Dzisiaj: | 102 |
W tym miesiącu: | 419 |
W tym roku: | 44083 |
Ogólnie: | 471135 |
Od dnia 21-09-2006
ANTONI. Garść wspomnień o szlachetnym Litwinie
Ojciec mojej koleżanki, Zosi, pan Giżycki handlował w czasie wojny, czym się dało. Mój ojciec poszedł do niego w połowie grudnia 1944 r. po kamyczki do zapalniczki. I trafił w kocioł. Po kilku dniach wyprowadzono z tego kotła około 40 osób do gmachu sądu. Mieściło się tam kolejno NKWD i Gestapo. Dobę siedzieli tam więźniowie w podziemiach, następnie prowadzono ich do więzienia łukiskiego.
Znając te obyczaje, cały dzień czekałam, by być świadkiem, jak ojca prowadzą i kiedy się za nim zamknie więzienna brama.
Postanowiłam spróbować, czy da się wydostać ojca. Dotarłam do głównego prokuratora na Placu Katedralnym. Przebojem dostałam się do gabinetu, ale go nie zastałam. Zostawiłam na biurku prośbę o zwolnienie ojca, motywując że dwa razy siedział w Gestapo.
W odpowiedzi („Sliszkom bojka” – jak mamusi oznajmił mieszkający u nas enkawidzista Pyrkow) przyszli po mnie w nocy z 23-go na 24-go grudnia.
I znów piwnice NKWD, następnie Łukiszki. Gdy zamykała się za mną brama tego więzienia-monstrum, myślałam, jak bardzo będę szczęśliwa, gdy znów się ona przede mną otworzy.
Siedziałam krótko w tzw. pojedynce, gdzie było nas 25. Po pierwszej łaźni trafiłam do 12-to osobowej sali i tam już byłam wraz z 85-cioma towarzyszkami niedoli w okropnym ścisku, na cementowej posadzce, do pierwszych dni marca.
Sylwestra spędziłam już w tej celi. Postanowiłyśmy godnie przywitać rok 1945. Miałam na sobie długą białą nocną koszulę, bo bojcy, aresztując stali przy mnie, gdy się ubierałam, więc włożyłam wszystko na tę koszulę. Teraz mogła to być suknia balowa do solowego występu baletowego, np. do walca Francois. 85 bab zbiło się jeszcze gęściej, choć to wydawałoby się to niemożliwe, by wygospodarować choć trochę miejsca na występy. Śpiewałyśmy ułożone na poczekaniu więzienne kuplety, a ja odtańczyłam swego walca.
Strażnik oniemiał. Sprowadził jakieś naczalstwo, kazali nam za karę stać kilka godzin. Byli zupełnie zaszokowani naszą bezczelnością. Więźniowie – i bal sylwestrowy. O czymś takim jeszcze nie słyszeli!
Co rano, o 6-ej budził nas strażnik „Pojdiom! Parażki wynosit’”. Nie mogąc wytrzymać w jazgocie, ciasnocie i brudzie, głodne i zawszone, szukałyśmy sposobu wydostania się w dzień do jakiejkolwiek pracy. Wraz z towarzyszką niedoli, Jadzią Olewińską, udało mi się opuszczać co rano makabryczną celę – do mycia schodów.
Pewnego dnia zaczepił nas podczas tej czynności młody strażnik więzienny.
– Dziewczata, wy znajetie ruskij?
– Da, znajem – odparłyśmy chórem.
– Pisat’ toże umiejetie?
Da, pospieszyła z odpowiedzią Jadzia i mrugnęła do mnie, widząc, że nie znam w ogóle cyrylicy.
– Budietie u mienia rabotat’.
I tak oto z propozycją Antoniego uśmiechnęło się do nas więzienne szczęście.
Antoni zaprowadził nas do pojedynki, gdzie dymił spleśniały stos paczek.
Na prośby i błagania rodzin więźniów przyjmowano paczki, ale mimo najlepszych chęci nie było sposobu ich doręczania, bo nikt z więziennych władz się nie orientował, gdzie kto siedzi. Ten bałagan wyszedł zresztą na dobre memu ojcu, który bezbłędnie zorientował się w sytuacji i, gdy wywoływano więźniów, po prostu się nie odzywał, podejrzewając słusznie, że to na wywóz. W ten sposób przetrwał okres wywózki, od lutego do kwietnia 1945 r., pozostał na Łukiszkach i doczekał zwolnienia. Nas jednak wtedy widok marniejącej żywności przy więziennym głodzie wprawił w osłupienie i przerażenie.
