i wypłacił nam wszystkim zarobki, a dnia następnego 16 grudnia ogłoszono nam unieważnienie pieniędzy i wymianę na nowe w stosunku 1 do 10-ciu. A ceny na „wolnym” rynku (bazary) tak się zmieniały, a w sklepach sprzedawano tylko na kartki, że zarobki te na skromne nawet życie nie wystarczały.
Wymiana pieniędzy to był dla nas wszystkich straszny cios i zapanowała powszechna rozpacz. Ja za tłumaczenie instrukcji samochodowej dostałam zamiast 7 tys. tylko 700 r. Pierwsza suma coś znaczyła, druga niewiele, bo ceny w tym samym stosunku się nie zmieniały. Byłam tak wzburzona, jak to można jednego dnia zapłacić, a następnego unieważnić, że napisałam do dyrektora cukrowni, a wiele kobiet-Niemek (choć nie wszystkie), pracujących na Stacji, podpisało moje zażalenie.
Domagałam się wydania pensji w nowych banknotach, bo stare były nieważne. Magazynier Worobow, członek Partii i pijak, był zaniepokojony moim pismem i odradzał jego wysłanie, mówiąc: „naczalstwo wie, co robi”.
Było mi bardzo przykro, gdy się dowiedziałam, że Sawlinow to zrobił i moje pismo było dla niego dużą nieprzyjemnością. A ponieważ cukrownia nie wykonywała planu, w ten sposób chciała wyrównać straty w bilansie zamknięcia.
Pismo nasze pozostało bez odpowiedzi.
A potem jego żona powiedziała, że nie było innego wyjścia; inaczej on by z pracy wyleciał, jeśli nie gorzej. Robotnicy musieli więcej kraść; być może, że w Ałma-Acie takiego numeru by nie zrobili; w Moskwie – na pewno nie.
Dramatyczna walka o paszport „wolnościowy”
Kiedy nas zwolnili z Karabasu i dali „paszport” – to tylko na rok czasu. W ogóle paszport wydawano na 5 lat. Wymiana była bardzo kłopotliwa, a nawet nieraz dramatyczna. W Moskwie wprowadzono zarządzenie, że przy wymianie paszportu stałego na nowy, trzeba było przedstawić metrykę w oryginale. Nie zawsze można było taką metrykę uzyskać. Wtedy wysiedlano z miasta. W ten sposób wykrywano więźniów, ludzi podejrzanych itp. Ponadto każdy osobiście musiał udać się do naczelnika wydziału paszportowego w Milicji z papierami, by otrzymać od niego tzw. wizę (!) na wydanie nowego paszportu. A tych „papierów” to było dużo, a więc: stary paszport, metryka w oryginale, zaświadczenia z miejsca pracy, charakterystyka z miejsc pracy, zaświadczenia z administracji, że się mieszka plus różne druczki, tak iż były olbrzymie ogonki do naczelników Milicji.
Odpowiedź otrzymywało się w ciągu plus – minus miesiąca; po trzech miesiącach od daty końca ważności paszportu trzeba było zapłacić 100 r. (po zmianie pieniędzy – 10 r).
Jeśli ktoś zgubił paszport, płacił karę i starał się o nowy paszport, co pociągało za sobą wiele formalności. Nigdy zaraz nie dawano paszportu. „Zgubić paszportu człowiek nie ma prawa – powtarzali urzędnicy – mają one wielką cenę, bo mogą ułatwić szpiegostwo”, a więc zagrożenie państwa. Bez paszportu nic nie można było załatwić, nie można było wyjechać, nie można było nawet wyjść na ulicę, bo ryzykowało się aresztem.
I oto zbliża się dla nas termin wymiany paszportu. Denerwujemy się, bo nie wiemy, czy wydadzą nowy; mogą dać „chwilowe zaświadczenie” (wremiennaja sprawka), do czasu wyjaśnienia sprawy.
Staje się wtedy od razu podejrzanym. Tak więc sprawa paszportu jest zasadnicza, bo jeśli go się nie ma, to trzeba się kryć. Nie miało się w tych strasznych czasach zaufania do człowieka, papierek był najważniejszy.
Dżuma fizyczna i dżuma moralna
Jakieś 60 km od Żetygena było osiedle Ili. Tam był dla nas powiatowy ośrodek władzy. Musiałam tam pojechać w sprawie przedłużenia ważności paszportu, „przedstawić” się naczelnikowi Milicji i w ciągu 1 dnia złożyć papiery, co wymagało wielkiego wysiłku. A potem w ciągu tygodnia przyjechać drugi raz po decyzję i ewentualnie nowy paszport. Pojechałam do Ili najpierw sama. A sytuacja moja była jak najgorsza, bo miałam paszport i zaświadczenie o zwolnieniu (sprawka o oswobożdenju), no i zaświadczenie z miejsca pracy.