Antoniemu polecono posegregować zawartość tysięcy paczek i zostawić to, co nie uległo zepsuciu, jak wędzona słonina i boczek, miód, cebula, czosnek, tytoń i odzież. Mogłyśmy jeść do woli, zabraniał nam Antoni jedynie zabierać cokolwiek do celi. Ponieważ jednak nie kontrolował, poczynałyśmy sobie coraz śmielej. Płat słoniny pod koszulę z tyłu, drugi do przodu, czosnek, tytoń do kieszeni. Codziennie wieczorem kolejne 10 osób dostawało „przydział”. Kiedy 85 towarzyszek niedoli już nieco się odjadło, posyłałyśmy te skarby mężczyznom przez koleżanki rozwożące zupkę, tzw. „pachlopkę z oszkami” – pod sąsiednie męskie cele. Jestem pewna, że Antoni doskonale się orientował, czemu coraz grubiej wypchane wracamy wieczorem, odprowadzane przez niego do celi.
Pewnego dnia Antoni zaproponował, że zabierze nam listy do naszych rodzin. Prosiłam mamusię w liście, aby dała mu coś z kosztowności. W dostarczonej mi przez Antoniego odpowiedzi mama pisała, że odmówił przyjęcia prezentu. Mnie jest lepiej, niż wam – powiedział krótko. Po prowianty przychodzili do nas wszyscy dygnitarze więzienni. Brali co najlepsze, a resztę odnosiłyśmy z Antonim do więziennego szpitala. Tak więc poznałam całą galerię typów, od naczelnika do szewca. Przy rozpakowaniu paczek płakałyśmy obie z Jadzią. Ileż troski i miłości wkładały w te paczki pakujące je ręce najbliższych. Ile nadziei, że dotrą przemycane, rozpaczliwe lub pełne otuchy listy pisane często niezgrabnymi kulfonami. Wszystko to musiało iść do kosza – medaliki, krzyżyki, talizmany.
Minął chyba miesiąc, gdy natrafiłam na paczki do mego ojca. Jedna z jedzeniem, jedna z ubraniem. Kiedy Antoni wpadł jak zwykle do nas z imbrykiem, wołając – „dziewczata, kipiatok” oznajmiłam mu radosną nowinę. Miałam przygotować wspaniałą paczkę, a on poszedł do kancelarii dowiedzieć się, gdzie ojciec siedzi.
Wrócił jednak z wiadomością, że nie ma w ogóle ojca na liście więźniów.
– Ależ ja widziałam, jak go wprowadzali! Może nie żyje?
– Na liście zmarłych też go nie ma.
No i zaczęło się szukanie. Szukali wszyscy, Antoni, pracownicy kancelarii, nawet szewc. I nic.
Postanowiłam spróbować inaczej: przez koleżanki chodzące do mycia schodów i cel. Pomysł okazał się dobry, choć wymagała ta droga dużo cierpliwości w oczekiwaniu szczęśliwego trafu. Po kilku tygodniach woła wieczorem w celi Zosia Kołodziej:
– Baśka, wiem gdzie twój tata! Myłyśmy celę w trzecim korpusie, mężczyźni wracali z łaźni i gdy czekałyśmy w korytarzu na odprowadzenie, jeden przechodząc koło mnie szepnął: Zarębski.
A więc ojciec już wiedział, że siedzę i też mnie szukał. Nazajutrz szykujemy wspaniałe paczki, Antoni zarzuca je na plecy i… pyta, czy chcę iść z nim.
– Antoni, kochany, naturalnie!
Antoni uprzedza, że jeżeli będzie jego znajomy strażnik, będę mogła sobie z ojcem porozmawiać. Jeśli jednak będzie pewien „jewriej” to nie mogę w ogóle dać poznać, bo może się to dla nas źle skończyć. Niestety, to nie był Antoniego znajomy…
Wywołany z celi wychodzi mój kochany Tata, obrośnięty, oberwany, chudy. Mnie nie widzi, bo skąd mógłby przypuszczać, że tu jestem!
– Już tyle tygodni siedzę – mówi – i nie dostałem jeszcze paczki. Nareszcie!
– Pożaujsta, podpiszytie zdies’.
Ojciec opiera o framugę drzwi kartkę, podpisuje, a ja nie mogę już wytrzymać i szepcę: Tatusiu…
Ręka trzymająca ołówek drgnęła. Przerażony Antoni mówi cicho: – Jej choroszo, ona u mienia rabotajet.
Przelotne spojrzenie, uśmiech… kiedy zobaczę znów ojca?
Czy zobaczę? Na drugim przesłuchaniu powiedziano mi, że nigdy…
Pierwsze przesłuchanie było nawet zabawne:
– Za czto sidisz?
– To wy mi powiedzcie, ja nie wiem.
– Niczego, tiurma eto choroszaja szkoła.
– A wy byli w tej szkole?
– Poka jeszczo niet, no wsio wozmożno. Oto rozbrajająca szczerość ruskiego śledczego w stosunku do więźnia.
Drugie przesłuchanie wcale nie było przyjemne:
– Niemców biłaś?
– Nie.
– Nu tak kakaja iz tiebia Polka?
– To moja sprawa.
Wiedziałam, że nie mogę się przyznać do kontaktów z konspiracją, bo oznaczało to AK, więc automatycznie 10 lat.
Na biurku gotowa umowa o współpracy, pseudonim mój Galina, mam tylko podpisać.