Przyjechałam do Ili i dotarłam do komendy tamtejszej Milicji. Czekam w kolejce, wreszcie przychodzi na mnie kolej. Coś mnie ściska za gardło, wchodzę do gabinetu, siedzi za biurkiem naczelnik nazwiskiem Czerkaszyn, Rosjanin, wyglądający na chłystka. Podaję mu moje papiery, wkłada okulary, trzyma paszport i długo czyta. Potem pyta się, gdzie pracuję, z kim, a wreszcie zauważa:
– Paszport 39 – płocho z tym;
Ja: – Tak, płocho;
– Masz pewnie mało pieniędzy?
– Ależ mam!
– Pieniędzy mi strasznie trzeba, dom stawiam.
A po chwili:
– Ile można z Ciebie wziąć?
Zastanawia się głośno. Potem zauważa:
– 300 rubli?
No to ja:
– Ode mnie. A od Mamusi?
– No też 300 rubli
Nie targowałam się, bo to była wielka szansa mieć „czysty” paszport. Mówię więc:
– Dam, ale czasu mi potrzeba.
– Jak długo?
– Z tydzień.
– Dostaniesz? A kraść nie będziesz?
Przechodzi w dalszej rozmowie już na „wy” (no, czto wy), a więc robi się uprzejmiejszy, zaczyna mnie traktować jako klientkę a nie petentkę. Umawiamy się, że za tydzień przyjadę. Wracam późno w nocy. Naradzam się z mamą, decydujemy się sprzedać resztę naszych rzeczy, które Jurek przywiózł do Sergioży. Ale trzeba było jechać do Ałma-Aty – a to było straszne ryzyko, bo z moim „paszportem 39” – mogli mnie aresztować i znowu wsadzić. Pojechałyśmy obie do Ałma-Aty i udałyśmy się na bazar nazywany „tołkuczką” (od słowa „tołkać” – trącać się, bo była tam zawsze masa ludzi, którzy się w tym ścisku potrącali, chcąc coś kupić czy sprzedać). Nasze zagraniczne rzeczy poszły w ciągu jednej godziny, za 400 r. – taką miały wartość, bo były dla kupujących czymś lepszym niż rodzime towary.
Brakuje nam jeszcze 200 r. Jadę więc do Sylwanowa, on mi zaraz dodaje brakującą sumę, mówi:
– Jedź – ty mołodiec.
Ja: – On mi sam zaproponował tę sumę.
Jadę więc do Ili, a tu pociąg się nie zatrzymuje na tej stacji, lecz go zamykają i jadę dalej. O Boże, biegnę do konduktora, ale on nic mi nie może zrobić, bo w Ili wybuchła epidemia dżumy i żadne pociągi tu się nie zatrzymują. Jednak na jakimś przypadkowym krótkim postoju pociągu ok. 20 km. za Ili konduktor umożliwił mi wyjście z pociągu.
Teraz do Ili, ale jak? Na złapanej okazyjnie abacie (wózek – Red.) podwieziono mnie, a potem pieszo. Docieram zmęczona na Milicję, do Czerkaszyna, on otwiera drzwi, ogląda się wokoło, potem wpuszcza mnie do swego gabinetu.
– Przywiozłaś pieniądze? – pyta.
– Tak – odpowiadam i wykładam na stół 600 rubli.
On ze zdumienia aż usiadł i pyta:
– Jak je zdobyłaś?
Krótko wyjaśniam, a on:
– Ja nie miałem zupełnie nadziei, że przywieziesz pieniądze.
Szybko zgarnia całą sumę i chowa do kieszeni. Ale paszportów jeszcze nie przygotował. Co robić? Zatrzymać mnie nie mógł, a paszportów jeszcze nie było, bo nie wierzył, że zdobędę pieniądze. A1e ktoś z Mi1icji jedzie do Żetygena, więc każe mnie zabrać do samochodu. I mówi do mnie:
– Przyjadę na ten wasz punkt do Was, bo tam wielu drani się zebrało i trzeba czystkę zrobić!
Tymczasem dżuma się szerzy, mówią u nas, że Ili ewakuowali, lekarzy sprowadzili i z Moskwy i palili rzeczy i domy, tak że w ciągu miesiąca zlikwidowali epidemię. Do nas nie doszła, choć groziła nam ewakuacja. Długo się ciągnęło, a my rozpaczałyśmy, że straciłyśmy pieniądze i rzeczy…
Ale wreszcie przyjeżdża z Ili milicjant – co wywołuje powszechne przerażenie. I zaczyna się sprawdzanie paszportów. Gdy na mnie przyszła kolej, otrzymuję jakby taki sam świstek papieru. Lecz nie, okazuje się, że otrzymujemy czysty paszport, podpisany nie przez „mojego” Komendanta a przez naczelnika wydziału paszportowego. Ale paszport był ważny tylko 1 rok. Nie było na szczęście wzmianki o wydaniu nowego paszportu na podstawie zwolnienienia z obozu oraz „statii 39”. Mogłyśmy się uważać za szanowanych obywateli Związku Radzieckiego. Jak wręczał mi paszporty – powiedział mi szeptem po ojcowsku:
– Postaraj się stąd wyjechać; koniecznie trzeba wyjechać; macie gdzie?
– Postaramy się – powiedziałam.
cdn.
Halina Ilinicz