– Nie podpiszę.
Zaczęły się prośby. Po tym groźby. Że pójdę na etap. Nie wrócę nigdy. Na Syberii jest 70 stopni mrozu. Ojciec też będzie wywieziony. A teraz będę siedzieć w karcerze. Sama. Tam jest zimno, ciemno, woda do kostek. Nie można się położyć, ani nawet usiąść.
– Nie podpiszę.
Śledczy wściekły zerwał się ze stołka. Stuk – stołek się wywrócił. Ten drobiazg widocznie go speszył, bo mnie nie uderzył i skończył przesłuchanie.
– Nikomu ani słowa, bo pożałujesz.
Byłam pewna, że prowadzą mnie do karceru. Ale gdzie tam! Wylądowałam znów w naszej babskiej celi.
A cela wrzała. Wszystkie opowiadały o przesłuchaniach, nawet te, co ze strachu podpisały. Na przykład Mela, po tym, tak samo jak ja, wywieziona.
4-go lutego 1945 r. odszedł w głąb Rosji pierwszy transport z Łukiszek. 24-go – następny. Za każdym razem 3-4 tysiące więźniów.
Na początku marca przeniesiono większość kobiet z naszej celi do 3-go korpusu. Znając stosunki więzienne wiedziałam, że stamtąd jest tylko jedno wyjście: na etap.
Kobiety nie wierzyły. Zbliża się 8 marca, Międzynarodowy Dzień Kobiet. Zebrali nas tu, aby wypuścić – mówiły.
Było nas 230 w jednej sali. Pomieszczenie miało normalne, tylko okratowane okna. Przez okno widziałam w odległości 150 metrów nasz dom.
Przyszedł szewc.
– Kto ma buty do naprawy? Stoję w kolejce z jednym butem.
– Czto, i ty zdies papała?
Te słowa pełne troski i współczucia wzbudziły ogólne podejrzenie, że jednak nie do domu stąd pójdziemy.
230 kobiet zaczęło krzyczeć. Podniósł się taki wrzask, że przyszedł sam naczelnik więzienia. Zobaczył mnie w zbitym tłumie.
– Budiesz pieriewodit’. Czego oni kriczat?
Wyjaśniłam. A on, przybrawszy godną postawę:
– Razwie my Giermancy, cztob was na raboty wywazit’? Wot mnogo ludiej na prowierku dokumientow, nu i podożdat’ nada zaczem prowierut. Ja wam daju czestnieje słowo ruskogo oficera, czto nigdie nie pojedietie.
Na drugi dzień widzimy przez okno wyprowadzaną kolumnę więźniów otoczoną sołdatami i psami. Niekończąca się kolumna. Wichura, śnieg, mróz. Na Sybir. Robią nam rewizję. W kącie sali stos odebranych fotografii, medalików, krzyżyków, książeczek do nabożeństwa i kto co jeszcze do tej pory ocalił. Mimo mrozu otworzyłyśmy wszystkie okna i popłynął na miasto nasz chóralny śpiew „Boże coś Polskę” i hymn narodowy, i wreszcie „Upływa szybko życie, jak potok płynie czas, za rok, za dzień za chwilę, razem nie będzie nas”. Mamusia stała pod murem więziennym i słuchając śpiewu płakała. Wychodzimy na więzienne podwórze. Stoi tam naczelnik.
– Tiszyna. Kto otozwiotsia, strielat’ budiem.
W odpowiedzi 360 kobiet – bo tyle nas było w tym transporcie jak na komendę zaczęło krzyczeć pełnym głosem:
– Ty sukinsyn, coś ty nam wczoraj mówił! Gdzie twój honor ruskiego oficera! Wyzwoliliście nas – od „domów, od rodzin. od ojczyzny! Ty śmiesz nam grozić? A strzelaj skurwysynie!
Spojrzałam na naczelnika. Zaciskał miarowo szczęki i patrzył wściekłym wzrokiem. Jakże tu do tylu kobiet strzelać?
Koło bramy stał Antoni.
– Dowidzenia Antoni! Dziękuję za wszystko.
Antoni spuścił głowę.
Czyż marząc o otwartej bramie Łukiszek mogłam przypuszczać, że będzie to najgorsze, co mnie może spotkać?
Nigdy nie zobaczę Antoniego. Nawet nie wiem, jak się ten młody wesoły, pogodny Litwin nazywał. Po powrocie z łagru chciałam mu – już jako wolny człowiek – podziękować. Poszłam pod ponure Łukiskie więzienie, zapytałam w okienku o Antoniego.
– Niet, jego uże zdies niet. Ujechał.
O Antoni, jakim wspaniałym byłeś człowiekiem. Dzięki takim, jak Ty, takim, którzy w najcięższych chwilach życia podali mi bezinteresownie rękę, uformował się mój światopogląd ufny w ludzką dobroć i uczciwość.
Mimo klęsk i rozczarowań, jakie często niesie los, nie zmienię go nigdy, bo daje radość życia i istnienia.
Barbara Zarębska